Sunday, October 20, 2013

Birma. Po diabła. Rozdział XII


 
Yangońska logistyka • Doktor Hiszpan w Birmie • ‘Battery’ • happy hour • Ulica Dziewiętnasta, czyli dlaczego warto to robić z Brytyjczykami • szisza i widoczki w Vista • trasa bardzo dobrze znana, czyli Liberal Yangon • oraz Body Modification Enthusiasts, Square of Despair i inne opcje • ‘It’s a Wonderful Life’ • SS • 17 groszy w zębach kelnerowi przynoszę





Star Queen, Yangon, sobota, 5 października 2013, w pół do ósmej



Wróciłem właśnie z centrum. Ruch, nawet jak na wieczorową porę, wyjątkowo dziś intensywny. Jak się wraca w nocy, kiedy ulice są puste, jazda zajmuje nie więcej niż kwadrans. Dziś, choć kierowca wytrwale szukał skrótów w wąskich uliczkach i ciemnych podwórkach, nie szczędząc przy tym klaksonu, jechaliśmy dobre 40 minut. Tak czy owak, nic to w porównaniu z wyprawami, jakie stanowiły przejazdy między centrami a naszymi dzielnicami w Guangzhou i Jakarcie, gdzie trzeba było liczyć się z kursami oscylującymi w okolicach półtorej godziny, w co najmniej dwóch środkach transportu, żeby było jeszcze weselej.



Sai’s Tacos, Yangon, niedziela, 6 października 2013, za kwadrans szósta



Tyle mniej więcej zdążyłem napisać, kiedy do Star Queen wswaggerował Alan. Jeszcze przed moją grillowaną rybą. Sam się prosiłem w sumie. Po piątkowej nocy nie miałem w sumie ochoty na melanż ostateczny, no i wypadało napisać wreszcie parę słów, ale pogawędzić nad paroma andamanami jest zawsze przyjemnie... Postanowiłem dać się wykazać losowi i zostawić chłopakom wiadomość, gdzie jestem. Telefony, przypomnę, nie są tu w powszechnym użyciu, nikt z nas jeszcze się karty sim nie dorobił. Ostatnio za automatyczną sekretarkę służą drzwi do lodówki, na których przybijamy swoje tezy. Tym razem, jako że pora kolacji zaczęła się dobijać do świadomości, postanowiłem zahaczyć o miejscową kawiarenkę internetową i wiadomość zostawić na fejsie. Kreatywności przybywa, jak roamingu nie staje...



Przyszedł więc Alan, kelner dostawił dodatkową zmrożonoą szklanicę i przyniósł kolejne andamany. Jeszcze wcześnie, myślałem sobie, zabiorę się do pisania po powrocie. Tym bardziej, że właśnie odebrałem nową baterię do mojego narzędzia pracy.



Stara, skoro już o tym mowa wyzionęła ducha miesiąc temu mniej więcej. Najpierw przestała się ładować do stu procent. Ładowała się do dziewięćdziesięciu na przykład, i koniec. No i zaczęła mi bez pytania wyłączać komputer, kiedy poziom mocy spadał do procent gdzieś dwudziestu. I zamiast trzymać, jak dawniej, przez 6 i pół godziny, dawała radę gdzieś przez półtorej. To jeszcze było do zniesienia, wymagało tylko nieco nieco ostrożności przy planowaniu użycia komputera i pracy na kablu, kiedy tylko było to możliwe. Choroba niestety postępowała szybko. W ostatnim stadium bateria ładowała się do 78 procent i wyłączała komputer przy komicznych 75. To był ten moment, kiedy trzeba było zaprzestać sztucznego podtrzymywania iluzji życia. Bateria trafiła do plecaka, a komputer stał się stacjonarny. Dziwnie tak być na stałe przywiązanym kablem do ściany, niesamowite, jak się człowiek przyzwyczaja do technologicznych udogodnień. Podczas pierwszej weekendowej wycieczki do centrum z baterią w plecaku ruszyłem w dzielnicę komputerową, zakładając, że długo moje męczarnie trwać nie będą. Sklepów i serwisów są tam dziesiątki, któryś musiał mieć moją baterię na składzie.



