Sunday, June 27, 2010

Państwo Laowai jadą do Halab, vol. 57

Noc z piątku, 4 czerwca na sobotę, 5 czerwca 2010, około dziesiątej

Dead Cities. Osławione i owiane mgiełką tajemniczości Martwe Miasta. Choćby ze względu na tę nazwę, piarowski majstersztyk – będący jednak, znając Syrię, dziełem przypadku – musiałem rzucić na nie okiem…

Czar Dead Cities związany jest dla mnie przede wszystkim z ich mnogością i niesprecyzowaniem. Nie mamy tu do czynienia z tourist spotem – Taj Mahalem czy inną Wielką Piramidą w Gizie, pod które podjeżdża się klimatyzowanym autokarem, wysiada, strzela fotkę, kupuje tandetną pamiątkę i wraca do kraju ciesząc się myślą o rzuceniu nią na kolana kolegów z biura. Ich uroku nie da się zamknąć w jednej fotografii. Spojrzawszy na taką powiedzielibyśmy: ot, ruiny jakich wiele. Ale wyobraźmy sobie, że można tygodniami wałęsać się po pustyni i nadal nie trafić do wszystkich z jakichś sześciuset mniejszych i większych skupisk zabudowań lub ich pozostałości. Do niektórych można natomiast trafić i nawet tego nie zauważyć. Bo oto na przykład okoliczni chłopi czy pasterze urządzili sobie w budowlach z czasów Bizancjum stodoły… Martwe miasta to apoteoza kultowej lokacji. A zarazem istota przestrzeni i czasu.

Powyższa refleksja rozwiewa, mam nadzieję, Wasze ewentualne nadzieje na wyczerpującą relację z podróży po Dead Cities. Nie tym razem, niestety. Z drugiej strony, przyznacie chyba, całkiem to optymistyczne. Jest, jak dla mnie, po co wracać. Jest, jak dla Was, po co jechać. Nie wiecie co zrobić z dwoma miesiącami wakacji? Proszę bardzo: wiza i bilet do Damaszku, plecak, namiocik i tułaczka po pustyni… Pachnie przygodą?

Jak zatem dostać się w miejsce, którego de facto nie ma? Przed takim problemem stanęliśmy właśnie, ograniczeni do tego niemiłosiernie czasowo. Można nam w związku z tym wybaczyć chyba, że wstąpiliśmy przy okazji do aleppańskiego biura informacji turystycznej, by spotkać jedynych tubylców, którzy nie patrzą na mapę jak na tajemniczy diagram znaleziony we wraku rozbitego latającego spodka. I którzy, jakby tego było mało, mówią po angielsku. Przedstawiono nam kilka opcji tyczących się tak miejsca, jak i sposobu dojazdu. Jakże miła odmiana po kontakcie z ich krajanami, którzy zwykle dokładnie wiedzą nie tylko gdzie macie ochotę jechać, ale i to, że chcecie dostać się tam ich taksówką…

Sprawę przemyśleliśmy i przedyskutowaliśmy w naszym szacownym, czteroosobowym przez te parę dni, gronie. Ustalenia, któreśmy poczynili, zaprowadziły nas nazajutrz na karajat Bab Antakya, z którego, dzięki pomocy kręcącego się po nim chrześcijanina – holmesowsko dedukuję po czapeczce z napisem ‘I love Jesus’ – złapaliśmy minibus do wioski Al Marra. Kilkadziesiąt minut jazdy kosztowało nas po sześćdziesiąt lir od głowy, relatywnie drogo. Pewnie z uwagi na napis VIP dumnie zdobiący pojazd, napis jakże powszechnie tu nadużywany, napis który – tyle przynajmniej – wiązał się z w miarę działającą klimatyzacją. I wyjątkowo głośnym radiem, grającym to co zwykle: krzykliwe arabskie popfolkowe hiciory…

Al Marra, jak szybko skonstatowaliśmy, jest brudną i nudnawą wioską. I najlepszym przykładem tego, jak łatwo przeoczyć coś istotnego, gdy nie jest się odpowiednio do podróży przygotowanym. Bo o niezwykłości Al Marra nie świadczy jej rozleniwiona teraźniejszość, lecz mroczna i krwawa przeszłość.

