Tuesday, January 29, 2013

Laowai stepowy, Rozdział X


Rozdział X, w którym...

Znajomy znajomego wie najlepiej (że gorzej być nie może) • we’re going to HK, baby • the Chinese inspire

Hohhot, noc z poniedziałku, 23 kwietnia na wtorek, 24 kwietnia 2012, pół do jedensatej

I kolejny wizowy update, a co! Bo było niewsytarczająco źle, prawda? O losie... W piątek dostaliśmy wiadomość od Jilly: dyrektorka rozmawiała ze znajomym znajomego z policji i znajomy znajomego orzekł, że na tych wizach, które mamy, nie wjedziemy ponownie do mlekiem sojowym i miodem w proszku płynącego Państwa Środka. Nieźle, Jestem najwidoczniej, niczym Gunter Grass, persona non grata. Tylko, w przeciwieństwie do nobliwego gdańszczanina, ja mam interes, żeby wjechać do kraju, który mnie nie chce.

Naturalnie zadaliśmy Jilly naturalne w tej sytuacji pytanie: „dlaczego do diabła?” Wizy nasze głoszą wszak trzy istotne dobre nowiny. Pierwsza: są ważne do lipca 2012. Druga: są dwuwjazdowe. Trzecia: każdy wjazd daje nam dziewięćdziesiąt dni pobytu. Kiedy odbieraliśmy je w ambasadzie w Jakarcie, panienka z okienka potwierdziła, że jest właśnie tak jak napisano, nie inaczej. Sami testowaliśmy już wizy dwuwjazdowe podczas ostatniego pobytu w Chinach. Co więc jest nie tak? Oczywiście ani Jilly ani dyrektorka nie wiedzą. Ale znajomy znajomego tak powiedział...

Nie powiem, trochę nam te, zapewne bzdurne, słowa stracha napędziły. Ale cóż począć? Nawet, gdybyśmy istotnie mieli aplikować o nowe wizy w Hongkongu, i tak wyjdzie taniej niż wracać teraz do Polski. Niech się więc dzieje co ma się dziać, w sobotę kupiliśmy bilety. Łatwo nie było, przy rezerwacji internetowej Air China, która okazała się najtańszą opcją, nie dopuszcza możliwości płacenia Visą ani Mastercardem. Znaleźliśmy na szczęście biuro na mieście. Też nie poszło jak z płatka, po angielsku oczywiście nikt nie mówi. Ale ostatecznie udało się. Lecimy w następny wtorek, wracamy w piątek. Zapłaciliśmy około 3200 złotych, czyli, licząc dofinansowanie szkoły, złotych 1600. Po 800 na głowę. Plus hostel, który szkoła, dobre i to, też w połowie refunduje. Czyli pewnie cała zabawa z wyżywieniem wyjdzie w okolicach 1200 zeta na głowę. No ale będziemy mieli małe  wakacje w starym dobrym HK. Przymusowe, ale, co tam. Spróbujemy tak się nimi nacieszyć, żeby warte były swojej ceny, z pięćdziesięcioprocentową zniżką szkolną. Lecimy do Honkongu, bejbe!

Mały P.S. Bilety nabywszy, pospieszyliśmy na kawę i lody do pobliskiego makdonalda w Victory Mallu. Wizyta ta zaowocowała po raz kolejny dokonaną obserwacją pewnego procederu. Po raz pierwszy tak irytującego, że aż wartego wspomnienia. Otóż Chińczycy mają w zwyczaju, wszedłszy mniejszą lub większą hordą do makdonalda, rozdzielać się. Część hordy spieszy do kas. Druga część rzuca się do stolików, żeby zająć miejsca, krtórych prawie zawsze brakuje. Rzecz w tym, że miejsc brakuje właśnie dlatego, że są pozajmowane przez osoby, które się nie posilają, tylko pilnują stolików. Łażąc w tę i we w tę po całej sali i wypatrując kawałka miejsca do wypicia kawy zauważyłem, że bezmyślne gęby wpatrujące się w szybę, kasę lub torbę z zakupami stanowią dobre pięćdziesiąt procent wszystkich gęb klientów. Gdyby każdy najpierw zamawiał, a później siadał, problem by nie zaistniał... Powyższe rozważania staną się, postanowiłem, kanwą jednego z kolejnych rozdziałów. Będzie o tym, jak beznadziejni są Chińczycy. Rozdział szykuje się dość długi...




