Monday, December 9, 2013

Birma. Po diabła. Rozdział XV



Wat Bang Phra don’ts • Luang Pi Nunn, mnich – mag – tatuażysta • zew krwi • Bangkok? Nie, nie słyszałem • o czym ćwierkają jaszczurki • tajskie zoo • być jak Johnny Depp • o relatywności taksometrów słów jeszcze kilka




Star Queen, Yangon, piątek, 8 listopada 2013, szósta  



Teoretycznie moc tatuażu słabnie z czasem, szczególnie jeśli się nie podąża za wskazówkami świątynnymi. Wskazówkami interesująco absurdalnymi. Przyjrzyjmy się im, cytuję bezpośrednio ze strony internetowej świątyni:



1. Do not eat Star fruit, Pumpkin, or any other ‘Gourd’ type Vegetable.

2. Do not Be anybodys Lover who is already married

3. FORBIDDEN in Extreme, to slander anybody’s Mother (this means most women, if you think about it).

4. Do not eat food from a Wedding, or Funeral banquet.

5. Do not Eat left-Overs.

6. Do not Duck under a Washing Line, or an overhanging building.

7. Do not Duck under a Banana Tree of the type Thaanii (classed as important to avoid).

8. Do not cross a single head bridge; Large or Small bridges are not Forbidden

9. Do not sit on a Ceramic Urn (Common in Thailand).Especially a Cracked, or Broken one.

10. Do not let a Woman Lie on Top of You, or Sit on Top either.

11. Do not permit a Man to be Brushed by the blouse or skirt of a Woman, or crossed in Front of; Especially during the Menstruative Period.



Robiąc after research po powrocie do domu znalazłem chyba wyjaśnienie wspomnianego minimalizmu i swego rodzaju pośpiechu w wykonywaniu mojego tatuażu. Mnich otóż, który mnie zaklął swoim kijkiem i atramentem z wężowego jadu, jest konkretną sławą wśród mnichów tatuujących Sak Yant. Nazywa się Luang Pi Nunn. Oto, co o nim piszą na stronie http://www.wat-bang-phra.com/luang-pi-nunn.php, znów cytuję ze wszystkimi oryginalnymi egzotycznymi błędami:



Luang Pi Nunn is the most famous tattoo monk in Thailand. He is also well known in other parts of the earth not least by the television series Global Ink, where Lars Krutak got a magic tattoo from Luang Pi Nunn.



He etches about 30 - 50 magic tattoos on one day. Everyday the appeal in Wat Bang Phra is high. Many people are waiting every day to get a holy tattoo from Luang Pi Nunn or from another holy tattoo monk. Only some people were declined from the monk.



Luang Pi Nunn mixes himself the ink for the magic tattoos in a secret traditional way. The ink shall include snake venom, which provides among other things the magic in the tattoo.



            Oczywiście strona mogłaby koloryzować nieco, promując swojego artystę świątobliwego, ale nawet na wikipedii Luang Pi Nunn jest nie tylko twarzą swojej świątyni, ale i jedną z twarzy artykułu o Sak Yant w ogóle: http://en.wikipedia.org/wiki/Wat_Bang_Phra. Popularność jego i związane z nią doświadczenie biorąc więc pod uwagę, zakładam, że potrafiłby wyczarować na skórze tatuaże bardziej imponujące technicznie. Nawet jednak jeśli przyjmiemy, że wykonuje „tylko” trzydzieści tatuaży dziennie i poświęca na każdy choćby te dziesięć minut, mówimy o trudnych do ogarnięcia bitych pięciu godzinach siedzenia w siadzie skrzyżnym pod ścianą i zadawaniu blisko stu tysięcy nakłuć. Nic nie wiem o tym, przy okazji, żeby miał w job description wolne weekendy – mnie tatuował w sobotę – czy jakiekolwiek wakacje. Żeby otrzymać tatuaż i zaklęcie nie trzeba się też umawiać, stawia się w świątyni po prostu o poranku i tyle. Rzecz więc w tym, dedukuję, że by obdzielić swoją mocą wszystkich chętnych, Luang Pi Nunn musi się zwyczajnie streszczać. Pospieszne kropki więc czy dopracowane linie ciągłe – nieważne, estetyka schodzi na drugi plan. Mnich musi po prostu wystukać wzorek i rzucić zaklęcie. Fair enough, jestem usatysfakcjonowany.



