Sunday, April 25, 2010

Państwo Laowai jadą do Halab, vol. 49

Noc z piątku, 16 kwietnia na sobotę, 17 kwietnia 2010, północ

Środa, 21 kwietnia 2010, w szkole

Na początku był zawód. Gdzie nie spojrzeć – śmieci. Albo, jeszcze gorzej, naganiacze, którzy nie mogą jakoś pojąć, że nie przyjechaliśmy do Beirutu tylko po to, by bezzwłocznie wsiąść do ich autobusu i pomknąć do Damaszku albo Aleppo. Choć może byłoby warto, mielibyśmy szansę uniknąć spotkania z taksówkarzami, prawdziwymi drapieżcami, chlubą miejscowej ewolucji. Kiedy dostrzegą Cię te bestie i zakwalifikują jako ofiarę, biegną za Tobą, raz po raz rzucając swoim ‘where you go? where you go?’. Jeśliś szybki, dasz rade umknąć. Tylko po to jednak, by wpaść w pułapkę zastawioną przez resztę stada, która dosiada starych, zdezelowanych mercedesów z czerwonymi tablicami. Jadą koło Ciebie wzdłuż chodnika trąbiąc i ciskając przez uchylona szybę ‘where you go? where you go?’. Nie Wasz bloody business gdzie idę… Podsumowując – Syria po prostu, i to w nienajlepszym wydaniu. A miało być najbardziej europejskie miasto Bliskiego Wschodu…

Następnie był zawód. Nachodziliśmy się trochę po nieciekawej okolicy między dworcem autobusowym a dzielnicą Gemmaizeh, zanim trafiliśmy do nieoznakowanego właściwie, urządzonego w zapuszczonej kamienicy hotelu Talal. Prawdopodobnie najtańszy hotel w mieście. Jak na taką etykietkę, standard całkiem do rzeczy. Dość czysto, okno, balkon, łazienka. Ale żeby życzyć sobie za to 39 dolców? Wzięli sobie do serca tę europejskość. Dość wybiórczo.

Później na szczęście było już tylko lepiej. I to mimo że z nieba lunęło zaraz po tym, jak opuściliśmy hotel, by po raz pierwszy przejść się po mieście. Maszerowaliśmy dzielnie, strugom deszczu się nie kłaniając, przez nielicznych przechodniów wciąż kierowani na zachód. Na McDonald’s. Wiem, wiem, jak to brzmi. Ale od ponad trzech miesięcy nie mięliśmy w ustach nic, co przypominałoby porządnego chainowego hamburgera… Zresztą na zmianę pogody na razie się nie zapowiadało, a nie przyjechaliśmy tu, by siedzieć w zapyziałym hotelu, ale by chłonąć atmosferę miasta. A było co chłonąć. Im bardziej oddalaliśmy się od dworca, tym bardziej robiło się imponująco. Dotarłszy do souqu, który okazał się być nowoczesną galerią handlową, skonstatowaliśmy, że pogłoski o Bejrucie jako Paryżu Bliskiego Wschodu nie były przesadzone. Do wniosku tego doszliśmy przeczekując apogeum ulewy pod filarami odrestaurowanej kamienicy i patrząc na maleńki kamienny budyneczek o kopulastym dachu. To XVI-wieczna zawiya, szkoła religijna i hospicjum, którą odkopano podczas przebudowy centrum w 1992. Z czym wiąże się interesująca opowiastka. Kierowca buldożera przygotowującego grunt pod Souqs Project, miał ponoć właśnie zrównać z ziemią wykopalisko jakich wiele, kiedy silnik maszyny zgasł. Nie zniechęciło to budowniczego, gdy jednak chciał przekręcić kluczyk w stacyjce, Bozia sparaliżowała mu rękę. Czasowo, żeby było odpowiednio miłosiernie. Wieść oczywiście rozniosła się po mieście lotem błyskawicy. Liczne doniesienia o uzdrowieniach rozsławiły znalezisko - szkółka została ocalona.