Klasyk na dziś:

– Hm!... Dobrze... – mówi Oczumiełow, surowo ruszając brwiami i pochrząkując. – Dobrze... Czyj to pies? Ja tego płazem nie puszczę! Ja wam pokażę, żeby tak psy rozpuszczać! Czas zwrócić uwagę na tych panów, którzy nie chcą podporządkować się przepisom! Gdy mu wlepię karę, draniowi, to będzie dobrze wiedział, co to jest pies czy inne bezpańskie bydlę! Już ja mu pokażę, gdzie raki zimują...! Jełdrin – zwrócił się przodownik do stójkowego – dowiedz się, czyj to pies i spisz protokół. A tego psa trzeba sprzątnąć. Natychmiast! Na pewno jest wściekły. Czyj to pies, pytam?
– To zdaje się generała Żygałowa! – mówi ktoś z tłumu.
– Generała Żygałowa?. Hm!... Zdejmij no, Jełdrin, ze mnie płaszcz. Strach, jak gorąco! Chyba będzie deszcz... Jednego tylko nie rozumiem, jak on mógł ciebie ugryźć? – Oczumiełow zwraca się do Chriukina. – Czyż on może sięgnąć ci do palca? Toć on malutki, a z ciebie taki dryblas! Ty pewnie rozharatałeś palec ó jakiś gwóźdź, a potem przyszło ci do głowy, że może uda się na tym zarobić. Ty przecież... wiadomo, co z was za ludzie! Znam was, wy diabły!

Antoni Czechow, Kameleon

Tuesday, January 1, 2013

Laowai stepowy, Rozdział IX

  
Rozdział IX, w którym...

Zacność czwartku • ohne Dich, ohne Gebirge • burn, Bank of China, burn • pojedynek • La grande bouffe • I don’t like the immigration office, but the immigration office likes me

Hohhot, czwartek, 19 kwietnia 2012, druga

Któryś już tydzień z rzędu udaje mi się całkiem konstruktywnie wykorzystać czwartkową przerwę lunchową. O ile oczywiście czytanie i pisanie uznać można przy całym absurdzie egzystencji za bardziej konstruktywne niż solidny posiłek i drzemka. Fakt jednak faktem, że człowiek, w swej niepojętej naiwności, czuje się po pierwszych bardziej kontent i spełnion niż po drugich. Czemu by zatem nie spróbować uwierzyć w konstruktywność? Whatever works.

Skąd u mnie taka nietypowa przerwa lunchowa? Otóż jakiś miesiąc temu zajęcia w jednym z rządowych przedszkoli zamieniono mi na zajęcia w przedszkolu Hui. Hui, przypomnę, to mniejszość etniczna, jedna ze sławnych pięćdziesięciu sześciu chińskich mniejszości, rozsiana po całych chyba Chinach. Generalnie gdzie na razie nie byłem, tam ich zastawałem. Że to ludzie jak jeden mąż uroczy, pisałem już przy okazji naszej małej wycieczki do ich hohhotańskiej dzielnicy. I do tej samej dzielnicy, intrygująco często mi się takie zbiegi okoliczności przytrafiają, przywiodła mnie praca.

Z początku miałem tam trzy lekcje rano i trzy lekcje po południu. O jedną, w kontekście dobrego samopoczucia, za dużo, tym bardziej, że grupy są, nawet jak na Chiny, wyjątkowo liczne. W największych jest po czterdzieścioro czworo dzieci. Już Mickiewicz zauważył, że coś z tą liczbą jest na rzeczy. Smuda i Obama starają się wykazać, że to o nich wieszczył wieszcz, ale na razie idzie im, jak widać... Nieważne, bzdurna dygresja, tak czy owak ostatecznie stanęło na trzech lekcjach rano i jednej tylko po południu. Bardzo udany rozkład jazdy. O 11oo, po bloku porannym, ma się wrażenie, że dzień jest już praktycznie przepracowany, poziom zapału do robienia czegokolwiek wzrasta więc o dobre kilkadziesiąt procent. Aż się chce usiąść w pobliskim makdonaldzie, poczytać przy jedzeniu, po czym zabrać się do pisania. Ostatnia, popołudniowa lekcja dopiero o 16.20. Do rzeczy więc.