            O dziesiątej mniej więcej byłem na zewnątrz. Mój przewodnik sympatyczny, wytrawny kalamburzysta, pokazał mi, jak wielki autobus mogę złapać do Bangkoku i gdzie z grubsza mam się kierować po opuszczeniu dziedzińca Wat Bang Phra. Wszystko wydawało się proste.



            Tajowie statystycznie trochę kleją po angielsku, ale ich lingwistycznym umiejętnościom, a przede wszystkim chęciom zrozumienia, czego też obcy chce, do szału daleko. Wydawało mi się, że słowo ‘bus’ pojmą, ale przeliczyłem się. ‘Nieważne, co chcesz powiedzieć i jak prostym angielskim do mnie przemówisz, oszczędź mi tego, panie’ – tak mniej więcej podsumować można nastawienie napotkanych przeze mnie tubylców do pogawędki o przystanku. ‘Bus’, ‘minibus’, ‘ba-syyy’, wszystkiego próbowałem. Najpierw kierowano mnie, bez większego przekonania, w jedną stronę, po jakimś czasie w stronę przeciwną. ‘Na razie idę wzdłuż tej samej drogi, którą tu motorem przyjechałem, więc spoko’ myślałem, i maszerowałem raźno, raz po raz zerkając na nowy tatuaż. Z pół godziny może tak sobie szedłem, kiedy nagle podjechała do mnie na skuterze dziewczyna, którą paręset metrów wcześniej pytałem o drogę. Podjechała i coś mówi. Coś że minibus i że mam wsiadać. Ciekawe, w Birmie porządna dziewczyna nie zaprosiłaby raczej na przejażdżkę mężczyzny, szczególnie białego, któremu, co powszechnie wiadomo, tylko seks w głowie. A tu taka propozycja śmiała, we dwoje na mechanicznym wierzchowcu. Ale to Tajlandia przecież, nie namyślając się długo wskoczyłem na kanapę skuterka i w drogę.



Plan był niegłupi, zauważyłem w trakcie. W parę minut dojechaliśmy do jakiegoś skrzyżowania. Skręciliśmy w lewo, dogoniliśmy przejeżdżający tamtędy autobus, dziewczę zaczęło machać. Nie czekając na reakcję kierowcy, wyprzedziło pojazd i zajechało mu drogę. Nie rozjechał nas, doceniam, zatrzymał się. Moja urocza przewodniczka zakrzyknęła coś do kierowcy i do pani biletowej, po czym kazała wsiadać, wyjaśniając, w angielskim połamanym doszczętnie, że ten autobus zawiezie mnie na minibus do Bangkoku. Podziękowałem i zrobiłem, jak kazano.



            Pomysł był chyba dobry, ale kierowca, wjechawszy po dobrych trzydziestu minutach na autostradę, jakoś nie kwapił się, żeby mnie wypuścić. Zamiast tego dowiózł mnie, po kolejnym kwadransie co najmniej, do Nakhon Chai Si. Tak mi się wydaje przynajmniej, bo w sumie skąd miałem wiedzieć, gdzie też jestem. Mogłem zapytać miejscowych, gdzie się znajdujemy w ten piękny słoneczny dzień? Pewnie, mogłem, postanowiłem jednak obniżyć poprzeczkę i pytać o Bangkok. Już to okazało się wyzwaniem ponad siły tubylców. ‘Bangkok?’, powtarzali za mną bez cienia zrozumienia... Tak, Bangkok, wiecie, stolica Tajlandii, miasto takie, tu na mapie jest i tak mi do głowy strzeliło śmiesznie, żeby się tam dostać. ‘A, Bangkok!’ No właśnie Bangkok, owszem. ‘To nie tu, to trzeba przez świątynię przejść.’ Dobra, ruszam przez świątynię. Gliniana jakaś i lakierowana stupa, kopuła, widać po rozmiarze, że jakieś całkiem ważne miejsce kultu. Na przedwejściowych jednak kramikach też nie bardzo wiedzą, co to ten Bangkok. Pytają jedna drugiego, w końcu gdzieś mnie kierują. Ktoś po drodze kieruje mnie w stronę przeciwną. Analizuję w głowie, kto miał więcej w głosie pewności siebie, chodzę trochę w kółko i aż zaczynam marzyć o jakichś naganiaczach, którzy przywitają mnie okrzykiem ‘Mister, mister, Bangkok?’