Nie o cudach jednak być miało, lecz o architekturze. W Syrii, mimo że bezsprzecznie uznać ją można – jak większość krajów – za kraj kontrastów, wszystkie elementy zabudowy miejskiej zdają się z grubsza do siebie pasować. Stare i nowe w jakiś sposób zrasta się ze sobą, tworząc pewną całość – eklektyczną, owszem, ale jednak całość. Mamelucka zawiya wygląda natomiast, jakby przeniesiono ją do Bejruckiego downtown ze skansenu. Albo raczej jakby to wokół niej wybudowano europejską stolicę.

Gdyby jednak przemierzający Beirut podróżny nazbyt się zachłysnął atmosferą miasta i skłonny był uwierzyć, że oto znalazł się w Europie, ponurawa rzeczywistość szybko przypomni mu o sobie. Jedynie centrum miasta, ze swoimi lśniącymi biurowcami i olśniewającymi witrynami sklepów, może bowiem z niejakim powodzeniem udawać nasz kontynent. Im dalej od nowej starówki, tym bardziej iluzja zaczyna pękać, tym bardziej między świeżo wycięte z designerskich magazynów obrazki wciska się Bliski Wschód. Nic to jednak – każde wszak miasto ma swoje ciemne strony, swojego trupa w szafie. Tym, co naprawdę odrażającą, i wciąż ropiejącą, raną kala oblicze stolicy Libanu jest wojna. Wojny właściwie. Żeby wspomnieć tylko o tych najświeższych: domowa, która sukcesywnie wyniszczała miasto w latach 1975 – 1991. Eskalacja ciągłego konfliktu Izraelem w 2006 i bombardowanie miasta. I ta wreszcie, która wciąż, wydaje się, wisi w powietrzu.

Żołnierze przechadzają się po ulicach lub rozglądają się po okolicy ze swoich posterunków, nierzadko zza worków z piaskiem. Drut kolczasty – stary i nowy – jest stałym elementem architektonicznym murów i niskich budynków. Nie jest niczym niezwykłym widok czołgu lub opancerzonego pojazdu zaparkowanego przed rządowym gmachem lub luksusowym hotelem. Nikogo nie dziwi też warkot łopat wojskowych helikopterów kołujących nad miastem.

Najsławniejsza chyba – najniesławniejszą właściwie – pamiątką wojny domowej, swoistym jej pomnikiem, oby nagrobnym, jest potężna bryła hotelu Holiday Inn górująca nad centrum. Budynek, ze względu na strategiczne położenie i wysokość, stał się doskonałą pozycją dla snajperów, a tym samym celem licznych ostrzałów. Ziejące pustką oczodoły okien, dziury po pociskach różnego kalibru, odpadający tynk. Biorąc pod uwagę glamourowe sąsiedztwo, wrażenie jest niesamowite… Przy okazji – dla tych, którym słowo ‘kult’, przynajmniej w którejś kolejności, kojarzy się z kolekcjonerską grą karcianą: podobny do Holiday Inn los spotkał kilka innych hoteli, w tym wybudowany w 1975 roku Hilton, ktory nie doczekał nawet oddania do użytku. Stało się to dla twórców ‘Kultu’ inspiracją do stworzenia karty o nazwie ‘Hotel Hilton w Bejrucie’. Niestety - pozostałości wyburzono w 2002. Nie zobaczyłem więc...

Zawierucha wojenna nie ominęła również skąpanego w zieleni kampusu Amerykańskiego Uniwersytetu. Wspomnienia o mordach dokonanych na pracownikach najbardziej chyba prestiżowej uczelni Bliskiego Wschodu – w tym, w 1984, na jej rektorze – wciąż są świeże. Spacerując jednak po okolicy w słońcu, które wreszcie na dobre wyjrzało zza chmur, trudno nie ulec pokusie uwierzenia w możliwość spełnienia się prostych marzeń młodego pokolenia wypisanych na plakatach. ‘Equality, justice, safety’. Hasła te gdzie indziej mogłyby brzmieć tandetnie – tu nabierają sensu bardzo głębokiego.