Musi to na Rusi, jak to się kiedyś mówiło, a w Birmie – jak kto chce... Chodziłem z tą baterią od sklepu do sklepu i od serwisu do serwisu, wyciągałem ją jak ekshibicjonista jakiś i powtarzałem jak mantrę: „macie taką?”. Oględziny trwały od pięciu sekund do pięciu minut i niekiedy angażowały telefonicznie jakieś magazyny tajemnicze. Odpowiedź jednak wszędzie dostawałem tą samą. I odsyłano mnie do innego sklepu, tam mogą mieć. Nawet w serwisie Asusa nie mieli mojego modelu, to już trochę przegięcie. Komputer kupiłem półtora roku temu, nie jest to jakieś kuriozum, do którego części przestano produkować w latach osiemdziesiątych. Robią, do diabła, baterie, które umierają po półtora roku, to mogliby chociaż mieć zamienne w stałej sprzedaży, na tym chyba polega model biznesowy produkowania gównianej elektroniki... Ostatecznie trafiłem do sklepu F@x. The certainly give no fucks, myślałem sobie, ale postanowiłem sprawdzić mimo wszystko. Nie mieli. Ale jednak z jakiegoś powodu zależało im, żeby pomóc. I mieli na stanie coś cenniejszego może, niż nową baterię – ekspedientkę, która w miarę mówiła po angielsku i w ogóle prezentowała się rzeczowo i kumato. W Azji to rzadkość i skarb. No więc nie mają, ale...



Sweet, elektryczność siadła, momentalnie jakieś robactwo włazi mi w ekran.Nic, dobrze, że mam baterię. Welcome to Myanmar. Mam nadzieję, że mają generator...



            Ale można zamówić. Chyba, do cholery, z Wyspy Wielkanocnej, bo będzie do odbioru za dwa do trzech tygodni... Cóż było począć. Wróciłem, skracając dłużącą się opowieść, po dwóch tygodniach, obolały po drugiej randce z tatuażystą (tatuatorem?) Ye Kyaw Myat. Nie było, może przyjdzie w następnej dostawie za dwa tygodnie, jeśli nie, oddadzą mi zaliczkę. Pięknie. Po kolejnej i ostatniej jak na razie randce BDSM z Ye Kyaw Myat, po raz klejny wtoczyłem się do F@x. I w sumie to liczyłem na to, że się nie uda. Nie wymieniłem wcześniej dolarów na kyaty, w kieszeni – a własciwie w torbie, bo longyi nie ma kieszeni – miałem akurat tyle, żeby zapłacić brakujące 28 tysięcy i wrócić do domu taksą. A chciałem jeszcze zjeść coś pożywnego. Baterię w sumie mogłaby kupić Renata w Polsce. A u niespodzianka, rozwiązanie tak dobre, że sam bym lepszego nie wymyślił. Otóż bateria jest już w kraju, hurra, ale utknęła w Mandalay. Będzie do odebrania pojutrze. No to git, pomyślałem, i pojechałem do New Burger na podróbę zingera KFC.



Prąd wrócił, hej!



I towarzystwo zajechało taksą pod Sai’s Tacos. Alan i Adam z Ines, jego dziewczyną z Portugalii, którą udało mu się wkręcić w Brainworks. Niech się stanie meksykańska uczta!



Star Queen, Yangon, poniedziałek, 7 października 2013, dwadzieścia po szóstej



            No więc odebrałem baterię w sobotę i rozpocząłem testy. Wydaje się, że jest ok. Ładuje się do setki, nie wyłącza kompa. Nie udało mi się jeszcze sprawdzić, ile trzyma dokładnie, bo zawsze coś. Jak choćby Alan, wroćmy do urwanego wątku. Przyjemnie sobie rozmawialiśmy, puszek po andamanach przybywało, no ale zebraliśmy się ostatecznie, biorąc jeszcze trochę na wynos, bo sklep zamknęli, jak zwykle, o dziewiątej, i pomaszerowaliśmy do domu. Może by tak film obejrzeć – pojawił się pomysł. Tak się jeszcze zastanawiałem, no bo pisanie i w ogóle. Ale w domu zastaliśmy Adma i Ines, którzy też planowali wieczór filmowy, i tak się pisanie skończyło. Na przerażająco marnej World War Z. Trudny mój rząd z tymi pany... 