             Nic takiego nie zachodzi, wszyscy mają na mnie, że tak powiem, wylane. Spostrzegam za to parę obcokrajowców sędziwych. ‘Bus station? Spoko, przez most nad kanałem i na lewo.’ Git, idę. Dworcem bym tego nie nazwał, ale stoją autobusy duże i małe przy ulicy. Z moją wymową ‘Bangkok’ wciąż jest najwyraźniej słabo, ale ostatecznie udaje mi się znaleźć coś jakby kasę biletową i za kolejne 65 baht nabyć bilet powrotny do stolicy. Kupuję sobie jeszcze w międzyczasie jakieś smażonki za dwa złote na chybił trafił, bo słońce już dawno minęło zenit, a ja nawet śniadania nie zjadłem. Smażonki okazują się być bananami i papają. Znośne, ale za suche, na kolana nie rzucają w żadnym razie. Zjem coś w Bangkoku, postanawiam, popijam wodą i układam się do snu w przyjemnie chłodnym busiku, który podjeżdża pod kasę po nie więcej niż pięciu minutach.      



            Obudziłem się w stolicy jakieś półtorej godziny później. Nieopodal stacji BTS Victory Monument, skonstatowałem. Obudziłem się i poczułem zew krwi. No, może nie krwi, ale mięsa. Niechybnie tatuaż się odezwał. Mięsa w ostatnim czasie prawie nie jem. Jak coś się zaplącze w zamówione dania, to nie wybrzydzam, ale jak się tak człowiek napatrzy na powiązane za nogi kurczaki zwisające głową w dół ze skutera i na nie bardziej szczęśliwe świnki i krówki, to trochę apetyt na steki przechodzi. Z moralnego punktu widzenia, oczywiście, ale i czysto nawet technicznie przyglądając się sprawie – jedzenie mięsa przesiąkniętego adrenaliną i innymi niezbyt wesołymi hormonami nie wydaje się specjalnie zdrowe. Także przerzuciłem się na ryby i inne morskie stworzenia, które szczęsliwie nie są ani w Birmie ani w Tajlandii droższe niż drób, wieprzowina i czerwone mięso, za to, mam nadzieję, są nieco głupsze i mniej w związku z tym cierpią przy transporcie i zażynaniu.





Star Queen, Yangon, poniedziałek, 25 listopada 2013, w pół do siódmej,



Ale tego dnia organizm bezwzględnie zażądał mięsa. W przystacyjnym centrum handlowym znalazłem McDonaldsa, ale w wersji Café. Nie było lokalnych specjalności: potrójnych cheesburgerów ani podówjnych Bigmaków z czterema kotletami. Poprzestałem więc na chwilowym podwyższeniu poziomu cukru we krwi słodką herbatą z mlekiem – tajwańską bubble tea, czy też pearl tea, w Chinach zwaną po prostu nai cha, czyli ‘mlekoherbata’. W wersji tajsko-makdonaldowej można było wybrać opcję z lodami waniliowymi, z czego skrzętnie skorzystałem. Z plakatu z ofertą sezonową wołał też i kusił jakiś śmieszny Christmas drink, ale uznałem, że 2 listopada to nie czas na świętowanie przesilenia zimowego.
       