Cofnijmy się do 12 grudnia roku pańskiego 1098... Krzyżowcom stacjonującym w okolicy mocno dają się we znaki chłodne pustynne noce. Piekielnie gorące lato, a teraz jeszcze ta cholerna zima... ‘To królestwo samego diabła!’ – myśli wielu. I pośpiesznie czyni znak krzyża, wznosząc wzrok ku niebu, przez chwilę gorąco żałując bluźnierstwa. Wszak to Ziemia Święta! Niełatwo jednak w to uwierzyć, tak jak niełatwo uwierzyć w jej ostateczne wyzwolenie. I powrót do domu… Twardzi rycerze nie boją się śmierci. Widzieli wystarczająco wielu umierających, tak innowierców, jak i swoich. Śmierć jest częścią ich życia, a tu jest po prawdzie celem owego. Nawet jeśli wrócą do Europy, i tak niewielu dożyje trzydziestki... ‘Niech byśmy zatem polegli na polu chwały,’ rozumują, ‘ale nie o pustym żołądku!’. Tak, głód doskwiera im od tygodni… ‘Czemu dobry Bóg pozwala tym muzułmańskim psom najadać się do syta, a nam, gorliwym chrześcijanom, każe karmić się spleśniałymi sucharami?’ Gniew, niczym wąż, niepostrzeżenie wpełza do serc dzielnych rycerzy. Przeklęci niewierni! Nawet do bitwy nie potrafią stanąć honorowo. Za każdym razem, kiedy zdejmujesz zbroję, odkładasz tarczę i miecz, myślisz o tym, że w każdej chwili zza wzgórza wyłonić się może horda nieprzyjaciół.

Tym razem jednak to Krzyżowcy są w ofensywie. Stoją pod murami Al Marra i wiedzą, że, z bożą pomocą, zdobędą miasto. Hrabia Raymond z Tuluzy wygłasza jeszcze krótką, płomienną mowę. Armia rusza w bój. Ginie wielu rycerzy, nieporównywalnie jednak więcej muzułmanów. Krew spływa ulicami Al Marra, tysiące trupów zaściela pokrytą brunatnym błotem ziemię. Zwycięstwo! Wielkie zwycięstwo! Czas świętować! Jakież rozczarowanie spotyka pierwszych rycerzy, którzy, wciąż jeszcze mokrzy od krwi, wpadają do spichlerzy… Gdzie zapasy? Gdzie je pochowali ci synowie szatana? Dalejże, przeszukać domostwa! Stawiający opór giną na miejscu. Większość jednak przerażonych mieszkańców pozwala wywlekać się z domów. I tak nie mają czego bronić. Zapasy domowych spiżarni są wyjątkowo skromne. Krzyżowcy wpadają we wściekłość. Nie wiadomo skąd na ulicach pojawiają się stosy drewna, niedługo potem zapadającą szybko noc rozświetlają złowrogie blaski ogromnych ognisk. W mieście nie ma jedzenia, są za to wielkie kotły. Zwycięzcy wrzucają do nich niewiernych, którzy przeżyli szturm na miasto. Dzieci nabijają na pale i żywcem pieką w płomieniach. Tej nocy rycerstwo nie głoduje…

Ech, któż, czytając Biblię i Koran, byłby w stanie uwierzyć w formę, jaka przez wieki przyjmował, a po części przyjmuje nadal, dialog między chrześcijaństwem a islamem. Religia… Czasem trudno uwierzyć, że to coś więcej niż zbiorowa nerwica.

Ciekawe, czy taksówkarzom – którzy zgodnie z miejscowym obyczajem czekali na nas na placu służącym w Al Marra za karajat – znana jest krwawa historia sprzed dziewięciuset lat. Ciekawe, czy papież przeprosił za zajście. Czas w każdym razie najwyraźniej leczy rany. Miast bowiem nabić nas na żerdzie i – po upieczeniu – zjeść ze smakiem, zapytani o Serjila tubylcy poprzestali na podaniu nam cen, których bez ujmy na honorze przyjąć nie mogliśmy. Rzuciwszy okiem na kompas, ruszyliśmy w stronę ruin piechotą.