Nie popadajmy jednak w przesadny sentymentalizm. Uniwersytet tętni życiem i życiem napełnia całą dzielnicę Hamra. Po jej urokliwych zakątkach, wzdłuż pokrytych graffiti murów, przechadzają się grupki studentów z różnych krajów dyskutując żywo, często po angielsku, uczelnianym lingua franca, który zdaje się tu wypierać przez lata w Libanie popularny francuski. Cieszące się radosnym libańskim wyzwoleniem pary flirtują, siedząc na schodach w cieniu rozłożystych drzew. Wzdłuż głównej ulicy, Rue Bliss, mnóstwo jest stoisk z przekąskami, interesujących maleńkich restauracyjek (jak chiński Wok It czy oferujący sushi Japanese Please), jak też sieciowych fastfoodów. McDonald’s, Burger King, Domino’s Pizza, Pizza Hut. Mimo cen dość wyśrubowanych, trudno ukryć, że czuliśmy się jak dzieci w sklepie ze słodyczami…
Dziećmi jednak jesteśmy już tylko po części, zamiast więc hedonistycznie nabawić się bólu brzucha, postanowiliśmy przyjąć postawę bardziej epikurejską i przyjemności w miarę możliwości rozsądnie rozłożyć w czasie. Zapamiętawszy więc lokacje warte odwiedzenia, wróciliśmy do hotelu na drzemkę.

Skorośmy już w związku z ową znaleźli się na powrót w Gemmaizeh, wykorzystaliśmy sytuację i wybraliśmy się na przechadzkę po przecinającej ją Rue Gouraud. Ulica ta jest ona z obfitości rozmaitych pubów i knajpek, których sława sięgnęła nawet własnej fotki w Lonely Planet. My jednak stosunkowo niewiele uwagi poświęcaliśmy tego popołudnia różnorakim a zachęcającym promocjom ‘happy hours’. Zmierzaliśmy powoli, lecz pewnie do ‘Le Chef’, restauracji nie mniej renomowanej niż okoliczne bary. Czy można w ogóle określić ją banalnym mianem ‘restauracji’?

‘To instytucja, istniejąca od pięćdziesięciu lat!’ – charyzmatyczny kierownik sali, salki właściwie, z dumą potwierdził słowa sklecone przez jednego z autorów przewodnika, tak na temat charakteru lokalu, jak i jego zarządcy, czyli siebie. Charyzmatyczny był na tyle, że, czego nie mamy w zwyczaju, poprosiliśmy go o polecenie nam dania głównego. Ze sporządzonego długopisem menu wybraliśmy oprócz tego smażone bakłażany i ryż na mleku. I zupę z soczewicy. Ciekaw byłem, czy przyrządza się ją tutaj w ten sam sposób, co w Syrii. ‘Oczywiście, że nie! To jest Liban, to jest Europa!’ – skarcił mnie kierownik.

Na zamówione specjały nie czekaliśmy długo, wystarczająco długo jednak, by, delektując się oliwkami i pogryzając szczypior, dobrze przyjrzeć się wyjątkowemu wnętrzu lokalu. Jest maleńkie, mieści może siedem stolików, wysoki sufit sprawia jednak, że nie wydaje się ciasne i duszne. Jedną ze ścian, częściowo obitą ciemnobrązową boazerią, zdobi malowidło przedstawiające parę siedzącą przy stoliku i kelnera. Z górami i palmą w tle. Tak trącący myszką kicz, stroje postaci, jak i specyficzna ciepła kolorystyka nawiązują do – a raczej pochodzą z – czasów młodości ‘Le Chef’. W ogóle niewiele chyba zmieniło się tu w ciągu półwiecza działalności. Przeciwległa ściana zastawiona jest krzywymi półkami, na których równiutko poustawiano butelki i buteleczki pełne trunków. Na ladzie stoi stara waga i poodwracane do góry dnem szklanki. Nie było mi jeszcze dane powłóczyć się po Francji, ale tak wyobrażam sobie prowincjonalne knajpki, w których stołują się – albo stołowali tuż po wojnie – miejscowi. Klimat trochę jak z ‘'Allo 'Allo!’, czyli swojski, odprężający, pogodny klimat, w którym nie sposób się nie zakochać.