Wrobiłem się trochę z tą herbatą, bo podali mi do niej słomkę zdecydowanie za cienką, żeby wciągać nią smaczne tapiokowe kulki. Zamiast więc od razu wsiąść do metra, stałem jak głupek na stacji pod rozpiską tras i wybierałem je słonką spomiędzy kostek lodu. Usiąść nie było gdzie. Z dziesięć minut mi zajęło wyczyszczenie kubka, palce zrobiły mi się przy tym lepkie od lodów, bez sensu po prostu.



Dalej na szczęście poszło sprawnie, siedem stacji metra bodajże i byłem na Chatuchak. Na Chatuchak, przypomnę, największym weekendowym rynku na świecie. Pierwsza padlina, jaka rzuciła mi się w oczy miała postać kebabu. Kurczak albo wołowina, intuicja organizmu podpowiedziała, żeby postawić na czerwone. Aleppo to nie było, ale – człowiek mieszkając w Azji przyswaja sobie tę mądrość dość szybko – na bezrybiu i rak ryba. Rozczarowania też nie było.



Chatuchak, zwany również JJ Marketem, jest epicki. Pisałem już zresztą o tym parę rozdziałów temu, nie będę się więc powtarzał. Dorzucę tylko parę nowych spostrzeżeń. Jak choćby banany w czekoladzie, że tak banalnie rozpocznę. Świeżutkie dorodne banany zanurzane na chwilę w baseniku roztopionej czekolady a następnie posypywane jakąś kolorowa posypką. Aż żal bierze, że wskaźnik poziomu cukru świecił mi się na zielono, skorzystam następnym razem. Stężenie mięsa we krwi za to cały czas było na żółtym, zakupiłem więc i pożarłem parę patyczków z grillowaną wieprzowiną. Trzeba to sobie uczciwie powiedzieć, choć jedzenie w Birmie daje radę, nawet najbanalniejsza kuchnia tajska zostawia je daleko w tyle. Idąc dalej, możnaby całkiem śmiało wysnuć wniosek, że najlepsze, co przydarzyło się kuchni birmańskiej to wpływy tajskie, indyjskie i chińskie. Doprawdy niewiele zmieniło się od czasów Orwella, który, przy całej złożonej fascynacji Złotą Krainą, przy każdej okazji zrzędził w ‘Burmese Days’ na brudną lokalną kuchnię. Trzeba temat rozwinąć wreszcie przy okazji, by wyśmiewanej niekiedy tradycji szczegółowych relacji kulinarnych stało się zadość.





Star Queen, Yangon, czwartek, 28 listopada 2013, dziewiętnasta



            Przed chwilą spadła na mnie jaszczurka. Aż, wstyd przyznać, wydałem z siebie jakiś trudny do zamienienia na onomatopeję dźwięk zaskoczenia, zupełnie nieprzystający do etosu podróżnika, którego zaskakiwać nic nie ma prawa. Nie żebym się bał jaszczurek, pełno było ich w Indonejzji, tu jest ich nie mniej. Mamy jaszczurki w kuchni, mamy je w łazience. Mamy je niekiedy w sypialni. Tyle że zwykle biegają po ścianach i sufitach, spadanie nie leży bynajmniej w ich naturze. Gdybyście się, przy okazji, zastanawiali ‘What Does the Lizard Say?’, odpowiedź jest nie mniej chyba zaskakująca, niż sam fakt spadnięcia jaszczurki z plecionego wiklinowego sufitu trzy metry nad wami na wasze niczego się nie spodziewające kolana. Otóż jaszczurki nie mówią: ‘wa-pa-pa-pa-pa-pa-pow’ ani ‘hatee-hatee-hatee-ho’, ani nawet ‘chaos reigns’. Jaszczurki ćwierkają. Ćwierkają jakoś pomiędzy wróblem a świerszczem. Ćwierkają głośno, na tyle głośno, że bez pudła rozpoznaje się ich głos zza okna, a ćwierkanie w pomieszczeniu, w którym się przebywa, natychmiast przerywa wszelkie rozmowy i każe zgromadzonemu się w nim towarzystwu zasłuchać się na moment w tę, jakby to banalnie nie brzmiało, muzykę Azji południowo-wschodniej.