Nie uszliśmy chyba nawet kilometra, kiedy zatrzymał się koło nas samochód. Krótka rozmowa przez okno, w której wymieniam kwotę pięćdziesięciu lir, zwieńczona zapraszającym gestem Araba odzianego w jasną dżalabiję. Szybka decyzja – wsiadamy. Po czym koleś zaczyna coś mówić o dolarach, co nigdy niczego dobrego nie zwiastuje. Całą drogę – jakiś kwadrans, nie spieszy się kierowcy – zastanawiam się, jak wybrnąć z tej jakże typowej kabały. I jak wybrnąć z pytań o zarobki. Wiadomo, kiedy miejscowi słuchają o forejnerskich pensjach, źrenice ich przybierają kształt przekreślonych esek, ze wszystkimi tego przykrymi następstwami. I do głowy im nie przyjdzie, że Wasz Biedny Narrator musi spłacać kredyt mieszkaniowy...

Mała dygresja. Odbyłem ostatnio rozmowę na podobny temat z taksówkarzem w Halab. W którymś momencie padło sakramentalne a podstępne pytanie: co lepsze – Polska czy Syria. Sakramentalnie odrzekłem, że Syria helue i w ogóle, ale na dłuższą metę chyba jednak wolę Polskę. Kierowca zaśmiał się tylko na tę moją kurtuazję i oznajmił, że gdyby mógł, od razu by pojechał do Polski. I zaczął drążyć. Zastanawiało go ile mógłby zarobić przygotowując shawarmę w naszym kraju. Cóż, nie sprawdzałem, ale pewno z siedemset dolców miesięcznie, o ile nie otworzy się własnego lokalu. Rozczarowałem go chyba. Tyle zarabia tutaj na taksówce.

Dojeżdżamy do Serjila. Wysiadamy. Niczym Cialdnini częstuję naszego kierowcę papierosem, żeby jakoś tę naszą krótką znajomość przypieczętować. O pieniądzach, jak na gentlemana przystało, nie wspominam. On, o dziwo, też nie. Trochę się jeszcze kręci w pobliżu, po czym odjeżdża. Ciekawe, może odezwała się w nim wciąż gdzieś tam głęboko zakorzeniona gościnność, z której słynęli Syryjczycy jeszcze kilka lat temu? Bo w to, że nie śmiał przypomnieć nam o zapłacie, nie uwierzę.

Jakby tego było mało, pan ze skleconej z niczego budki, na której wypisano odręcznie ‘tickets’, nie dość, że nie każe nam płacić za Olivera, to jeszcze macha ręką na końcówkę ceny. Za trzy bilety po siedemdziesiąt pięć lir płacimy dwie stówy. Biletów koniec końców nie dostajemy, więc co kustosz zainkasował, to i tak jego. Ale że pozwolenie na wejście mamy, wilk jest syty, owca cała, a wszyscy ukontentowani.

Słońce stało już wysoko na bezchmurnym niebie. Żar spływał na dolinę i okalające ją wzgórza, oślepiający, bijący gorącem blask wysysał resztki kolorów ze spłowiałych krzewów, czyniąc cały krajobraz podobnym do fotografii wykonanej w sepii. Człowiekowi, w którego wyobrażeniu świata zagrożenia spod znaku żywiołu wody to sztormy, ulewy i powodzie, w żadnym razie nie susza, trudno doprawdy uwierzyć, że na tej spalonej słońcem ziemi inni ludzie nie tylko przez tysiąclecia potrafili przeżyć, ale i wznosić miasta, które przetrwały po dziś dzień.

Trudno uwierzyć również, że to przecież pogoda wciąż jeszcze wiosenna, że dopiero w lipcu i sierpniu miejsce to stanie się istnym piekłem na ziemi… Nieco tą myślą pokrzepieni, pociągnęliśmy jeszcze po kilka łyków wody, po czym raźno ruszyliśmy przed siebie.