            Wróciłem dziś jednak, udało się, do Star Queen, wrócę więc również do sobotniego wątku.



Yangon nie jest, jak na europejskie standardy, mały, mieszka w nim mniej więcej sześć milionów ludzi, około dziesięciu procent populacji Birmy. Wydaje się jednak jeszcze bardziej kameralny, niż wynikałoby to z prostego porównania populacji z dziesięciomilionowymi mniej więcej Guangzhou i Jakartą. Ma się tu przyjemne wrażenie mieszkania w całym mieście na raz, nie w jakiejś dzielnicy odciętej od świata półtoragodzinną podróżą taksówką i metrem albo taksówką i transjakartą, jakartańskim autobusowym metra odpowiednikiem.



Skoro już poruszyłem, przy okazji, w zagmatwanym wstępie, żenujący nieco i trącący fotami na portalach spłecznościowych temat imprezowania, uwiecznię go sobie w tym miejscu, coby sobie na stare lata powspominać szczęśliwe lata młodości.



Tym bardziej, że sama możliwość regularnego, może nawet zbyt regularnego, odbywania clubbingu możliwa jest przede wszystkim z uwagi na będące swego rodzaju leitmotivem tego odcinka, urbanistyczne walory Yangonu.



Tak się to robi w Yangonie zatem.



Do dobrego tonu należy zacząć weekend około 19.30 w hotelu Traders, najbardziej wypasionym hotelu w mieście. Szczerze, nawet, gdyby mnie było stać, nie miałbym żadnej frajdy w zatrzymywaniu się tam. Wychodzę z założenia, że idealne warunki mieszkaniowe to mam w gdańskim mieszkaniu i nie jest dla mnie atrakcją płacenie za podobny standard jakichś kosmicznych sum. Jak jestem w podróży, ma być kameralnie, miło, relatywnie czysto i, przede wszystkim, tanio. Co więc sprawia, że pojawiam się na nieoficjalnych radach pedagogicznych w Traders? Proste, happy hour w hotelowym barze. Od 19.00 do 20.00 wszystkie napoje wyskokowe objęte są promocją 2 za 1. Dwa kufelki piwa za dziesięć zeta w przyjemnym, mimo nieco nowobogackiego klimatu, otoczeniu hotelowej kawiarni, to niekiepski pomysł na początek wieczoru.



Star Queen, Yangon, piątek, 11 października 2013, za kwadrans siódma



To już naprawdę żenujące się robi, każde kilk paragrafów o imprezach kończy się imprezą... Gdybym wiedział, że tak będzie, odpuściłbym sobie chyba datowanie wpisów, bo czytelnik gotów pomyśleć, że autor wręcz chwali sobie hulaszczy tryb życia. A autor, wychodząc po tarasowej jodze ze swoją maszyną do pisania na ramieniu, rzuca po prostu grzecznie, że będzie tu i tu, jak by ktoś chciał dołączyć. Albo zostawia uprzejmą notke na lodówce. I co począć, jak za każdym razem chętni się znajdują... Ostatnio skńczyło się niezupełnie przystającą do poniedziałkowego wieczoru dyskusją o Polsce, Portugalii i Stanach Zjednoczonych w kontekście drugiej wojny światowej nad dokonujących brutalnej ekspansji terytorialnej powierzchni stołu puszkami andamana. Aż musiałem fotę strzelić, tak te puszki ładnie wyglądały, staczam się w otchlań portali społecznościowych, bez kitu, Juriusz ma rację. Zobaczymy, jak pójdzie dzisiaj. Jest piątek, jest co świętować, o czym następnym razem może, strach się bać...