Poprzedni rozdział zakończyłem na zapowiedzi wycieczki w góry. W grucie rzeczy gdybym tego nie zrobił, nie wiem, czy byłoby w ogóle warto o owej wspominać. Ale skoro powiedziało się „a”... W skrócie. Zaraz po śniadaniu złapaliśmy autobus, który miał nas wywieźć z miasta na północ, pod same góry. Nic, tylko się wspinać. Istotnie, wywiózł nas na północ, istotnie, wysiadłszy na ostatnim przystanku, stanęliśmy u podnóża gór. Po zapowiadanym ogrodzie zoologicznym nie było jednak śladu. Był za to jakiś kampus uniwersytecki. Podobnie, ale jednak nie to. Poza tym nie pozamykane w klatkach zwierzęta nas przecież interesowały, tylko ścieżki pnące się w górę po brunatnych stokach odcinających się pięknie od wiosennie błękitnego nieba. Ścieżki miały być tam, gdzie ogród. Nie było ogrodu, nie było ścieżek. Wszystko ogrodzone, nie było po czym się piąć. Dosziśmy do wniosku, że trzeba pewno pójść dalej szosą i wszystko się znajdzie. Dziwny pomysł, jakby się tak nad tym zastanowić, przecież gdyby tam było zoo, Chińczycy jakoś musieliby się do niego zjeżdżać, tłumnie, przecież nie szliby pieszo. Jeszcze by się spocili. Szliśmy dobre czterdzieści minut. Góry robiły się coraz bardziej piękne i pociągające, ale ani trochę bardziej przystępne. Możnaby w sumie pewnie jakoś na przełaj, ale wciąż liczyliśmy na to, że znajdziemy szlak czy inną ścieżkę. Nie znaleźliśmy. Widzieliśmy mongolskie jurty, widzieliśmy jakąś przerażająco opustoszałą fabryczkę zwieńczoną ceglanym kominem i jeszcze bardziej przerażającą rzekę pełną śmieci. W przeciwieństwie do przerażających rzek śmieci w Indonezji, w tej nie było wody. Było to po prostu wysuszone koryto pełne śmieci. 100% śmieci, innymi słowy. Między innymi odmarzające truchło dużego psa się pośród nich walało. Słaby widok. Wreszcie dotarliśmy do czegoś, co wyglądało na skrzyżowanie zakładu przemysłowego i wioski. Szosa prowadziła dalej, ale podjęliśmy decyzję o kapitulacji. Pomachaliśmy na pożegnanie gromadzie wioskowych dzieci i przedsięwzięliśmy odwrót.

Wydawało się, że tak w założeniach interesującej festiwalowej atmosfery Qingming Jie nijak nie uświadczymy. Już jednak wracając z wycieczki zauważyliśmy, że ulice miasta zastawiono okolicznościowymi straganami. Tak jak podczas chińskiego Nowego Roku Państwo Środka mieni się czerwienią, tak dziś zdominowane zostało barwami złotymi i żółtymi. Na straganach kupić można było między innymi pliki żółtych arkusików pokrytych modlitwami, pęki kadzideł, zwitki fałszywych banknotów przeznaczonych na ofiary dla zmarłych. Jeszcze bardziej malowniczo i klimatycznie zrobiło się po zmroku. Wybraliśmy się akurat do jednej z pobliskich restauracji, tej, w której jedliśmy swoją pierwszą  mongolską kolację z panem Cao, Małym Sternikiem. Idziemy więc sobie, kiedy nagle do nozdrzy naszych dociera swąd spalenizny. Rozglądamy się czujnie i spostrzegamy w oddali ognisko. Jedno, potem drugie, trzecie. Mnóstwo niedużych ogisk, przy których na azjatycką modłę kucają dorośli, wokół których biegają roześmiane dzieci. A więc jednak dzieje się pradawny Qing Ming, bez szału, ale się dzieje. Przezabawne, że dzieje się w przysłowiowym cieniu budynku Bank of China... Kiedy podchodzimy bliżej, zauważamy, że tubylcy palą na chodnikach to, co nabyli wcześniej na straganach. Palą modlitwy, palą kadzidła, palą okolicznościowe banknoty. Palą nawet produkty spożywcze, na przykład banany. I oczywiście papierosy. Wiadomo, nic tak nie ucieszy ducha przodka jak spalony w ognisku w jego intencji tytoń. Miłość po grób, nałóg po wsze czasy.