Zupa z soczewicy istotnie tylko podstawowy składnik dzieli z libańskim odpowiednikiem. Zamiast, skądinąd pysznej, gęstej papki podano nam lekką zupę z siekanymi warzywami. Bakłażany, którymi ostatnio we wszelkiej postaci zajada się Renata, wypadły rewelacyjnie. Podobnie polecone przez kierownika danie dnia i chluba ‘Le Chef’ – mouloukhiye. Uważana za afrodyzjak królewska potrawa występuje w różnych formach na całym Bliskim Wschodzie (oraz w Egipcie). W Bejrucie serwuje się ją jako ryż z hojną porcja gotowanego kurczaka i baraniny. Już na stole posypuje się go chrupiącymi grzankami z khoobz i polewa zielonym sosem – właśnie od nazwy zioła będącego jego podstawowym składnikiem pochodzi nazwa dania. Na koniec całość skropić należy octem z siekaną cebulą lub czosnkiem.

Oj, udzielił nam się trochę ten wszędzie ogłaszany klimat Europy. Tak jak podczas pobytu w Chinach od czasu do czasu cywilizowaliśmy się w Hongkongu, tak tutaj, wypuszczeni z syryjskiej dziczy, chcieliśmy zażyć wszelkich przyjemności wyższych i niższych lotów niedostępnych w tymczasowym domu. Jak kino. Żeby jednak dostać się na poziom kina, niczym w grze komputerowej przebrnąć trzeba było uprzednio przez wszystkie levele centrum handlowego leżące poniżej. Pierwszy boss – strażnik. By go pokonać, należało pozwolić mu rzucić okiem na zawartość toreb. Najpierw wydało mi się to zabawne, później doszedłem do wniosku, że gdzie jak gdzie, ale w Bejrucie może to mieć sens.

Najdłużej zajęło nam przejście etapu ‘Virgin Megastore’. Obfitość książek, muzyki i gier po miesiącach syryjskiego postu przyprawiała o zawrót głowy. Ilości wydawnictw anglojęzycznych polskie księgarnie mogłyby – i powinny – libańskiemu krewniakowi pozazdrościć. Od utknięcia tam na wieki uchroniły nas chyba tylko ceny – jeszcze wyższe od i tak w Polsce za wysokich.

Samo kino okazało się być, co oczywiste, znacznie bardziej imponujące i zachęcające niż podejrzane aleppańskie pornoprzybytki i damaszkański multipleks, którego jedyny mankament to jakość jedynego zachodniego filmu, który zdecydowano się wyświetlać. Trzeba jednak powiedzieć, że po Bejrucie spodziewaliśmy się więcej. To nie Hongkong jednak. Niby sześć zagranicznych filmów i kilka zapowiedzi na przyszłość, ale ani Alicji w Krainie Czarów ani Imaginarium Doktora Parnassusa. W gruncie rzeczy nie znaleźliśmy niczego, co interesowałoby całą nasza trójkę. Postaram się pamiętać, żeby, kiedy przyjdzie mi ochota ponarzekać na repertuar kin w Gdańsku, ugryźć się w język.

Z nadejściem wieczora myśli nasze krążyć poczęły wokół Hamry. Po raz pierwszy odczuliśmy fascynujący magnetyzm – nie tylko kulinarny, pozwolę sobie zaznaczyć – odległej o jakieś dwa kilometry od naszego hotelu dzielnicy uniwersyteckiej. Magnetyzm, który nie raz jeszcze miał nas do niej przyciągać. Magnetyzm na tyle silny, że postanowiliśmy zrezygnować z marszu i spróbować się z niesławnymi bejruckimi kierowcami taksówek. Spore jest tu zamieszanie z tym środkiem transportu. Z uwagi na niewiarygodną marność połączeń autobusowych, taryfy w jakiś pogmatwany sposób jeżdżą na konkretnych trasach, zabierając tylu pasażerów, ilu się da. Standardem jest wtedy 1000 lir od osoby za przejażdżkę. Jeśli jednak komuś zależy na pomknięciu do celu w samotności i najkrótsza drogą, zapłacić musi więcej. Nie muszę chyba dodawać, że blade twarze z zasady przydzielane są automatycznie do tej drugiej kategorii. Ustaliliśmy z Renatą, że możemy pojechać za 4000 lir libańskich. Zatrzymuje się mercedes z przeszłości. Chce 10000. Mówię, że 4000. On, że 6000. Macham na pożegnanie, a on na to, żeby wsiadać. Amatorski błąd, na którym to uczcie się, czytelnicy. W kraju, w którym słowo ‘taksometr’ wywołuje salwę opętańczego śmiechu, cenę ustalić należy przed trzaśnięciem drzwiami od wewnątrz. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, okazało się, że ja byłem przekonany, że za kurs należy się kierowcy cztery kafle, on że sześć. Po długiej dyskusji ustaliliśmy cenę na pięć i rozstaliśmy się w pokoju. Powiedzmy, że wilk syty i owca cała, nikt honoru nie stracił.