            Kiedy podzieliłem się swoją przygodą z uczniami, usłyszałem, że byłem centymetry od stania się bogaczem. Zostałbym owym mianowicie, gdyby jaszczurka spadła mi na głowę, nie na kolana. Trzeba się było, cholera, garbić.   



            Ale wróćmy raz jeszcze na Chatuchak, pozostając jednocześnie w temacie fauny. Tym razem, choć wcale się o to nie prosiłem specjalnie – a może właśnie się prosiłem, porzuciwszy mapę i zdawszy się na los – trafiłem na sekcję zwierzęcą. Mieszane wzbudziła ona we mnie uczucia.



Z jednej strony, wbrew wyobrażeniom i doświadczeniom, nie napotkałem na niej żadnych zagrożonych gatunków, żywych ani martywch. Żanych tygrysiątek, żadnych tygrysich łap, łakomego kąska dla koneserów amuletów i fascynatów tradycyjnej medycyny chińskiej. Nawet małpek nie sprzedawali, przynajmniej nie oficjalnie, może spod lady. Ot szczeniaki, papugi, w tym bajeczne ary i kakadu, węże, kameleony, rybki, insekty. Przechowywane w warunkach może nie optymalnych, ale i tak lepszych niż te, które pamiętam z gdańskich rynków sprzed dekady może, gdzie pod płotem stały kartony pełne piesków.



Z drugiej strony trudno nie wybiec myślą nieco w przyszłość i nie zadać sobie pytania: co też dzieje się ze słodkimi szczeniakami husky – chyba najgłupsza rasa, jaką można hodować w podzwrotnikowej Azji – jeśli nie zostaną kupione. Jeśli nie zostaną kupione jako maskotki dla dzieci, tym bardziej nie zostaną kupione, kiedy dorosną. Gdyby nawet komuś się dorosły pies zamarzył, podaż jest bardzo ograniczona, nie wydaje mi się, żebym widział psy starsze niż dwa – trzy miesiące. I jakoś wierzyć mi się nie chce, że niesprzedane osobniki wracają na wybieg malowniczo położonej hodowli, by rozmnażać się i dożywać spokojnej starości...



Z pewną ulgą wróciłem na mniej kontrowersyjną, i o ileż bardziej przyjemną, sekcję odzieżową. Wypiłem kubek kawy, która nie wywodziła swych korzeni z saszetki opatrzonej napisem 3in1. Dostarczyłem sobie witamin butelką świeżego soku pomarańczowego, który w Tajlandii zawiera nieporównywalnie więcej soku pomarańczowego niż w Birmie. Zajrzałem na stragan, gdzie dwa miesiące temu kupiłem sandały i ze starym dobrym rabatem nabyłem nową parę. Fakt, poprzednie przetrwały tylko dwa miesiące – i raz pokójówka musiała je zanosić szewcowi do naprawy – ale biorąc pod uwagę fakt, że były to birmańskie miesiące deszczowe, i że są ładne, warte są 24 złotych, które za nie płacę. Zaopatrzyłem się i w upominki: bluzkę w kotki dla Renaty i koszulkę z Alfredem Hitchcockiem otoczonym angry birdami dla Olivera. Zakupiłem wreszcie wypatrzone wcześniej aladynki dla siebie, i kolorowe retro majtki, jakkolwiek perwersyjnie by to nie brzmiało – nie mogłem przecież odejść z pustymi rękami... Dobrałem do tego naszywki KISS i Starbucks dla siostry – dla każdego coś miłego. ‘Dla każdego coś miłego’ – powinni to uczynić sloganem Chatuchak.