Cóż, ani wyprawa w góry, ani obchody Qing ming nie dostarczyły mi przesadnie ekscytującego materiału na niniejszy rozdział. Tak jednak najwyraźniej, jak umysł więźnia zamkniętego w izolatce sam stwarza sobie bodźce w postaci halucyjacji, bodźce, które pozwalają mu zachować relatywną poczytalność w stanie deprywacji sensorycznej, tak mój umysł przyszedł mi z nieoczekiwaną pomocą, wydobywając ze swoich głębin sen. Nie traktujcie jego zapisu, broń Boże, jako, że tak powiem, literatury. Ot – próba uchwycenia błahostki, która, jak to w trakcie wybudzania się bywa, o czym pewnie sami nie raz się przekonaliście, wydaje się tak ważna, tak doniosła, obdarzona takim ładunkiem emocjonalnym, że chce się ją koniecznie zapamiętać, utrawalić, wreszcie podzielić się nią ze światem. Jakież przyjemne uczucie, takie chwilowe poczucie geniuszu. A moment później, kiedy słońce błyśnie przez okno a rozum wraca do głowy, okazuje się, że to tylko...

Pojedynek
Młodszy z braci pierwszy dostrzegł w ciemności rozłożysty dąb stojący na niewielkim płaskim wzniesieniu jakieś dwieście kroków od granicy lasu, przez który przedzierali się od bez mała dwóch godzin. Dobrze znał to drzewo. Znał każdą jego wykręconą starością gałąź. Jeszcze zeszłego lata całymi dniami bawił się tu z chłopcami z Holmen. Zeszłe lato wydało mu się teraz bardzo beztroskie i bardzo odległe.    
 - Jestesmy na miejscu.
Stary lekko skinął głową.
Każdemu krokowi, który przybliżał ich do dębu znaczącego granicę ich włości towarzyszyło mlaśnięcie rozmiękłej od zacinającego nieustannie deszczu ziemi. Bjarki szczelniej otulił się płaszczem i rozejrzał wokół.
- Ile do świtu?
Stary, mrużąc bystre szare oczy, powoli omiótł wzrokiem linię lasu.
- Trzy godziny.
- Jesteśmy za wcześnie.
- Nie szkodzi. Pod drzewem jest sucho, rozpalmy ogień.
Bjarki ułożył na ziemi gałęzie, które zebrali po drodze. Ostrożnie wysypał z sakiewki na dłoń trochę hubki i umieścił ją na kawałku brzozowej kory. Skrzesał iskrę. Hubka rozżarzyła się na chwilę, po czym zgasła, nim pochylił się, by w nią dmuchnąć. Bjarki zerknął na brata. Na szczęście ten siedział, oparty plecami o drzewo, z zamkniętymi oczyma. Mokre, siwiejące już mocno włosy opadały mu na potężne ramiona. Bjarki odetchnął głęboko i spróbował raz jeszcze. Tym razem się udało. Wąska strużka dymu pomknęła w górę. Delikatnie rozdmuchał płomień i zabrał się do układania gałązek. Najpierw te najcieńsze, potem grubsze.
- Nie za wiele. Oszczędzaj chrust – mruknął Stary nie otwierając oczu.

