Wednesday, August 31, 2011

Państwo Laowai na Wyspie Wulkanów, Rozdział I


Rozdział I, w którym…

Kręci się diabli wiedzą w którą stronę • początek się nie klei, bo pogoda nie daje w kość • lotniskowe parytety , a właściwie parytetki • zapach Azji • droga do domu • jak się buduje dla klasy średniej • warung i poezja smaku, czyli jak żelazne zasady znów zostają złamane

Jakarta, noc z niedzieli 28 na poniedziałek 29 sierpnia 2011, za kwadrans pierwsza

No i sam już w końcu nie wiem czy i jak się kręci. Nie przepuszczam żadnemu napotkanemu kurkowi i leję tę wodę i wgapiam się w odpływ jak nawiedzony i nie jestem przez to ani trochę mądrzejszy. Byłoby pewno nieco łatwiej, gdybyśmy mieli w nowym domu umywalkę, wannę lub jakiś sensowny prysznic, ale cóż…

Może od początku. Jak głosi legenda – brzmi to nieco lepiej niż ciekawostka naukowa – na półkuli południowej woda spływająca do odpływu w umywalce czy innym kawałku armatury nabiera rotacji odwrotnej niż na półkuli północnej. Bardziej obrazowo - jak woda ucieka, robi się śmieszny wirek i wirek ów ma się kręcić w przeciwne strony, zależnie od tego po której stronie równika się znajduje. Brzmi intrygująco w sumie, więc postanowiłem nie tylko zabawić się w Pogromcę Mitów (Legend, a nawet Ciekawostek) i rzecz zweryfikować, ale i zgrabnie wpleść omawiane zagadnienie we wstęp do nowej serii pseudoreportaży, z Indonezji tym razem, która właśnie – w nieprzewidzianych bólach – się rodzi. Tak żem to sobie sprytnie umyślił, wszak łatwiej zabrać się do pisania, kiedy wstęp jest już gotowy w głowie.

No więc sprawdziłem jak działają prawa fizyki w Polsce. Drugi czy trzeci świat, trzecia czy czwarta rzeczpospolita – nieważne. Półkula jest jak bum cyk cyk północna. I według moich obserwacji wirek wiruje przeciwnie do wskazówek zegara. W Indonezji sprawa się komplikuje. Zlew w aneksie kuchennym jakiś dziwaczny – woda spływa do zabudowanego zbiornika, z którego dopiero idzie dalej w rury. Nic nie widać. W łazience umywalki nie ma ergo też nie widać. Prysznic jest, ale bez brodzika, o zasłonce nie wspominając . Woda rozlewa się po całej łazience – trzeba uważać na cenny papier toaletowy – i po pochyłej nieco posadzce niespiesznie spływa do otworu w tejże. Na tyle niespiesznie, że nic nie widać. Tak łatwo jednak nie spasowałem, o nie! Dopadłem dziś zgrabną umywalkę w centrum handlowym. Woda sączyła się jednak z kranu tak żałosnym ciurkiem, że nic nie widać i nadal tkwię w tym samym miejscu. A za niecałe dwa i pół roku trzydziecha na karku. I wiekopomny wstęp po raz kolejny szlag trafił.

Ale, wzorując się tu na bohaterze jednego ze skeczów Little Britain, nie rezygnuję i z głupkowatym uśmiechem jowialnie trzaskam dłonią w stół ze słowami ‘Got another one!’.  Plan B. O pogodzie, hej! Temat lekki, chwytliwy i zawsze na czasie: oślepiło nas wielkie równikowe słońce, uderzyła fala gorąca itp., itd. Pomysł na wstęp bez mała genialny. Tyle że samolot miał opóźnienie. I nim przebrnęliśmy przez immigration office, nim odebraliśmy bagaże, nim spotkaliśmy się z Glennem, pracownikiem naszej szkoły, który czekał na nas dzierżąc rozpisane na karteczce nasze imiona, to słońca dawno już nie było. Niby nic dziwnego – w okolicach równika przez okrągły rok wstaje ono około szóstej rano i idzie spać około szóstej wieczorem, ale aura nie rzuciła nas na kolana. Ot, jakieś trzydzieści stopni, trochę duszno. W sumie w Polsce też tak bywa w lipcu czy sierpniu. Nie ma co szacownym czytelnikom głów zawracać. Kolejną koncepcję diabli wzięli…  

