Tuesday, May 6, 2014

Indie. Z przysłowiową szczyptą soli. Rozdział I





Indie zaskakują • osaczony • VIP suite? Yes, please!




Diamond Restaurant, Delhi, poniedziałek, 14 kwietnia 2014, dziesiąta


Pierwszego powitalnego strzała na twarz spodziewałem się  już na lotnisku. A tu proszę bardzo, Incredible India od pierwszego wejrzenia. Wszystko – relatywnie – czyste i świetliste. Pusto i cicho jak, nie przymierzając, w Europie. Kolejek do odprawy celnej brak. Bach bach piecząteczki i to, co na etapie ambasady Indii w Yangonie wydawało się abstrakcyjnie odlegle, staje się faktem. Jestem w Indiach. Choć wciąż jakoś tego nie czuję podczas odbierania bagażu. Na słupach przy pasach, po których leniwie suną walizki, czytelnie rozpisano osiem bodajże sposobów dostania się do miasta, z orientacyjnymi cenami. Nie ma że ‘mister, no, today bus no have, you take my frined’s taxi.’ Fakt, tubylcy nie omieszkali przywieźć z Bangkoku kartonów z wiatrakami i wózkami dziecięcymi, ale obyło się bez żywych kurczaków i kozłów. Zawasze mnie swoją drogą zadziwiają te azjatyckie wyprawy na zakupy za granicę; wydawałoby się, że wszystko wszędzie jest tak tanie i dostępne, że bez sensu jest to wozić samolotami i autokarami, ale nie – najwyraźniej tajski wentylator i takaż spacerówka są znacznie fajniejsze od tych indiańskich. I vice versa zapewne, zależy kto w którą stronę podróżuje.


Tak czy owak, podnoszę mentalną gardę i wychodzę z budynku. Gdzież się poukrywali napastnicy? Nindże jakieś, kryją się pewnie w cieniu i zaraz mnie opadną, kiedy tylko wyczują najlżejszy spadek koncentracji. ‘Taxi mister’, ‘money food’, backstab, headshot. Postanawiam  ich zaskoczyć i zagrywam Jana Smugę. Staję sobie przy drodze i zapalam papierosa. Muszę się nacieszyć przed detoksem w Rishikeshu. Swoją drogą, nie spostrzegam przed wyjściem z lotniska żadnego innego palacza. Może mi się loty pomyliły, to nie mogą być te sławne Indie przecież... Jedyne niemrawe, pomocne wręcz ‘taxi?’ dochodzi mnie ze strony jednego z dwóch oficjalnych kontuarów taksówkowych. Dopalam papierosa i kieruję się w stronę drugiego stanowiska, dla zasady. Pytam, czy to tu mogę zamówić taksówkę do miasta ze z góry ustaloną destynacją i ceną. Nie, zostaję uprzejmie poinformowany, pre-paidy są po drugiej stronie drogi. Faktycznie, są. Kolejki znów nie ma, nie wiem, gdzie się wszyscy podziali. Kurs do Paharganj kosztuje 400 rupii. Odchodzę na moment, żeby przeliczyć sobie spokojnie, czy to dobry deal. W tym czasie nadchodzi jakaś kobieta o europejskiej urodzie, z którą leciałem z Bangkoku i zamawia swoją taksówkę. Pytam ją, czy nie jedzie przypadkiem do Paharganj. Jedzie. I tak z wykalkulowanych w międzyczasie dwudziestu złotych robi się dziesięć.




Sam’s Bar, Delhi, poniedziałek, 14 kwietnia 2014, dochodzi jedenasta


                Co się odwlekło, to nie uciekło, jednak nie pomyliłem lotów i krajów. Paharganj to jeden wielki bazar, z główną ulicą noszącą, jakże wdzięczne, miano Main Bazar. Plus najpodlejsze i najtańsze ponoć noclegi w mieście, w sam raz dla Waszego uniżonego, uszanowanko. W sumie horroru do kwadratu z żebrakami i naganiaczami wszelakiej maści nie ma, o ile zmierza się pewnie w jakimś konkretnym kierunku. Na rozglądanie się wokół i turkotanie za sobą walizeczką jednak, choćby tak małą jak moja, nie jest to odpowiednie miejsce. Od razu pojawia się nie wiadomo skąd prawdziwy przyjaciel, który zna wspaniały hotel tuż za rogiem. Piękno tego procederu jest takie, że jemu jest zupełnie bez różnicy, o który hotel się rozchodzi. Węzeł nowej przyjaźni zostaje oficjalnie zawiązany na wieki. Przykleja się taki i trajkocze jak sprzedawca odkurzaczy na amfie; gdzie by się nie weszło, on już jest w środku i negocjuje stawki, które wszędzie są wspaniałe i tylko dla mnie, po starej znajomości.