***

Ognisko płonęło małym ruchliwym płomieniem prawie nie dającym ciepła. Chybotliwy blask igrał na ciężkiej głowni topora, w którą w zamyśleniu wpatrywał się Bjarki.
- Bjorn?
- Hm?
- Nie chcę zginąć.
- Trudna rada, skoro chcesz kochać.
Bjarki poczuł, że oblewa się palącym rumieńcem i odruchowo odwrócił głowę, choć w nikłym świetle ogniska Stary nie mógł zauważyć jego słabości. Nie był pewien, czy chce kochać Ashild, wiedział jednak, że było już za późno. Było za późno, odkąd zobaczył ją po raz pierwszy. Stary miał rację. Nie potrafiłby żyć widząc ją z innym. Albo zabije Hrolfa, albo sam zginie.
- Hrolf mnie zabije.
- Boisz się? – zapytał Stary, powoli odwracając głowę w stronę brata i patrząc na niego badawczo.
- Nie – skłamał.
- Niepotrzebnie. Śmierć to część życia, bracie. Nie ma życia bez śmierci.
Wciąż gęste listowie dębu tworzyło w poświacie ogniska roziskrzoną złotem kopułę nad głowami braci. Z piersi Bjarkiego wyrwało się westchnienie.

***

Głośny chrapliwy śmiech dobiegł ich na długo przed tym, nim dostrzegli dwóch mężczyzn wyłaniających się ze swojego lasu. Rośli bliźniacy szli chwiejnym krokiem nie bacząc na deszcz. Przez plecy przewieszone mieli okręgłe tarcze, za pasy zatknięte topory. Każdy z nich niósł ze sobą naręcze gałęzi.
 - Jesteście – zauważył Haklang kładąc swoje gałęzie na ziemię.
Stary skinął głową i gestem wskazał im miejsca przy ogniu. Przez dłuższą chwilę wszyscy siedzieli w milczeniu. Byli od siebie na wyciągnięcie ręki, ale w ciemności nie widzieli swoich twarzy. Ledwie dostrzegali zarysy sylwetek.
- Do świtu jeszcze daleko – odezwał się wreszcie Hrolf sięgając do pasa – osuszmy bukłak zacnego miodu. 
- Albo i dwa – dodał wesoło Haklang, wyjmując zza pazuchy pokaźnych rozmiarów skórzany wór.
- Mogłem się tego spodziewać, draniu! No nic, napijmy się. Twoje zdrowie, przyjacielu! – Hrolf przechylił bukłak i pił długo, po czym podał go Bjarkiemu – Nie ma między nami urazy, co?   

***

- Ileż jeszcze do tego świtu? – Haklang z udawanym oburzeniem szturchnął brata w ramię, kwitując w ten sposób jego kolejny świński żart.
- Nie musimy czekać do świtu – odezwał się nagle Stary, który do tej pory milczał. Bjarki wyczuł w głosie brata jakąś dziwną, obcą nutę.
- Chcesz, żeby bili się po ciemku? – zapytał Haklang tonem, który wyrażał zarówno zdziwienie, jak i przekorny entuzjazm dla niecodziennego pomysłu.
- Bynajmniej. Ale jeśli tak wam spieszno do Valhalli, mam coś dla was.
Mały przedmiot w dłoni Starego błysnął złowieszczo.
- Co to? – zapytali jednocześnie bliźniacy.
- Magiczne kamyki. Dostałem je wiele lat temu od pewnego Araba na południu. Przysięgał na swojego boga, że połknięte zabijają nim policzy się do dwunastu.
Zapadła cisza.
- Szybciej niż dobry cios topora – z uznaniem zauważył Hrolf.
- Cztery kamyki. Wystarczy dla wszystkich chętnych – w głosie Starego słychać było nieprzyjemny cyniczny uśmiech. 
Buteleczka rzucona przez niego zalśniła jak diament wznosząc się wyżej niż ognisko i spadła prosto w żylastą dłoń Haklanga, który siedział po jego lewej stronie.
- Haklangu, synu Hroara z Holmen, trzymasz w dłoni swój los – Bjarki wiedział, że słowa te wypowiedział Bjorn, ale w jego uszach zabrzmiały jakoś dziwnie. Miały w sobie coś uroczystego. I jakąś mroczną hipnotyzującą potęgę. 
- Mój los w buteleczce, w kamyku! – z entuzjazmem wyszeptał Haklang. Po chwili ciemny zarys jego lewego ramienia powędrował w górę i spotkał się z zarysem prawej ręki Hrolfa.
- Niesamowite. Takie maleństwo – drążącym z podniecenia głosem orzekł Hrolf, wyciągając rękę w stronę Bjarkiego.
Bjarki delikatnie potrząsnął buteleczką. W środku były tylko dwa kamyki. Obaj bracia. Na jego ukrytą w ciemności twarz wypłynął smutny uśmiech. W milczeniu obracał w palcach chłodny przedziwnie przyjemnym chłodem przedmiot.
- Bjorn, bracie...
Stary powoli wyciągnął dłoń nie odrywając wzroku od ognia. Przez długą chwilę trzymał buteleczkę w zaciśniętej dłoni. Wreszcie podniósł ją do  przymrużonych oczu. Grymas potwornego bólu, którego nikt już nie mógł dostrzec, choć właśnie zaczynało świtać, przemknął przez jego twarz.