            Zamawianie jedzenia w Traders nie należy do dobrego tonu. Hamburger z frytkami kosztuje 10 dolarów. Bez sensu. Lepiej po zakończeniu promocji na napoje przejść się na pobliską 19th Street, uliczkę słynącą z lokalnych restauracyjek oferujących,  obok standardowych dań kuchni azjatyckich, najróżniejsze grillowane przekąski, od lokalnych warzyw wszelakich przez kurczaka, wieprzowinę, baraninę i wołowinę, po owoce morza i ryby. Za 7 dolarów można się nie tylko śmiało najeść, ale i przyzwoicie napić. W gruncie rzeczy wszystkie restauracyjki i knajpki na Dziewiętnastej są do siebie podobne, a ich ogródki zlewają się w jedną wielką uliczną biesiadę. Szuka się po prostu wolnego stolika i zamawia się co się chce skąd się chce. Wyjątkiem od tej reguły jest Kao San. Knjapka która, jak do niedawna sądziłem, nazywa się Mojito. Nieporozumienie zabawne wynikło z faktu, że część towarzystwa kibicująca bardziej drinkom niż piwu, donosiła sobie stamtąd regularnie do aktualnego ogródka plastykowe kubeczki z rumowym koktailem z solidną porcją liści mięty, limonką i lodem, 800 kyatów za sztukę. I jakoś przylgnęło, że to Mojito.



Samo Kao San, dowiedziałem się parę tygodni temu, jest przyjemnym lokalikiem serwującym zarówno dania kuchni lokalnej, jak i kilka propozycji z kuchni japońskiej oraz – przy pewnej dozie semantycznej tolerancji – zachodniej. Szału nie ma, szczególnie w kontekście wszechobecnych na Dziewiętnastej grillowanych smakołyków, ale lokal ma jeszcze jedną zaletę nie do przecenienia. Zaleta ta zwie się Jenga. Niby prosta gra towarzyska, wieża zbudowana z naprzemiennie poukładanych trójkami drewnianych klocków, kolejni uczestnicy, używając jednej wybranej dłoni, wyciągają klocki i kładą je na szczycie. Wieża rośnie, a w pewnym momencie nieuchronnie pada. Klocki rozypują się po mokrym od piwa stole, można pokręcić bekę z niefafy, która się do tego przyczyniła. Zabawa w gruncie rzeczy zaczyna się, kiedy wymyśla się kary dla loserów. Zaczyna się zwykle od prostych handicapów obowiązujących przez kolejne rundy. Ten musi używać w grze tylko swojej ręki niedominującej, ta musi posługiwać się pałeczkami zamiast palców. Takie tam. W miarę upływu gry pomysły stają się coraz okrutniejsze a utrudnienia dublują się – a to ktoś musi pić podczas wyciągania kostki, to znów dopijać drinka po każdej turze. W miarę upływu czasu kreatywność idzie stronę upokarzania niezdar i angażowania w zabawę całej restauracji. Na przykład dziesięciosekundowym imitowaniem odgłosów zwierząt przed każdym ruchem albo śpiewania ”happy birthday” klientom z sąsiednich stolików. Tak to jest, jak się imprezuje z Brytyjczykami, ci to się lubią upodlić jak nikt inny, trudno ukryć. Ale dla wszechobecnego przy owym upodleniu i niezależnym od stężenia alkoholu we krwi poczucia humoru – warto.


Weżmy taką grę ‘My Vagina’ choćby. Każdy kolejny uczestnik musi wygłosić oświadczenie ‘My vagina is...’ i dodać przymiotnik na kolejną literę alfabetu. Zaczyna się, tradycyjnie, od ‘a’. ‘My vagina is amazing’ na przykład. Kolejny uczestnik oświadcza: ‘my vagina is awesome’. Kolejny ‘my vagina is awkward’. I tak to idzie, aż ktoś się zatnie. W takim przypadku dopija swojego drinka albo spożywa określoną ilość piwa, zależnie od początkowych ustaleń. Dodatkowo, jesli ktoś użyje w swoim oświadczneniu przysłówka i przymiotnika na daną literę, zmienia się ze ‘zgodnie ze wskazówkami zegara’ na ‘przeciwnie do wskazówek zegara’ kolejność wypowiadania się. Jeśli więc powiem ‘my vagina is antisocially amusing’, kolejka wraca do osoby przede mną. No Amerykanie by tego nie wymyślili, przyznacie...   