            Odwiedziłem na koniec kwartał artystów. Kiwnąłem głową lokalnemu Ryśkowi Riedlowi, ale ten, wnioskując z reakcji, zdecydowanie bardziej przez mgłę pamiętał naszą wspólną imprezę sprzed dwóch miesięcy niż ja. Zapytałem go o wieczorny koncert, coś tam niby mieli grać później, ale mając w perspektywie poranny lot do Birmy, raczej z grzeczności pytałem tym razem.



Już się zbierałem w sumie, resztką sił już wodziłem wzrokiem po asortymencie, omdlałymi już dłońmi przerzucałem wszechobecne skarby, chcąc się na zapas nacieszyć tym bogactwem, nachłonąć się. Już myślami wychylałem piwo, czy dwa, na dobranoc w hotelu, nie spodziewając się, że na koniec ktoś najniespodziewaniej na świecie zrobi mój dzień...  



            Obrazki przeglądałem. Formatu A4 kwaśno kolorowe podobizny celebrytów wszelkiej maści opatrzone cytatami owych. Piłkarze, malarze, reżyserowie, aktorzy, każdy ma coś ciekawego do powiedzenia, okazuje się, a w każdym razie coś, co da się sprzedać. Przeglądam więc sobie, przeglądam, aż tu nagle zagaduje do mnie sprzedawca: ‘I have somoene who looks just like you!’. I zaczyna przeszukiwać pudła. ‘No spoko, pokaż, na co stać Twoją biedną technikę sprzedażową’, myślę sobie. Na co gość wyciąga Johnnego Deppa. Nie wiem z której strony wyglądamy podobnie, chyba od strony okularów i zarostu, jakby się mocno uprzeć, kapelusza nawet na sobie nie miałem w przeciwieństwie do mojego sobowtóra z obrazka, ale ‘he must have seen through that’, że tak powiem. Nie kupiłem, za darmo komplement wziąłem, ale oddaję niniejszym szacunek za celny strzał.



Nie ma to jak ładna klamra w narracji. Zaczął się dzień od taksometrów, na taksometrach ku końcowi zmierza. Porządnie otóż wykończonym będąc, postanowiłem wziąć taksówkę na Khoa San Road. A tu niespodzianka, taksometry w okolicach Chatuchak działają wieczorową porą tak samo jak na Khoa San o poranku. Nie działają. Różne oferty zostały mi przedstawione, żadna nie brzmiała ani trochę sensownie. Nieco mniej z choinki urwani wydawali się kierowcy skuterów, ale aż tak znowu zmęczony nie byłem, żeby płacić 15 zeta za kwadrans jazdy. To Azja mimo wszystko, bądźmy rozsądni. Jako że, z założenia, z kierowcami tuktuków w Bangkoku rozmawiać nie warto, bo to środek transportu wyjątkowo turystyczny, co znajduje swoje odbicie w taryfach za przejażdżkę, został mi autobus.



I tu trochę pojawił się problem, bo skoro standardowi przyjezdni biorą tuktuki, taksówki, skuterki ewentualnie, jeśli im życie mniej miłe, to po cóż czynić autobusy przystępnymi? Po cóż czynić przystanki widocznymi a trasy rozpisanymi? Po cóż też uczyć ludzi angielskiego, że tak dalej pójdę... Jak po konkretnej grudzie szedł mi wywiad środowiskowy, koniec końców jednak znalazłem się w autobusie nr 3, który niby na Khoa San miał jechać. Nie jechał, okazało się, ale po pierwsze dojechał do Victory Monument, skąd bliżej już było do łóżka z pewnością, po drugie – przejazd kosztował mnie nic. W tych rejonach Azji, w których miałem mniej lub bardziej wątpliwą przyjemność jeździć autobusami obowiązuje zwykle któryś z dwóch systemów: płaci się kierowcy przy wsiadaniu albo chłopcu z torbą pieniedzy, który chodzi po autobusie w czasie jazdy. Może w Bangkoku obowiązuje system polski i bilety należy nabyć w kiosku – kasowników jednak nie widziałem. Może autobusy są darmowe, pomysł byłby zdecydowanie nowoczesny i godny najwyszukańszych pochwał. Tak czy owak, wysiadłem pod Victory Monument nie zapłaciwszy złamanej bahty, czy też złamanego bahta, nie zdecydowałem jeszcze, choć rodzaj żeński, nie wiedzieć czemu, jakoś bardziej do mnie przemawia.