Tak między nami, sen skończył się tym, że starszy brat wkrótce po zaistniałej sytuacji pojął za żonę wybrankę serca brata młodszego. Jakoś mi jednak ten epilog nie leży, zapomnijmy więc o nim...


Wielkanocy w Chinach nie obchodzi się. Niby w ogóle nie obchodzi się świąt chrześcijańskich, ale wiadomo, jak to jest, handlowym grzechem śmiertelnym byłoby odpuścić sobie Boże Narodzenie. Święty Mikołaj wszak od dawna już zamiast rozdawać prezenty ubogim, niemiłosiernie ich łupi. Wielkanoc natomiast, choć niby taka ponadkulturowo budzeniem się przyrody radosna, nijak nie chce się wpisać w wyniki sprzedażowe. Co automatycznie ją nawet z nieoficjalnego kalendarza świąt chińskich wykreśla. Dla chcącego jednak nic trudnego. Pan z warzywniaka dziwnie nieco na nas popatrzył, kiedy podaliśmy mu do zważenia siateczkę z trzema zaledwie cebulami, za to z kilkoma solidnymi garściami łupin, pytań jednak rozsądnie nie zadawał. Na woku, jedynym naczyniu do gotowania, jakim dysponujemy, zabarwiliśmy na piękny brązowy kolor jajka na twardo. Oliver zaraz po obudzeniu znalazł w swoim pokoju paczkę z drobiazgami – układanką Plants vs. Zombies i całkiem porządną procą. Na świąteczny obiad natomiast wybraliśmy się, po raz pierwszy w Hohhocie, na bufet. Po burzliwych obradach zdecydowalismy się na nawiązujący stylistycznie do przaśnego klimatu niemieckiej prowincji Golden Hans. Wystrój istotnie, jak na standardy chińskie, całkiem jest przemyślany i na swój sposób klimatyczny. Na ścianach, oprócz oplecionych sztucznym bluszczem XIX-wiecznych scenek rodzajowych i pijackich napisów, znalazły się nawet niemicekojęzyczne rysunki satyryczne. Jedzenie całkiem do rzeczy, choć nijak nie niemieckie a w pozornej różnorodności trochę monotematyczne, właściwie samo mięso. Za to efektownie serwowane, po sali bez przerwy kręcą się poprzebierani kelnerzy i kelnerki z wielkimi szpikulcami, z których, wedle życzenia, zrzucają na talerze plastry grillowanej wołowiny i wieprzowiny najróżniejszych rodzajów czy skrzydełka z kurczaka. Dalej rowodzić się nad Złotym Janem nie ma potrzeby, niezgorsze miejsce na świąteczny obiad, ale odwiedzać je powtórnie nie bardzo jest po co. 