‘Japanese please!’ – pod tym szyldem kryje się niewielka restauracyjka serwująca sushi, sake i piwo, jedyna tego rodzaju, którą przewodnik wymienia w dziale ‘budget’. Restauracyjka, w której progi nie mogliśmy nie zawitać. Przyjemne kameralne miejsce obsługiwane przez sympatyczne trio, starszego Libańczyka i dwie Azjatki. Biorąc pod uwagę odległość od Japonii, sushi było rewelacyjne. Biorąc pod uwagę tutejsze ceny – faktycznie mieściło się w szeroko pojętej kategorii ‘budżet’. Jakieś 50 złotych za satysfakcjonujący zestaw i butelkę piwa. Dwa razy więcej dla mojej żony, dla której kolacja sushi bez co najmniej dwóch talerzyków z sashimi z łososia to nie kolacja sushi.

Do hotelu wracaliśmy ciągnącym się wzdłuż nabrzeża korniszem, razem z zażywającymi nocnej przechadzki lub wędkującymi miejscowymi przyglądając się falom rozbijającym się o głazy w dole. W pewnym miejscu można nawet było zejść po mokrych stopniach nad samo morze i na trzydziestometrowej mniej więcej długości wąskiej półce pobawić się w unikanie wymierzanych przez Posejdona razów. Lub po prostu wziąć darmowy prysznic.

Drogi ten Bejrut, ale charakteru i uroku nie można mu odmówić, rozmyślałem sobie racząc się papierosem i podwójnym espresso. Dodawali gratis do ciastek w McDonaldzie, szkoda było nie wziąć… Znaczy kawę dodawali, nie papierosy, że tak w stylu Pratchetta wyjaśnię. To nie aleppański Slav, gdzie taki gratis mi się trafił. Późno już było na kawę, ale co tam. Przynajmniej, jak u Jarmuscha, sny powinienem mieć szybkie.

Friday, April 16, 2010

Państwo Laowai jadą do Halab, vol. 48

Środa, 14 kwietnia 2010, po lunchu
Noc z czwartku, 15 kwietnia na piątek, 16 kwietnia 2010, dochodzi północ

W tym tygodniu nie piszemy…

…o rozbiciu się pod Smoleńskiem samolotu z naszą wierchuszką na pokładzie. Wystarczająco już chyba atramentu i eteru na cel ten przeznaczono. Nie raz polski trup ścielił się gęsto w najdziwniejszych miejscach świata, ścielił się jednak zwykle dumnie i stylowo, czasem naiwnie, ale rzadko głupio. W tym kontekście jednoczesne zameldowanie się głowy państwa i prawie setki innych osobistości na pokładzie przestarzałego radzieckiego tupoleva, do którego zwykły obywatel wsiadałby z duszą na ramieniu, ewentualnie flaszką wódki pod pachą, o ile wsiadałby w ogóle, lepiej chyba przemilczeć. Tak jak i komentarze nadsyłane przez Polaków do CNNu. Wynika z nich, że śmierć nobilituje i uświęca nie tylko gwiazdy rocka i religii. O zmarłych źle mówić ponoć się nie powinno , ale żeby zaraz zmieniać im czarne kowbojskie kapelusze na kapelusze białe…

…o imieninach obchodzonych tegoż dnia przez Waszego Skromnego Narratora. Bo iść do Sparky i wygrać na automatach syryjską podróbkę gry strategicznej Ryzyko to co najmniej jak nie płakać po TW Lolku*.