Jak okiem sięgnąć – fascynujące pozostałości cesarstwa bizantyjskiego. Niekiedy to tylko zerodowane bloki piaskowca, resztki fundamentów, po których biegają jaszczurki. Intrygujące wrażenie robią pojedyncze ściany, czy nawet fragmenty ścian z drzwiami prowadzącymi donikąd. Jak portale, przez które można cofnąć się w czasie… Liczne jednak budynki dotrwały do naszych czasów w stanie niewiarygodnie dobrym. Mocnych, grubych ścian, które dawać musiały upragniony chłód, wieki nie zdołały skruszyć. Przetrwały przy tym i delikatne, lekkie zdobienia – smukłe kolumny i pokryte ornamentami gzymsy. Większość domostw musiała być parterowa lub jednopiętrowa. Okna były na ogół stosunkowo duże, kwadratowe lub zwieńczone półokrągłym łukiem. Często jednak, nawet w jednym budynku, obok nich są i okienka wąskie, jakby żywcem przeniesione z europejskich budowli w stylu romańskim. Skąd ten eklektyzm? Istotą okien romańskich są ich walory obronne, co przy dużych oknach na tej samej ścianie niczego nie wyjaśnia. Może szło o źródło światła w pomieszczeniach, w których duże okna byłyby przyczyną utraty ciepła w zimowe noce? Stropy, zapewne drewniane, nie zachowały się, co oczywiste. Pewne wyobrażenie o nich dają jednak półokrągłe kamienne łuki podporowe. By ożywić na koniec ten suchy może nieco opis dodam, że najlepiej zachowanym budynkiem w mieście jest tawerna. Wiadomo.

Serjila, jak napomknąłem wcześniej, to jedno z kilkuset tak zwanych Martwych Miast. Nawet jednak błądzenie po tym promilu czy dwóch bogactwa potrafi przytłoczyć. By dokładnie zwiedzić okolicę, trzeba by co najmniej dobrych kilku godzin. Nie warto zanudzać Was opisem dłuższym niż powyższy. Powtórzę raz jeszcze: kilka tygodni wolnego, plecak i namiocik. Hardkorowcom wystarczy plecak i śpiwór. Polecam. Sobie również.

Zmęczeni nieco zwiedzaniem, wracaliśmy do budki ‘tickets’ z leniwą nadzieją na zabranie się do Al Marra jakimś busikiem lub autem. Dead Cities to jednak Dead Cities. Nawet jeśli kilkaset osób dziennie po nich wędruje, mogą, przy pewnej dozie szczęścia, nie trafić na siebie. My widzieliśmy jedną chyba grupę, ale przepadła gdzieś. Perspektywa natomiast czekania na słoneczku wydawała nam się zdecydowanie mniej kusząca niż perspektywa marszu. W drogę więc.

Ileż byśmy stracili jadąc! Owszem, przyjemnie jest niekiedy w zadumie patrzeć przez okno na zmieniający się za nim krajobraz. Nie sposób byłoby jednak wtedy w pełni docenić ciszę zalegającą okolicę, mąconą tylko z rzadka przez przejeżdżającą ciężarówkę lub motor. Nie sposób byłoby napawać się pięknem delikatnie zarysowanych beżowych wzgórz, między którymi wije się droga, płowych głazów i przykurzonych wiecznie zielonych krzewów. Nawet upał, kiedy tak maszerowaliśmy raźno, nie dawał się specjalnie we znaki.