19th Street zamyka swoje podwoje o jedensatej. Jeśli towarzystwo wciąż pogrążone jest w dyskusjach i filozoficznych sporach, można przejechać się, za jakieś 50 centów od osoby, taksówką na przykład do Vista Bar i na tamtejszym tarasie kontynować konwersacje. Szklany dach nad tarasem i – nie przesadzając – zapierający dech w piersiach widok na wspaniale oświetloną pagodę Shwe Dagon warte są niekiedy płacenia 3,5 dolara za butelke piwa. No i Vista Bar ma w ofercie szisze. O ile akurat nie skończy im się węgiel. Liczą sobie sporo, bardzo sporo, jakieś 15 dolarów, zależnie od smaku, ale jesli pali się wspólnie, wychodzi znośnie, a przyjemności wystarcza na dobre pół godziny.



Zwykle jednak o jedensatej dominuje potrzeba poskakania trochę po parkiecie. Yangon i w tym temacie ma wiele do zaoferowania. Najprościej chyba wybrać się do BME. Jest to chyba skrót od Body Modification Enthusiasts, ale ma się to nijak do klienteli. Jest jak wszędzie, bogaci dwudziesto-trzydziestoparolatkowie i prostytutki. Co kto lubi. Plus jest taki, że za wstęp się nie płaci a plastykowy kubek piwa kosztuje 2 dolary. Sporo, w porównaniu do restauracyjek, oferujących zwykle ceny praktycznie sklepowe, jak na klub jednak – rozsądnie. Palić można wszędzie poza parkietem. BME ma ten minus, że od północy mniej więcej imprezowiczów już tylko ubywa. Około drugiej klub świeci już pustkami, punktualnie o trzeciej zapalają się swiatła, muzyka milknie, a na parkiet momentalnie wkracza ekipa sprzątająca.



I to bybyło na tyle, jeśli chodzi o dzisiejsze pisanie. I tak nieźle, jak na piątek...    



Star Queen, Yangon, sobota, 12 października 2013, w pół do szóstej



            Jeśli nie BME, to na przykład Cafe Liberal. W sumie podobny klimat, nic lepszego niż klubowy remix Sweet Dreams albo Poison nie pójdzie. Ludzi jest mniej, ale i parkiet jest mniejszy, więc nie ma wrażenia, że wszyscy się zbierają do domu o drugiej. No i palić można wszędzie, na parkeicie też. Z drugiej strony puszka piwa kosztuje horrendalne 3,5 dolara, co, mimo bezpłatnego wstępu, sprawia, że tak czy inaczej dłużej niż do drugiej być tam nie warto.



            Przy okazji historyjka o Liberal krótka, z życia wzięta, ostatni weekend bodajże, tak, dzień przed rozpoczęciem tej dziwacznie rozciągniętej czasowo notki. Pierwszy weekend Ines w mieście, trzeba więc było całą trasę bardzo dobrze znaną przebyć. Na Dziewiętnastej, tuż przed taksówką, Adam nabył, nie wiadomo kiedy, butelkę miejscowego podłego rumu za dolara czy półtora. Nie tylko Polacy cenią sobie najwyraźniej możliwość zaoszczędzenia na alkoholu w klubiew klubie, równe chłopaki z tych Anglików. Próbowaliśmy dobrać się do niej podczas jazdy, ale ciepły Mandlay wchodził zdecydowanie słabo, zimny zresztą jest niewiele lepszy. „Spróbuję wnieść do klubu”, oświadczył niczym rodowity Słowianin Adam. Włożył półówkę w spodnie i ruszamy. Żadnego oklepywania, wszyscy kulturalnie przechodzą przez tłumek ochroniarzy, Ale Adama nie wiedzieć czemu skontrolowali. Mac mac po kroczu i już butelka błyszczy w klubowych stroboskopach. No trudno, trzeba znaleźć inną miejscówkę, pierwsza myśl naturalna. Ej, zaraz, to Azja przecież, bez przesady, po prostu straciliśmy podły rum, tylko nam na zdrowie wyjdzie, myśl druga. To, co nastąpiło, nie przyszło chyba do głowy nikomu. Rum powędrował do jakiegoś schowka, Adam dostał numerek i odebrał sobie swoją flaszkę przy wyjściu dwie godziny później. Tak to się robi w Yangonie.   