                Przyjąłem naprędce plan nieschodzenia z Main Bazaru w ciemne i ciasne zaułki o więcej niż jeden zakręt; pogubienie się tu byłoby bardzo niefortunne. Poza tym tak, jak główna ulica jest głośna i zatłoczona, tak oplecione zwojami kabli zaułki robią się niekomfortowo ciche i puste. Tubylcy, w dziewięćdziesięciu procentach mężczyźni, zamiast zajmować się swoimi indiańskimi sprawami, gotowaniem curry czy praktykowaniem jogi, łypią zewsząd białkami oczu, trochę z zainteresowaniem a trochę złowrogo. Nie wiadomo, kto z kim trzyma, ale na pewno nikt ze mną... 


Guesthouse o kuriozalnej nazwie ‘Yes, please’ wydał mi się dobry jak każdy inny, albo raczej zły jak kady inny, poza tym kojarzyło mi się, że pamiętam go z przewodnika, a na pewno wspominała o nim Izraelka, z którą dzieliłem taksówkę z lotniska. Postanowiłem na chwilę zniknąć z łypiących oczu mieszkańcom tej przeklętej przez bogów okolicy i wywiedzieć się, jak kształtują się stawki za noclegi. Obejrzałem pobieżnie trzy pokoje; pierwszy okazał się być ciemną dwusosobową klitką bez okna z podejrzanymi zaciekami na ścianach i pościelą pamiętającą chyba lata 80-te, kolejne natomiast dokonały, wydawało by się, niemożliwego, uświadamiając mi, że może być nie tylko gorzej – pokój drugi – ale nawet jeszcze gorzej – ostatni.


600 rupii, 500 rupii i 400 rupii. Podziękowałem pięknie i obiecałem wrócić, jeśli nie znajdę lepszej oferty. Tym razem nie była to strategia negocjacyjna, stęskniłem się po prostu za moimi łypiącymi przyjaciółmi na zewnątrz. Właściciel jednak już podjął grę, okazało się, że mogę dostać „ten duży pokój” za 400 rupii. W sumie, pomyślałem sobie, rad byłbym pozbyć się wreszcie tej nieszczęsnej walizki z umownym napisem „szukam hotelu i jestem zainteresowany pośrednictwem”. Niech będzie. Nie bez bólu i obaw zostawiłem paszport w recepcji i rozpocząłem wspinaczkę na drugie piętro. Guesthousowy boy zatrzymał się jednak na piętrze pierwszym. Mowiąc „duży pokój” panowie mieli oczywiście na myśli pokój średni. Negocjacji część druga. Mogę dostać ten największy za 500 rupii, special deal.

- Dobrze, doceniam, wrócę na pewno.

- Dobra, nie unośmy się, 450.

- Naprawdę bardzo dziękuję, ale jestem biedny i musze oszczędzać. [w znaczeniu: nie zabijajcie mnie; to, co mam w plecaku nie jest warte waszej złej karmy]

- Dobra, niech stracimy, 400 za suite.

- Ok.

‘You have VIP’ rzuca mój przyjaciel pośrednik i klepie mnie po plecach. Nie wiem, czy to standardowe zamknięcie transakcji, czy gość właśnie wykazał się podziwu godnym poczuciem humoru...


Jakby się jednak przyjrzeć sytuacji z dystansem, za dwadzieścia zeta mam dwójkę z porządnym wiatrakiem, prywatną łazienką (gorąca woda, wedle karteczki, od ósmej rano do południa) i internetem w cenie. I telewizorem, chociaż to mnie akurat ni grzeje, ni ziębi. Chyba zostanę nawet, oswoiłem już trochę miejsce za pomocą krzepiącej drzemki, a zostawiona na próbę na wierzchu wysłużona komórka nie zginęła, kiedy przez popołudnie włóczyłem się po bazarze i poznawałem nowych przyjaciół przy każdym nieopatrznym zwolnieniu kroku.


 



Klasyk na dziś:


Przynajmniej mniejsza mieścina, ale jeszcze nie zeszliśmy dobrze z promu i widzieliśmy od razu, że brud, nędza i syf. Syf i taksiarze. Oni chyba generują się z syfu.


Juriusz Jebaka, Wielkie oczy w miękkim futerku (juriusz.cba.pl)