Przeszliśmy może z półtora kilometra, kiedy oczom naszym ukazało się coś w rodzaju zagrody, do stworzenia której zmyślnie wykorzystano bizantyjski murek okalający Serjila. Wewnątrz kilka namiotów, parę motocykli, trochę owiec i z tuzin krzątających się przy pracach obozowych niewiast w kolorowych sukniach, szczelnie okutanych chustami. Już z daleka widzieliśmy, że przy bramie przybytku czeka na nas odziany w śnieżnobiałą dżalabiję i biało-czerwoną syryjską kuffiyę pan powyższych włości…

Szedłem na czele, mnie więc przypadł honor wejścia w nieuniknioną interakcję. Zabawne, pierwszy raz uznałem, że to sytuacja odpowiednia do użycia sławnego „salaam alejkum” („may peace be upon you”, coś w rodzaju „niech pokój będzie z Tobą”). W Aleppo witają się w ten sposób raczej ludzie starsi, najwyraźniej jest to cokolwiek staroświeckie. Nie tak dalece, jakby w Polsce mówić „niech będzie pochwalony”, ale na tej zasadzie, szczególnie w ustach obcokrajowca, niestosowne. Jakoś bardziej naturalnie przychodzi mi marhaba (cześć), sabah al khair (dzień dobry) czy sabah an noor (dobry wieczór). Tu salaam alejkum samo się przeze mnie powiedziało, a dłoń powędrowała mi, zgodnie ze starym obyczajem, do piersi. Arab odkłonił się, uśmiechnął i przywitał mnie nie mniej serdecznie, po czym zaprosił nas wszystkich do siebie…

Kurcze, to byłoby coś, czym możnaby wnuczęta przy kominku zanudzać... „A wtedy wasz dziadek odparł, łamanym arabskim, że zaszczytem jest dla niego zaproszenie jego brata Beduina, niech pokój będzie z nim, i owszem, wypije z nim kubek kawy w jego namiocie”. Ale nie. Będzie: „a wtedy Wasza babcia rzuciła tonem nieznoszącym sprzeciwu, żeby wasz dziadek wybił sobie z głowy zbaczanie z drogi”…

Podziękowałem, jak umiałem najpiękniej, chyba ze cztery razy, wyjaśniłem w miarę możliwości, że musimy iść dalej, po czym podziękowałem jeszcze ze dwa razy. Szkoda, ale cóż było począć…

Po jakichś trzech – czterech kilometrach, kiedy wszyscyśmy już chyba nachłonęli się otoczeniem i poczęli myśleć o obiedzie, usłyszeliśmy za sobą ryk dużego autobusu. Po raz kolejny dziś poszczęściło nam się – pojazd, dysząc ciężko, zatrzymał się, skorośmy tylko zaczęli machać, a kierowca oznajmił, że podrzuci nas do Al Marra za darmo. Z wdzięcznością wspięliśmy się po staromodnych stromych stopniach do wnętrza zupełnie pustego pojazdu. Arabski klasyk: dywanowa tapicerka, wszechobecne frędzle, dziwaczne ozdoby w najbardziej niespodziewanych miejscach. O tej porze roku – już o tej porze roku – docenia się jednak przede wszystkim ciężkie zasłonki, które w błogosławionym chłodnym mroku pogrążają przytulne wnętrze.

Wreszcie zrzucić mogliśmy z siebie przepocone kapelusze i zakurzone chusty. I uśmiać się serdecznie z tego, jak wyglądamy po kilku godzinach na słońcu. Szczególnie z mojej ukochanej czerwonoskórej żony, która uznała, że krem z filtrem jest za tłusty, żeby używać go w taki upał…

Szczęście wciąż nie opuszczało nas, dojechaliśmy w to samo miejsce, do którego rano dowiózł nas bus z Aleppo. Kiedy tylko wysiedliśmy, jakiś jegomość z obsługi karajatu zaprosił nas do poczekalni. Karajat, poczekalnia – dobre sobie. Dworzec to mały placyk, właściwie szerszy odcinek dziurawej szosy przelotowej. Poczekalnia natomiast to maleńkie biuro urządzone w wąskim pomieszczeniu, jednym z wielu w szeregu biegnącym wzdłuż drogi, do którego wchodzi się wprost z ulicy. Jest biurko, jest jegomość za biurkiem oraz, jak zawsze w tej towarzyskiej kulturze, kilku jego znajomków, którzy akurat nie mają co robić, toteż wpadli na kawę. Jest i kilka krzeseł, które zawsze ktoś usłużnie podstawi znużonym podróżnym. Jest wreszcie wiatrak pod sufitem. Czegóż chcieć więcej? Przyszły nam do głowy zimne napoje, zaraz też przyniosłem je z pobliskiego sklepu. Ugarit Colę chyba. Wydawało mi się, że to już wszystko, czego dusza może zapragnąć. Pan dworcowy wiedział jednak lepiej. Zaproponował mi kawę, którą po chwili przyniósł razem z papierosem marki royale. Tak. Teraz właśnie było to wszystko, czego dusza pragnie.