Got another one! Do trzech razy sztuka. Najbardziej ważkie chyba spostrzeżenie z lotniska. Czyli sam początek, pierwszy kontakt z nowym krajem, jeszcze przed wyjściem na dwór, czy też – krakowskie – pole. Są tu kobiety. Gwizdnąłbym przez palce, gdybym potrafił… Witają podróżnych, siedzą za ladami standów korporacji taksówkarskich – ba, są nawet celniczkami! W mniejszości w stosunku do mężczyzn, ale są. Co nas naprawdę bardzo ucieszyło. Ot i wstęp. Jest feministycznie i poprawnie politycznie.

Dobra, żarty żartami, ale oto jak się sprawy mają. Przygotowując się do wyprawy do Indonezji miałem całkiem poważnego stracha, że trafimy do drugiej Syrii. Nie żeby mi się tam nie podobało – przeciwnie. Choć już moja żona ocenia tamtą eskapadę co najwyżej jako ciekawe doświadczenie. A w ramach ciekawego doświadczenia to można sobie zapodać kwasa, grzyby albo szałwię. Jest ciekawie, ale chyba nikt nie chciałby mieć tak przez cały rok. Więc podobało się czy nie, kolejny bez mała rok to – jakby na to nie patrzeć – optymistycznie licząc około 2 procent pozostałego nam życia. Lepiej poświęcić owe na nową przygodę a nie odgrzewany falafel, jakkolwiek nie byłby pyszny. W Indonezji dominuje islam, a ten w krajach arabskich trzyma kobiety, w miarę możliwości, w domu. I obawiałem się tego samego tutaj. W Syrii jedyną kobietą na lotnisku w Damaszku była zakutana w czerń babcia klozetowa. Słabo. I generalnie podobnie było później we wszelakich biurach, urzędach, bankach, sklepach… Zmaskulinizowane społeczności są, nie ma co ukrywać, jakoś mniej przyjazne niż te mieniące się uśmiechami niewiast, choćby i owiniętych w chusty. No i te kobiety na lotnisku mnie uspokoiły. Niczym konkretnym, po prostu tym, że tam były. Będzie dobrze. 

No, jak już się ruszy z miejsca, to idzie jak z płatka. Przyszły mi do głowy second thoughts tyczące się pierwszych łyków jawajskiego powietrza. Może po zachłyśnięciu się nim nie pada się z gorąca i zaduchu na ziemię w stylu Ryszarda Kalisza czy JPII, ale coś w nim jest. Pachnie specyficznie, jakby znajomo. Nie wiem czy wieczorna bryza niesie ze sobą woń ciepłego morza czy też jakiejś fascynującej faerii aromatów owoców, przypraw i śmieci. W każdym razie pachnie po prostu swojsko, pachnie Azją Południowo-Wschodnią…

Za wiele czasu na tego typu refleksje jednak nie mieliśmy. Glenn, pracownik HR Kanaan Global School i, jak się okazało - Indonezyjczyk oraz drugi niewielki jegomość, szkolny kierowca, którego też wysłano na nasze powitanie, poprowadzili nas na lotniskowy parking. Ledwie zdążyłem się wrócić się do kantoru i wymienić – po złodziejskim zapewne kursie – 20 dolców na początek, ledwie zdążyłem sięgnąć po papierosa – szkolny busik już po nas podjeżdżał. Przez kolejne 20 minut siedzieliśmy przysłowiowo przyklejeni do szyby i chłonęliśmy. We dwójkę, bo Oliver zasnął… Rodzinne w sumie, też na bezsenność nie narzekam, ale żeby mieć aż tak wbite w nowy kraj… Eh.