Celniejszym strzałem okazał się, skoro już jesteśmy w temacie, bufet Origus Pizza, który wzięliśmy na celownik tydzień później, żeby uczcić jakoś piątą rocznicę ślubu. (Tak, dziękuję, dziękuję). Same tylko skrzydełka i pizza – nie żeby zaraz włoska, ale pamiętajmy na jakim bezrybiu jesteśmy – są tak smaczne, że będziemy chyba wracać tam, w miarę finansowych możliwości, nawet przy pomniejszych okazjach. Tym zabawniej było objadać się wszystkimi oferowanymi pysznościami, że byliśmy świeżo po seansie „Wielkiego Żarcia” Ferreriego. Śmierć z przejedzenia, zacnie! Jeszcze ciekawostka: wstęp na bufet dla jednostek liczących powyżej 130 cm, Oliver już się nie łapie na zniżkę, kosztuje 25 złotych. Do woli można nie tylko jeść, ale i pić, między innymi piwo. Wyobrażacie to sobie w Polsce, nawet bez jedzenia? Piwo do woli za 25 zeta? Nie, to nie mogłoby być rentowne...


Zaraz, wracając do Wielkanocy, po świątecznym obiedzie wybraliśmy się na spacer w okolice, które można określić mianem hohhotańskiej starówki. Okolice zdecydowanie czarujące, czarujące przede wszystkim stylistyczną spójnością niskich budynków ciągnących się wzdłuż wąskich uliczek. Co innego wszak przyjrzeć się wciśniętej między biurowce świątyni, choćby była najpiękniejsza, a co innego całkowicie zanurzyć się w dzielnicy wyjętej jakby w całości z odległej przeszłości. Wyjętej na swój sposób żywcem, ani bowiem zespoły świątynne ani rzędy sklepików i kramów nie są w żadnym razie skansenem. Tętnią niespiesznym, nienachalnym życiem, relatywnie nieskażonym turystyką, a jeśli już, to turystyką zorientowaną na Chińczyków. Powtórzę: czarujące miejsce, wyjątkowe miejsce, do którego nie jedzie się żeby coś załatwić, tylko żeby tam pobyć.

 
I jeszcze, w kontekście przejść indonezyjskich poniekąd już tradycyjnie, mały apdejt wizowy. Mam, powiem szczerze, dość na jakiś czas apdejtów w temacie wiz, biletów i zmian pracy. Jednak – niczym ‘I don’t like the drugs but the drugs like me’ – one najwyraźniej mnie sobie upodobały. Rzecz w tym, że wizy kończą nam się za trzy tygodnie. Jilly sprawdzała ponoć przed naszym przyjazdem możliwości przedłużenia ich na miejscu i miało nie być problemów. Oczywiście nie dawaliśmy temu do końca wiary, ale liczyliśmy, że istotnie obejdzie się tym razem bez komplikacji. Nie obędzie się. Musimy wyjechać z kraju. Najśmieszniejsze jest to, że nie musimy nic robić za granicą, nie musimy odwiedzać agentów wizowych, którzy za pieniądze ogarniają przedłużenie wiz, jak to mieliśmy w zwyczaju mieszkając w Guanghzou. Mamy wizy na dwa wjazdy, wystarczy więc, że opuścimy terytorium Chin, zrobimy w tył zwrot i, wykorzystując drugie entry, wjedziemy z powrotem. Cholerna formalność, cholerna pieczątka, która będzie nas słono kosztowała. Szkoła zaproponowała nam pokrycie połowy kosztów tej absurdalnej wycieczki, co będziemy chyba musieli – z braku kart przetargowych w postaci sensownych z finansowego punktu widzenia kontrofert pracy – zaakceptować. Braliśmy pod uwagę najróżniejsze destynacje wypadu. Sprawdzaliśmy Ułan Bator, Bangkok, Hanoi, nawet Delhi. Teoretycznie najbiżej jest Seul, ale wcale tanio nie wychodzi, najtaniej  dostaniemy się, jak przewidywaliśmy, do Hongkongu. I na tym chyba stanie. Właściwie moglibyśmy pokusić się o podróż pociągiem do Erlianhot na granicy z Mongolią, ale przesadnie wiele byśmy na tym nie zaoszczędzili. No i gdyby z celnikami – którzy po angielsku bardzo nie bardzo, a swojemu rosyjskiemu nie ufam – wynikły jakieś problemy, bylibyśmy w przysłowiowej dupie. No i wizy mongolskie trzeba by było ogarnąć. No i, jak ostrzegła mnie Jean, moja asystentka z Hui, ludzie z Mongolii Zewnętrznej są źli. Oczywiście sama tam nie była, ale słyszała...