Wyszedłem na zewnątrz, zasiadłem sobie na plastykowym fotelu i jąłem przy z rozumem pitej kawie (‘black as hell, strong as death’ – tak się chyba mówi, można jeszcze ‘sweet as love’, ale ja pijam bez cukru) i takoż palonym miejscowym papierosie przyglądać się leniwie okolicy, w której nie działo się nic, a mimo to wcale nie wydawała się już nudna. Trzeba po prostu nastawić mózg na określone fale i patrzeć odpowiednio. Czyli tak, jak miejscowi. Co by nie mówić o przywarach mieszkańców Bliskiego Wschodu, oddać im należy, że na małych przyjemnościach życia codziennego znają się jak mało kto, i jak mało kto potrafią się nimi cieszyć…

Saturday, June 12, 2010

Państwo Laowai jadą do Halab, vol. 56

Noc z czwartku, 3 czerwca na piątek, 4 czerwca 2010, za kwadrans jedenasta

Gość w dom, Bóg w dom, jak głosi polskie przysłowie. Po wyjeździe rodziców ledwie trzy tygodnie byliśmy bezbożni. Nawróciliśmy się za sprawą Jarka H., który ku naszej radości zdecydował się wpaść do nas na długi weekend majowy. Czasu nie mieliśmy wiele, mimo to jednak poza aleppańskimi standardami udało nam się razem wykreślić z mojej listy syryjskich must-see ostatnie dwie pozycje. O czym dzisiaj, i następnym razem.

Hama. Jedno z najbardziej chyba rozpoznawalnych miast Syrii. Z trzech powodów. Przede wszystkim ze względu na norie, potężne drewniane koła, które przez wieki stanowiły kluczowy element miejskiego systemu irygacyjnego. Bywalcy gdańskiego baru Aleppo nie raz pewnie, czekając na wyborną shawarmę, przyglądali się im w zadumie. Są w końcu tematem najbardziej chyba intrygujących z tamtejszych oficjalnych plakatów sławiących atrakcje Syrii.

Ja się w każdym razie przyglądałem. Na tyle długo i z zapamiętaniem, że mieszkając ostatnimi czasy w pobliżu kół – prawdziwych, nie plakatowych – nie mógłbym darować sobie niezobaczenia ich na żywo. Wypad wydał się nam tym bardziej pociągający, że podróż koleją do położonego w dolinie rzeki Orontes miasta niegdyś zwanego Epifanią zajmuje niecałe dwie godziny. Co więcej, dworzec kolejowy mieści się ledwie półtora kilometra od centrum. Podsumowując: na jednodniową, kilkugodzinną właściwie, wycieczkę – pomysł idealny.

Jak zwykle zabawnie było z zakupem biletów. Tym razem, skoro już przezornie zaopatrzeni w paszporty przezornie pojawiliśmy się na dworcu w Aleppo w przeddzień wyjazdu, zmierzyć musieliśmy się z faktem braku czterech miejsc jakiejkolwiek jednorodnej klasy w interesującym nas pociągu. Zaproponowano nam dwa miejsca w klasie pierwszej i dwa w drugiej. Niech i tak będzie. Po krótkiej naradzie zdecydowaliśmy, że to naszemu spragnionemu wrażeń gościowi (i Renacie do pary) w udziale przypadnie podróż w mniej wygodnym wagonie. Cukierki i soczki w kartonikach i tak dostali.