No w każdym razie pierwsze kilometry tak sobie. Gdyby był to mój pierwszy kontakt z krajem, nazwijmy to: rozwijającym się, pewnie uznałbym, że to slumsy. Tak chyba ludzie je sobie wyobrażają. Niszczejące budynki i baraki obrośnięte niezgodnymi z jakimikolwiek normami budowlanymi dobudówkami. Sklepy z niczym i jadłodajnie ze wszystkim. Krajobraz pulsujący życiem, w systemie zmianowym. Ktoś śpi rozparty na stole czy ławie, ktoś inny pali leniwie, jakaś grupka prowadzi ożywioną dyskusję przy wózku z przekąskami, inna jak jeden mąż wyczekująco wpatruje się w dal oparta o zdezelowane skutery. Śmieci, nawoływania, klaksony.

Ale to nie mój pierwszy raz. Takie dzielnice, połacia dzielnic, stanowią większość zurbanizowanego krajobrazu w krajach na tym poziomie rozwoju socjoekonomicznego. Co przeczy chyba idei slumsów. Tak po prostu jest, choć w reklamówkach nowoczesnych Chin, nowoczesnej Syrii czy jakiegokolwiek kraju, który do rangi nowoczesnego musi pretendować, raczej tego nie uświadczymy. 

Gdyby Glenn nie był HR-owcem, tylko doradcą ds. nieruchomości, uznałbym, że odrobił pracę domową. Architektura poczęła zmieniać się na lepsze, później na jeszcze lepsze, w końcu przejechaliśmy przez bramę strzeżonego terenu Palm Mansion Apartments i zatrzymaliśmy się pod wieżą L. Mieliśmy moment na odetchnięcie z ulgą, że nie przyjdzie nam mieszkać w pozbawionym bieżącej wody baraku. Świetnie rozegrane.

Szybko jednak okazało się, że Sea Towers to to nie jest, do osławionego standardu Robyga też dość daleko. Dziwacznie jakoś. Kompleks wygląda na pierwszy rzut oka, jakby oddano go do użytku w tym lub zeszłym roku. Wszystko niby nowe, folia ochronna jeszcze gdzieniegdzie niezdjęta, ale ściany na klatce schodowej brudnawe, posadzki podniszczone, winda niby wypasiona, ale obita od wewnątrz jakąś drewnianą płytą… Trudno powiedzieć, czy to jeszcze w stadium wykończenia, czy już remontu… 

No i doszliśmy do mieszkania. Trzeba by sklecić parę słów. A te jakoś tak się układają w suchutki i uporządkowany homebrokerowy opis, których to chyba około setki sporządziłem . Trzeba uważać, co się w życiu robi, każda praca prostuje na swój sposób zwoje w mózgu. A co tam, puszczę oko do moich koleżanek i kolegów i pojadę szablonem.

Opis budynku:
Blok mieszkalny, Ukończony oddany do użytku
Rok budowy: 2010
Technologia budowy: Mieszana
Liczba pięter: 13
Liczba lokali na piętrze: 3

Opis lokalu:
Mieszkanie: 38 mkw
Wysokość czynszu: szkoła stawia
Forma własności: akt własności
Pietro: 11
Liczba pokoi: 3
Standard wykończenia: dobry
Salon z aneksem kuchennym: 18
Łazienka: 3,0 mkw
Sypialnia: 9,0 mkw
Sypialnia: 8,0 mkw

Opis oferty:
Przytulne mieszkanie na jedenastym piętrze w bloku mieszkalnym w Jakarcie w dzielnicy Jakarta Zachodnia.
Dwa pokoje, okna wychodzące na wschód; widok na panoramę miasta.
Standard wykończenia: ściany - tapety, kafle; Podłogi – wykładzina dywanowa, terakota;
Rodzaj okien - aluminiowe.
Wyposażenie oferowane w cenie: zabudowa kuchenna, umeblowanie.
Do lokalu przynależy: balkon.

Opis budynku:
Trzynastopiętrowy (według lokalnych standardów parter to pierwsze piętro) blok mieszkalny oddany do użytku w 2010 roku.