            Jest jeszcze DJ Bar, o którym raz już wspominałem. W sumie najlepszy z tych klubów, ale przy 15 dolarach za wstęp – mimo, że jest to do zbicia, bo kobiety wchodzą za free, więc można się jakoś dogadać, i mimo że w cenie jest drink – nie warto.



            Mamy jeszcze, na koniec, Square of Despair. Taką nazwą przyjęło się wśród nauczycieli Brainworks/Total nazywać kompleks kilku budynków w centrum, gdzie na każdym poziomie funkcjonuje inny klub. Ja jeszcze nie miałem przyjemności się tam znaleźć, ani zgubić, ale ponoć kluby są inne tylko z nazwy, muzycznie jest jak wszędzie. Dziwi to trochę, bo wydawałoby się, że wśrod tubylców niemało jest fanów rocka, regge czy hiphopu. Są w każdym razie takie same. No, może oprócz tego, że Adama trafiło do klubu gejowskiego. Pełnego, prócz miejscowej braci gejowskiej, prostytutek, płci żeńskiej, dodam. Ponownie, dla każdego coś miłego. Co ciekawe, Adam twierdzi, że, choć musiał się w pewnym momencie ewakuować do domu w objęciach Elliota, bo wzbudzał zbyt duże i zbyt intenstywne zainteresowanie, był to najlepszy yangoński klub, w jakim był.



            Tak czy owak, w pewnym momencie zawsze przychodzi ten moment, w którym impreza albo się kończy, albo się nudzi. Wsiada się wtedy w kolejną taksówkę i rzuca się kierowcy ‘SS Cafe’. Dziwaczna nazwa, trudno ukryć, nie potrafię niestety wyjaśnić, skąd się wzięła. Dam znać, jak coś się w tej kwestii zmieni. Ludzi ze swastykami w każdym razie nie ma tam więcej, niż gdzie indziej, a piwa nie zamawia się piątkami wyprostowaną ręką. Zanim jednak dojedziemy do ostatniego przystanku na weekendowej drodze krzyżowej...



Golden Seafood, Yangon, poniedziałek, 14 października 2013, dochodzi ósma



            Uwielbiam jeździć nocą taksówkami po Yangonie. Powraca temat, który niniejsze nieprzyzwoite, pod kątem długości i tematyki, wynurzenia rozpoczął. Nigdy i nigdzie wcześniej clubbing nie był tak logistycznie łatwy i tani. I przyjemny. Jazda po słabo oświetlonych ulicach taksówką, przy opuszczonych szybach, z butelką piwa z poprzedniego miejsca i papierosem... To jeden z tych momentów, w których niby nie zadziało się nic szczególnego, a mimo to człowiek ma wrażenie, ja mam w każdym razie wrażenie, że żyję. Niczym konkretnym, tak sobie po prostu. Nic tylko uśmiechnąć się do siebie i do wiatru wiejącego w twarz. Paolo Coelho.



            Podjeżdża się wreszcie w każdym razie pod SS Cafe. Za dnia – restaurację, nocą – tanią pijalnię piwa i przekąskownię. Lokal jest czynny całą dobę. Pod daszkiem, gdzie za dnia jest parking, po zmroku rozstawiane są plastykowe stoliki z plastykowymi krzesłami. Stoliki się samodzielnie łączy, doszurowuje do nich krzesła i gotowe. Głodni zamawiają za 600 – 800 kyatów (2 – 2.6 pln) ryż z rybą, chili i jakimiś pastami pachnącymi sklepem ze zwierzętami. Wszyscy zamawiają piwo, nawet, jak już mają dość, tradycji musi stać się zadość. Tradycji jednak staje się zadość w pełni dopiero, kiedy podchodzi kelner, ktory bierze chyba każdą nocną zmianę w weekendy i desygnowany jest najwyraźniej do obsługi foreignersów, choć po angielsku nie mówi ani trochę, oprócz numerków, numerki wszyscy znają. Podchodzi zawsze z tym swoim uśmieszkiem, który zwiastuje, że po raz kolejny będzie chciał sobie dorobić.