Także najprawdopodobniej wracamy na parę dni do południowych Chin... Hongkong raz, że znamy, dwa, że daje znacznie większe pole manewru w przypadku kolejnych wesołych niespodzianek. Ech, zostaje chyba tylko zaśpiewać sobie – i zagwizdać – przebój z Żywotu Briana, któryśmy sobie ostatnio, z Oliverem tym razem, po raz n-ty odświeżyli...

Some things in life are bad,
They can really make you mad.
Other things just make you swear and curse.
When you're chewing on life's gristle,
Don't grumble, give a whistle,
And this'll help things turn out for the best, and...
Always look on the bright side of life…
Life's a piece of shit,
When you look at it.
Life's a laugh and death's a joke, it's true.
You'll see it's all a show,
Keep 'em laughing as you go.
Just remember that the last laugh is on you.
Always look on the bright side of life...



Klasyk na dziś:

   – Nie mogę, Michaile Siemionowiczu, proszę wierzyć mej uczciwości, nie mogę, a czego nie można zrobić, tego w żaden sposób zrobić nie można – mówił Cziczikow, dodał jednak jeszcze po pół rubla.
   – Dlaczego pan skąpi? – rzekł Sobakiewicz – doprawdy, to niedrogo. Inny szubrawiec pana oszuka, sprzeda panu świństwo, a nie dusze, moje wszystkie jak zdrowy orzech, wszystkie wyborowe: jeśli nie rzemieślnik, to inny jaki zdrowy chłop. Niech pan popatrzy, oto na przykład stelmach Michiejew!  Innych pojazdów nie robił, tylko na resorach. I to nie tak, jak to bywa moskiewska robota, na godzinę, jaka trwałość, sam i obije, i polakieruje!
   Cziczikow otworzył usta z zamiarem zrobienia uwagi, że Michiejewa jednak nie ma już dawno na świecie, lecz Sobakiewicz rozgadał się w najlepsze, znalazła się skądś swada i dar słowa.
   – A Probka Stefan, cieśla? Daję głowę, jeśli pan znajdzie gdziekolwiek takiego chłopa. Co to był za siłacz! Gdyby służył w gwardii, Bóg wie, co by mu dali! Trzy arszyny i jeden werszek wzrostu!
   Cziczikow chciał znowu zauważyć, że i Probki nie ma na świecie; lecz Sobakiewicza widocznie poniosło, popłynęły takie potoki wymowy, że trzeba było tylko słuchać.
   – Miłuszkin, zdun, mógł postawić piec, w jakim pan chce domu. Maksym Tielatnikow, szewc: szydłem kolnie i już buty; buty takie, że tylko podziękować, i do gęby nie brał wódki. A Jeremiej Sorokoplechia! Ten jeden chłop stanie za wszystkich: handlował w Moskwie, samego czynszu przynosił pięćset rubli. Ot, co za ludzie! To nie to, co panu sprzeda jakiś tam Pluszkin!
   – Ale pozwoli pan – rzekł wreszcie Cziczikow zdumiony  tak  obfitym  potokiem  słów,  który, zdawało się, nie miał końca – dlaczego pan mi wymienia wszystkie ich zalety? Przecież teraz nie ma z nich żadnego pożytku, wszak to wszystko ludzie martwi. Martwym ciałem nawet płotu się nie podeprze, jak mówi przysłowie.
   – Tak, naturalnie, że martwi – rzekł Sobakiewicz, jak gdyby opamiętawszy się i przypomniawszy sobie, że to w rzeczy samej są już ludzie martwi, potem jednak dodał: – Zresztą i to by można rzec – co z tych ludzi, którzy obecnie zaliczają się do żywych? Co to za ludzie? Muchy, a nie ludzie.


Mikołaj Gogol, Martwe dusze