Opis lokalizacji:
Komunikacja: taksówki, taksówki motocyklowe (ojek).
Tereny rekreacyjne: fitness/basen w okolicy, obiekt sportowy (boisko, boisko do koszykówki).
Punkty usługowe w pobliżu: apteka, bank, centrum handlowe, fryzjer/salon kosmetyczny, pralnia, przychodnia/szpital, restauracja/kantyna (warung).
Dostępne media: kanalizacja, prąd, telewizja, woda zimna.


Dobra, podejrzewam, że jak na tutejsze standardy szkoła się postarała. Nie ma wprawdzie kuchenki, pralki i satelity, ale jest klima, balkon i zachodni sedes. Wyjaśnię na wszelki wypadek: nie że zachodniej firmy, tylko zachodniego kształtu, dostosowanego do siadania, nie trzeba zatem kucać. Karaluchów na razie nie widać. Nie jest nawet przesadnie brudno. Wydaje się natomiast, że zachodzi tu zabawne zjawisko, dość chyba charakterystyczne, pokuszę się o generalizację, dla azjatyckiego budownictwa i „nowoczesnego” wystroju wnętrz z tejże Azji rodem. Na pierwszy rzut oka wszystko wydaje się odpicowane, niekiedy wręcz szpanerskie. Możliwe, że takie wrażenie odniesiecie oglądając zdjęcia. Czepia się takiego ładnego mieszkania – pomyślicie może. Ale jak tylko bliżej się owemu ładnemu mieszkaniu przyjrzeć, wychodzą na jaw wszystkie niedoróbki, wychodzi i porażająco niska jakość materiałów... Jakby nowo powstałej i nowobogackiej klasie średniej, pod gusta której się buduje i urządza, bardziej zależało na pokazaniu znajomym fajnych zdjęć z mieszkania niż na samym fajnym mieszkaniu.  

Miły ten Glenn. Nie dość, że nas – mimo późnej pory i w czasie swoich poramadanowych wakacji – odebrał z lotniska i zawiózł do mieszkania, to jeszcze zaproponował przejażdżkę po okolicy. Zostawiliśmy walizki i wróciliśmy do samochodu. Doceniam gest, ale w gąszczu okolicznych powykręcanych ulic i uliczek nawet Renata szybko straciła orientację. Trochę jednak infrastruktury jest w promieniu dziesięciu minut jazdy autem. Dwa czy trzy duże supermarkety w zachodnim stylu otoczone swojskimi McDonaldsami, KFC i Pizzami Hut sprawiają, że człowiek czuje się bezpieczniej pierwszego dnia w nowym świecie, nawet, jeśli wcale nie ma ochoty z owych dobrodziejstw globalizacji korzystać.
           
        Wreszcie zostaliśmy sami. Spojrzeliśmy po sobie, spojrzeliśmy po naszych 38 metrach i uznaliśmy, że jest za wcześnie i za głodno, żeby ot tak sobie iść spać. Dochodziła chyba dziesiąta, dobra godzina na małą przygodę, na jeszcze odrobinę bodźców na koniec dnia.  

Na początek przyszło nam minąć strażnika, który z – typową ponoć dla tutejszych – dociekliwością jął nas wypytywać o cel nocnej eskapady. O dziwo – z grubsza po angielsku. Pogawędziliśmy więc sobie prostymi zwrotami, po czym zostaliśmy wypuszczeni. Pierwsze kroki skierowaliśmy do Alfa Marketu. I ze sprzedawcami szło się dogadać, wszystkie produkty zostały uczciwie piknięte czytnikiem, nawet promocja na coca-colę się nabiła. Gwoli wyjaśnienia, trochę mam płatnościową paranoję po Syrii, gdzie nazbyt wielu sprzedawców nie przepuści żadnej okazji na wychujanie (wybaczcie, żadne inne słowo mi tu nie pasuje) obcokrajowca, więc to ważne dla mnie.