I zacząłem szukać kolejnego autobusu. Owszem, czasem moje podróżnicze skąpstwo prowadzi na manowce zarówno mnie, jak i Was, nieszczęsnych Czytelników, którzy chcieliby pewnie odstawić mnie wreszcie po tej cholernej szóstej stronie do hotelu, powiedzieć ‘dobranoc’ i sprawdzić facebooka, może jakaś fajna notyfikacja czeka. Ale co zrobić, zacząłem szukać autobusu. Zamiast autobusu znalazłem Tajkę. Tajkę, która mówiła po angielsku, to ci przygoda. Pogadaliśmy sobie trochę, idąc kładką krążącą w nieskończoność wokół ronda okalającego Victory Monument. Dowiedziałem się, że na Khoa San jedzie autobus 509 spod takiego i takiego neonu. Podziękowałem i wszedłem do centrum handlowego, żeby dać jeszcze jedną szansę marce Tissot na zarobienie na mnie 400 dolców. Nic z tego, nie ma stoiska, nie chcą zarobić, bydlaki. Powlokłem się pod neon i zacząłem wypatrywać 509-ki. Okazało się, że łatwiej wypatrzyć uszy liska niż ów autobus nieszczęsny. Kwadrans dobry wypatrywałem, aż nie wytrzymałem, kupiłem uszy liska, dla Renaty, i wdałem się w pogawędkę ze skuterowcami.



Na tym etapie podróży – i na tym etapie dłużącego się rozdziału – wynegocjowane w bólach 80 baht, 8 zeta, wydawało mi się dobrym wyjściem z sytuacji. Zmieniłem zdanie na pierwszych kilkuset metrach jazdy. Kierowca wykminił najwyraźniej, że skoro zszedł z ceny, to musi teraz zrobić kurs jak najszybciej, żeby za te 8 zeta stracić jak najmniej życia. Najwyraźniej nie wziął pod uwagę faktu, że jak się rozbijemy, to straci całe życie na raz i już nigdy sobie tego nie odbije. Jechał za szybko, przejeżdżał skrzyżowania na czerwonym, wyprzedzał, co się dało i którędy się dało. A niżej podpisany zaciskał pięści na uchwytach dla pasażera i próbował bardzo mocno aktywować ochronną moc tatuażu, póki ów świeży i nieskalany kobietą leżącą lub siedzącą na posiadaczu. Zadziałało najwyraźniej, jak widać. 



I tu wypadałoby skończyć, gdyby nie to, że w hotelu czekała na mnie miła niespodzianka, o której wspomnieć wypada jeszcze bardziej, niż wypada skończyć. Miałem mianowicie opłaconą dwójkę, najtańszy pokój, który był dostępny dnia poprzedniego, kiedy bukowałem sobie nocleg. Płacę za dwójkę, umawiałem się jednak, ale jeśli zwolni się jedynka, chciałbym jedynkę. I zwolniła się, i oddali mi pieniążki! Zamiast 420 baht bodajże skasowali mnie 280. A mogli siedzieć cicho i zachować sobie te 14 złotych różnicy. A nie zachowali. Lamphu House - polecam niniejszym gorąco. Koniec i bomba. 







Klasyk na dziś:



Jednak entuzjazm Ruskina osłabł, gdy pisarz dostrzegł sztański problem, jaki stwarzała fotografia w przypadku większości amatorów robienia zdjęć. Miast traktować ją jako dodatek do aktywnego, świadomego widzenia, stosowali ją zamiast, poświęcając światu jeszcze mniej uwagi niż do tej pory, w przekonaniu, że fotografowanie automatycznie zapewni im zachowanie go na własność.


Alain de Botton, Sztuka podróżowania