…o kondycji psychicznej autora. Bo po co smucić czytelników refleksjami na temat tego, że czasem oglądając wiadomości czuje się obco jak Meursault z 'Obcego' Camusa. W sumie to zapłakałby nad tymi, co zginęli w tupolevie, ale że uczciwy z niego człek, to czułby się również w obowiązku zapłakać nad ofiarami trzęsień ziemi, lawin błota, uderzeń pioruna, kraks samochodowych, AIDS, raka płuc i mononukleozy. A temu fizycznie by nie podołał, wiec żałobę rezerwuje dla wąskiego grona najbliższych. I nie potrafi pojąć tego, co dla ludzi częściej oglądających telewizję wydaje się być zupełnie jasne: że – wbrew poczynionym w średniowieczu dansmakabrycznym odkryciom – śmierć śmierci nie jest równa. Że po papieżu smucić się należy na 95 procent potencjału, po prezydencie na 85, po Szmajdzińskim ledwie na 60, po Kurtyce na 43, a zgon pani Gieni, sąsiadki pana Wieśka z warzywniaka, zbyć można wzruszeniem ramion.

…o wiadomościach z ostatniej chwili na temat planów pochowania Kaczyńskiego na Wawelu. Bo że ludzie są żałośni, wiadomo od dawna. Choć – dziwna sprawa – za każdym razem nas to zaskakuje.

…o tym, że Real i McDonald’s na znak żałoby opuszczają swoje flagi do połowy masztu. Bo gazeta.pl już zamieściła link do fascynującego artykułu na ten temat. Kto więc chciał, ten czytał. A kto czytał, ten trąba.

…o tym, jak to dzieciom w przedszkolu pokazano transmisję z przejazdu konduktu żałobnego. I jak to słownik córki jednego ze zbulwersowanych i uprzejmie donoszących „…poszerzył się o >>szczątki<<>>powrót zwłok<<”. Bo ludzie i tak chyba nigdy nie wyciągną wniosków z tego, że śmierć dotyka stu procent każdej populacji. Dla nich jest niezmiennie skandalem filozoficznym.

Piszemy za to, dla odmiany, o rzeczach stosunkowo lekkich i przyjemnych. Takich jak nasza mała podróż do Bejrutu na przykład.

Zanim owa na dobre się rozpoczęła, udaliśmy się na ostatnią syryjską wieczerzę do Hattabu w Azizieh, żeby posilić się, ułatwić sobie nocne łapanie taksówki byciem w centrum i zobaczyć, jak Barcelona miażdży Stuttgart. Właściwie plan zakładał dobry występ niemieckiej drużyny, ale cóż – wyszło jak wyszło. Wymknęliśmy się przy 3:1, żegnani ironicznymi uśmieszkami pracowników restauracyjki. Oczywiście bezczele byli za Barcą. Wszyscy tu sprytnie kibicują faworytom… Przedwczesny odwrót pozwolił nam jeszcze na wizytę w kawiarence, z której wyproszono nas tuż przed północą – akurat, byśmy bez pośpiechu dostali się na karajat Ramosa. Udało nam się przy tym uniknąć przedwczesnego dyngusa – z nieba lunęło okrutnie, kiedy tylko wsiedliśmy do taksówki. Dobry znak przed podróżą. Znacznie lepszy niż to, że wcześniej tego dnia zapaliłem papierosa od strony filtra, siejąc niewielki popłoch pośród towarzystwa w pokoju nauczycielskim. Nie żebym był przesądny, ale jednak…

Dla tych, którzy przypadkiem zajrzą do tego tekstu planując swoją przygodę w Syrii i potraktują go jako przewodnik: zarząd dworca Ramosa wyszedł naprzeciw oczekiwaniom turystów spragnionych doświadczenia prawdziwego Bliskiego Wschodu. Za jedyne piętnaście lir, symboliczną złotówkę, obejrzeć tu można autentyczną lokalną toaletę. Designerzy postarali się nie tylko o wystylizowanie jej na wyjątkowo brudną – zadbali również o to, by pachniała odpowiednio odrażająco. Dla chętnych – w cenie – możliwość załatwienia się. Papier lepiej mieć własny.