No więc zrobiliśmy zakupy i zaczęliśmy dreptać w miejscu nie mogąc się zdecydować, czy wstąpić do pobliskiego warunga, czy sobie odpuścić. Może najpierw co to warung. Restauracyjka, jadłodajnia właściwie, jakich dziesiątki widzieliśmy już w ciągu tych pierwszych godzin w Jakarcie. Rodzinne chyba zwykle biznesy złożone z kuchni, w której przygotowuje się kilka podstawowych dań, paru stolików i krzeseł. Trochę może brudnawo, ale na pewno tanio i smacznie, przynajmniej jak się wie co zamówić i ile to powinno kosztować. No więc dreptaliśmy tak sobie ważąc ważkie argumenty. I wyszło nam, jak zwykle, że próbujemy.

Młodzieniec za kontuarem okazał się – to już się prosi o jakąś generalizację – mówić po angielsku. I to całkiem nieźle. Nie zgrywaliśmy miejscowych expatów, za wcześnie na to, zagraliśmy w otwarte karty i oznajmiliśmy, że to nasz pierwszy dzień w mieście. Zatroskał się chłopak, że pewnie musimy być bardzo confused… Przyznaję, przeszło mi przez myśl pytanie, czy tej naszej konfuzji nie będzie chciał wykorzystać dopisując zero czy dwa do rachunku, ale jakoś dobrze mu z oczy patrzało. A z kuchni ładnie pachniało... Zdaliśmy się więc na sugestię naszego nowego znajomego, który polecił nam nasi goreng ijo (smażony ryż z jajkiem sadzonym), sop iga (zupę z żeberkami), i es teh (herbatę mrożoną). Do tego poprosiliśmy jeszcze o zwykły gotowany na parze ryż, który podano nam w przybraniu z prażonej cebulki. Nasi goreng rewelacyjny, delikatny a zarazem wyrazisty w smaku. I pożywny, szczególnie w towarzystwie owego na sposób azjatycki z obu stron wysmażonego sadzonego. I harmonizujących z nim plastrów świeżego ogórka. Żeberka żeberkami, ale sama zupa prawie dosłownie rzuciła mnie na kolana intensywnym rosołowym smakiem i jakąś znajomą przyprawą, której niestety nie potrafię zidentyfikować.

No i herbata mrożona. Cholera, w sumie spodziewałem się jakiejś lokalnej ice tea w butelkach, które walały się po stołach. A dostaliśmy ją w kuflach hojnie wypełnionych lodem. Każdy przewodnik po Azji Południowo-Wschodniej w dziale „jedzenie”, „choroby” czy „potencjalne zagrożenia” ostrzega przed lodem. Wiadomo, lód robi się zwykle z kranówy a ta nie cieszy się w tym regionie mianem krystalicznie czystej. I co, pytać młodzieńca czy to aby na pewno z mineralnej? Przecież i tak odpowiedź może mijać się z prawdą. Nie wypić? Wylać do kwiatka? Trochę niegrzecznie. No łyk mi chyba nie zaszkodzi, pomyślałem. I byłem zgubiony. Pyszna herbata jaśminowa, niesłodzona. Zimna, ale nie boląca w zęby... Haiku po prostu, albo co tam na Jawie zamiast haiku klecą… Poezja w każdym razie…  
                 
Czuje się w obowiązku nadmienić, że po posiłku chłopak wręczył mi przejrzyście rozpisany po angielsku rachunek, którego poszczególne pozycje co do rupii zgadzały się z menu, któreśmy sobie w trakcie biesiady (tak na przyszłość) przejrzeli. Może mnie indonezyjska uczciwość wyleczy z syryjskich uprzedzeń.
                

Czuję się również w obowiązku nadmienić, że zarówno ja, jak i rodzina moja na razie żyjemy i mamy się dobrze. Może to zasługa żołądkowej gorzkiej, którąśmy z ojczyzny ze sobą przywieźli i którą co wieczór z gwinta, z doraźnego braku naczyń, łoimy. Profilaktycznie. Śmierć bakteriom przewodu pokarmowego (tym złym). Chociaż w sumie Oliver nie pije, a żyje. Może to ściema z tymi złymi bakteriami?

I tak mi jeszcze przyszło do głowy: jeśli ta historyjka o kręcącej się wodzie jest prawdziwa, co postaram się w najbliższym czasie zbadać, to co dzieje się z ową bezpośrednio na równiku? Ot zagwozdka na koniec…