Kiedy mniej więcej pół do ósmej rano wysiedliśmy z pociągu w Hamie, słońce mocno już przygrzewało. Okolice dworca tak na mapie, jak i w realu prezentowały się raczej nudnawo, w związku z czym, mijając nielicznych i chwalebnie niemrawych taksówkarzy, pomaszerowaliśmy na pobliski przystanek autobusowy. Zapytany o cenę przejażdżki, kierowca machnął tylko ręką i kazał siadać. Co też wdzięcznie uczyniliśmy.

Po chwili wjechaliśmy w obręb miasta, to wjeżdżając to zjeżdżając z pagórków, na których je wzniesiono. Miasta, które, jak to w Syrii, miastem jest od tak dawna, że kiedy tutejsi kupcy tworzyli podwaliny sztuki targowania się na pierwszych souqach, najstarsi polscy górale ganiali się jeszcze po drzewach. Uściślając, okolica była zamieszkana już w neolicie. Nieco później, gdzieś w X wieku przed Chrystusem, miasto wchodziło w skład aramejskiego królestwa Dawida i Salomona.

To jednak historia raczej książkowa i abstrakcyjna nieco. Nie to, co norie, które, jak żywe, nie tylko od półtora tysiąca lat ciągle nad rzeką Orontes się znajdują, ale i kręcą się w najlepsze. Nie zawiodłem się, od razu muszę zaznaczyć. Bo choć po kamiennych akweduktach, niegdyś nierozerwalnie związanych z kołami, pozostało niewiele, wyobraźnia łatwo daje się pobudzić do próby ogarnięcia rozległości i zaawansowania starożytnego systemu nawadniania.

Szczęście dopisało nam niesamowicie pod jednym jeszcze względem. Otóż odkąd norie na rzecz nowożytnej irygacji utraciły swoje życiodajne dla miasta znaczenie, obracają się leniwie jedynie wiosną i latem, kiedy to rzeka płynie żwawo swym dawnym korytem. Dzięki dobremu timingowi dane nam było nie tylko zobaczyć w ruchu drewniane cuda techniki, ale – przede wszystkim – usłyszeć je. Zadziwiające, że przewodnik nasz milczy na ten temat jak zaklęty. Mnie bowiem to właśnie fascynujące głośne skrzypienie olbrzymich konstrukcji , nie przesadzając, urzekło do głębi.

Uważny czytelnik zauważył zapewne, że rozpoczęty przeze mnie wywód na temat trzech powodów rozpoznawalności Hamy urwał się niczym pieśń krakowskiego trębacza odgrywającego hejnał. Nie zapomniałem, wszystko jednak w swoim czasie. Numer dwa na naszej liście: halawat al jibn. Właśnie w Hamie przysmaku tego skosztować warto ponoć szczególnie. Cóż to zatem takiego? Na pierwszy rzut oka: naleśnik z kremowym nadzieniem zwinięty w rulon, pocięty na plastry i polany syropem. Wyjaśnić jednak należy, że właściwie nie jest to naleśnik, lecz placek z sera, który w tajemnym jakimś procesie pozbawiono słonego smaku. Poza więc delikatną konsystencją, odznacza się równie delikatną słodyczą. Próbowaliśmy wcześniej halawat al jibn w którejś z licznych cukierni Aleppo, po którym to badaniu porównawczym mogę śmiało przyznać: istotnie, w Hamie wyrób jego podniesiono go do rangi sztuki, smak zaś doprowadzono do perfekcji...

To ci dopiero wzorowa organizacja wycieczki! Minęła ledwie ósma rano, a my nie tylko dojechaliśmy do Hamy i zobaczyliśmy – oraz usłyszeliśmy – pierwsze dwie norie, ale i kultowy przysmak na śniadanie zdążyliśmy spożyć. Czas nadszedł na poważniejszy noria-spotting. Wedle przewodnika nad Orontesem rozrzuconych jest 17 kół wybudowanych przez Ajjubidów (starsze już nie istnieją), które obecną swą formę zawdzięczają naprawom i przeróbkom z czasów Turków Osmańskich i Mameluków. Na pierwszy ogień poszły te w górze brudnawej rzeki. Wydawać by się mogło, że znalezienie kół, spośród których wiele ma wysokość czteropiętrowych budynków, a wszystkie znajdują się nad wodą, nie powinno nastręczać żadnych trudności. Sprawa jednak okazała się być nieco bardziej skomplikowana. Kierując się na wschód, szybko skonstatowaliśmy, że nie sposób cały czas trzymać się nabrzeża. Od ulicy oddziela je bowiem pas ogrodzonych zabudowań. Nie będąc jednak w pospiechu, postanowiliśmy się nie poddawać.