Z Halabu do Beirutu dostać się niezwykle łatwo. U jednego tylko przewoźnika, armeńskiego Zeitouni, do wyboru jest dziewięć autokarów na dobę. W tym trzy VIPowskie. Znaczy zamiast czterech siedzeń w systemie po dwa po obu stronach przejścia – dwa plus jeden. Czyli więcej miejsca. A do tego woda mineralna i słodycze. Nadzwyczaj trafnym okazał się być wybór kursu nocnego. Zgodnie z założeniami, udało nam się przespać całą drogę do granicy – jakieś cztery i pół godziny. I pierwszy, syryjski, etap przejścia granicznego.

Obudzono mnie na etapie drugim. Wysiadłem z autokaru i w trybie zombie poczłapałem do budyneczku zajmowanego przez libańskich celników. Dostałem do wypełnienia jakieś standardowe formularze: imię, nazwisko, numer paszportu, po co zawracam im głowę i jadę do Libanu zamiast siedzieć w Polsce etc. Kiedy głowiłem się nad odpowiedziami, spostrzegłem, że celnik coś do mnie mówi. Była mniej więcej piąta nad ranem, miałem kłopoty z ustaleniem, jakim językiem ów się posługuje, a cóż dopiero ze zrozumieniem przekazu. W końcu jednak coś mi zaświtało. Zaintrygowała go moja obrączka. Na szczęście nie chciał mi jej zabrać ani obłożyć cłem, zwrócił tylko uwagę, że nie na tej ręce ją noszę. Wytłumaczyłem się jakoś, nie pamiętam już po jakiemu, że my Polacy po prostu tak mamy. Po chwili, może w związku z pieczątkami w paszporcie Renaty, ten sam celnik oświadczył, że jego mama jest Chinką. Good for you, co to mnie do diabła obchodzi? – pomyślałem. Ale z grzeczności wydałem z siebie jakiś pomruk zainteresowania. A ten w śmiech, że żartował. Dobra, wkręciłeś mnie, pieprzony z Ciebie Ashton Kutcher, nie ma co. Rozochocony sukcesem urzędnik zapodał kolejny dowcip. Że jego kumpel zza biurka to big boss. No fajnie, i co? Bo my tu, wyjaśnił teatralnym szeptem, mówimy ‘big boss’ na fiuta. Żenada. Żeby było ciekawiej, kolega wcale nie wydawał się żywic urazy. Uśmiali się obaj serdecznie z kolejnego udanego figla.

Skończyłem na szczęście wypełniać karty wjazdowe i pospieszyłem po rodzinę do autokaru. Na widok zwisających z Renaty zwłok Olivera, który nie raczył się obudzić, w celnikach obudziły się chyba jakieś ludzkie uczucia i szybko kazali mi odesłać towarzystwo. Zapłaciłem za wizy, na wszelki wypadek dwutygodniowe - na tranzytowej czterdziestoośmiogodzinnej mogliśmy się nie wyrobić – i odebrałem opatrzone odpowiednimi stempelkami paszporty. Khalas.

Z relacji mojej żony wynika, że Liban jest ładny. Wierzę na słowo. Sam dalszą drogę do Beirutu, mimo kawy w jakimś autokarowym karawanseraju, przespałem.

*Dla analfabetów od czytania między wierszami: to nie jest – tym razem – wrzuta pod adresem papieża. To wrzuta pod adresem jegomości, którzy wyrósłszy z kolekcjonowania Pokemonów, zajęli się zbieraniem wszelkiej maści agentów. O tym, co to chwalił się Olinem, nikt już nie pamięta. Do niedawna sławny był ten od Bolka. Ale oto ja wyciągam z rękawa nieprzebijanego TW Lolka. Mam dowody oczywiście, ale nie mogę ich ujawnić, oczywiście. W każdym razie wygrałem. Gra skończona.