W repertuarze ma dwa triki. Pierwszy ma opracowany tak sobie. Polega on na tym, że zawyża cenę piwa. Przeszłoby to w sumie zapewne, gdyby nie to, że często słabo mu idzie rachowanie i życzy sobie na przykład 10 000 kyatów za 6 piw. „Jakże to, dobrodzieju, 10 000 kyatów za 6 piw. To ile kosztuje jedno?” „A no tego, wiecie, 6 piw kosztuje 10 000. Tu jest rachunek”. Na rachunku faktycznie 10 000. „No ale ile kosztuje jedno?” „No 1600”. „No to kurwa jakżeś doszedł do 10 000?”



Alan kiedyś zrobił o to grubą aferę, niestety mnie wtedy nie było, ale słyszałem opowieści. Zebrał się z tuzin kelnerów, menadżera nawet zawołali. Alan, tym swoim głosem, którym zwykle w różnych miejscach żąda milkszejków truskawkowych, wygłosił przemówienie, w którym po wielokroć retorycznie zapytywał, czy ma płacić więcej, ponieważ nie jest stąd. I oświadczał, że on tu bywa często i że nie będzie płacił więcej, niż miejscowi. I wszystko im rozpisał na kartce, i dowodził, że to się nie zgadza i on się nie zgadza na to, że to się nie zgadza. Części towarzystwa zrobio się nieswojo, że taka awantura wybuchła o grosze dosłownie, ale ja Alana rozumiem – nie chodzi o pieniądze, tylko o wychowywanie społeczeństwa albo rozpuszczanie go. Jak dla mnie -  brawo. Aż żałuję, że mnie tam nie było, żeby mu przyklasnąć dosłownie i niedosłownie.



Drugi trik jest bardziej szczwany. Polega na kasowaniu za plastykowe kubeczki do piwa. W założeniach, działa nawet wtedy, kiedy zapytamy o cenę piwa jeszcze przed złożeniem zamówienia. Pytamy więc, podajemy liczbę butelek, przychodzi piwo z kubeczkami i, chwilę później, rachunek – w nocy kasują pośpiesznie, wiadomo, moglibyśmy uciec. I okazuje się, że jest o pięćdziesiąt kyatów na głowę za dużo. „Kubeczki” – pada wyjaśnienie. Dwie minuty między dostarczeniem piwa a dostarczeniem rachunku wystarczają zwykle, żeby rozlać trunek, a wiadomo, trudno się wykłócać o to, co już spożyte lub użyte. Ale człowiek uczy się szybko, teraz więc kubeczkom z miejsca mówimy nie i łoimy z butelek. Kubeczki jednak tak czy inaczej są przynoszone, w związku z czym zażarte spory z obsługą w osobie zadziornego kelnera z usmieszkiem na stałe weszły do repertuaru piątkowych i sobotnich atrakcji. Gwoli wyjaśnienia – zapewne zbędnego, bo co bardziej zmyślny czytelnik już dawno opanował kurs kyata – rozchodzi się tu o sumę 50 kyatów, czyli 5 centów, czyli 17 może groszy. Ale przecież nie o pieniądze, pwtórzę, chodzi, tylko o zasady. Po prawdzie, to przednia kłótnia z kelnerem o cenę plastykowych kubeczków warta jest znacznie niż 17 groszy.







Klasyk na dziś:



"Nasz dobry doktor spać się od nas bierze,

Ani chce z nami doczekać wieczerze".

"Dajcie mu pokój! najdziem go w pościeli,

A sami przedsię bywajmy weseli!"

"Już po wieczerzy, pódźmy do Hiszpana!"

"Ba, wierę, pódźmy, ale nie bez dzbana".

"Puszczaj, doktorze, towarzyszu miły!"

Doktor nie puścił, ale drzwi puściły.

"Jedna nie wadzi, daj ci Boże zdrowie!"

"By jeno jedna" - doktor na to powie.

Od jednej przyszło aż więc do dziewiąci,

A doktorowi mózg się we łbie mąci.

"Trudny - powiada - mój rząd z tymi pany:

Szedłem spać trzeźwo, a wstanę pijany".



Jan Kochanowski, O doktorze Hiszpanie