Przeszliśmy przez spory zaciszny park, po którego zielonych trawnikach kicały sielankowo stada białych królików. Tak to przynajmniej z daleka wyglądało. Kiedy podeszliśmy bliżej, okazało się, że po trawie kicają plastykowe siatki… W tym otoczeniu skrzypiące zardzewiałe huśtawki, wciąż częściowo pokryte łuszcząca się farbą, która kiedyś musiała być gdzieniegdzie różowa a gdzie indziej żółta, prezentowały się cokolwiek cyberpunkowo. Po może kwadransie dotarliśmy do miejsca, gdzie powinny znajdować się cztery norie Bechriyyat. Parkan i uchylona furtka. Trzeba było wysłać kogoś na zwiad.

Zbliżając się do rzeki, coraz wyraźniej słyszałem jej szum i buczenie mokrego wiekowego drewna. Po chwili moim oczom ukazały się norie i kilku siedzących na brzegu krajowców o bliżej niesprecyzowanej funkcji. Przywitałem się grzecznie i spytałem, po trosze na migi, czy można się przyłączyć do gapienia. Nie mieli nic przeciwko, nie próbowali nawet sprzedać mi biletów. Zamachałem więc na resztę naszej gromadki i jąłem zachwycać się wiekową maszynerią. Norie Bechriyyat są o tyle ciekawe, że umieszczono je nie przy samym brzegu, lecz na kamiennej konstrukcji przecinającej rzekę. Na upartego dałoby nawet radę po śliskim, pokrytym glonami gzymsie przedostać się na drugą stronę. Dwie pary monumentalnych kół obracają się powoli niczym diabelskie młyny. I ten rytmiczny, zmieniający co chwila swe natężenie dźwięk... Różnie bywa ze sławnymi atrakcjami turystycznymi, ale norie okazały się być pomysłem jak najbardziej trafionym.

Dalsza wędrówka na wschód wydawała się nie mieć sensu. Poszliśmy jeszcze kawałek do mostu i, trzymając się w miarę możliwości przeciwległego brzegu, skierowaliśmy się na powrót do centrum. Przez długi czas szliśmy wzdłuż pasa nadrzecznych sadów i działek zastawionych tysiącami doniczek z sadzonkami, szybkim krokiem przecięliśmy targ warzywny, minęliśmy zadaszony bazar, w który Renata nie pozwoliła mi się zagłębić. Znów znaleźliśmy się na starym mieście. Dopiero teraz zwróciliśmy uwagę na to, jak wiele budynków jest zrujnowanych. Zrujnowanych nie swojsko, przez bezwzględny, lecz niespieszny, czas, jak na aleppańskim souqu. Zrujnowanych raczej na modłę bejrucką...

Doszliśmy w ten sposób do trzeciej składowej sławy, w tym wypadku raczej niesławy, Hamy – masakry, której autorem był Hafez Al Assad, ojciec miłościwie nam panującego Bashara. Here’s what happened, jak zwykł mawiać detektyw Monk. Otóż Bractwu Muzułmańskiemu (Muslim Brotherhood), którego szeregi w latach trzydziestych zasiliło wielu Syryjczyków, wyjątkowo nie leżała partia Ba’ath i osoba prezydenta. Rozchodziło się między innymi o to, że był alawitą. Bractwo uznało, że najłatwiej i najpewniej będzie pozbawić go politycznych wpływów i władzy pozbawiając go życia. W 1980 podjęto nieudaną próbę zamachu na głowę państwa, po której Al Assad oficjalnie uznał Bractwo Muzułmańskie za organizację terrorystyczną. Za przynależność do niej przewidziano karę śmierci. Nie spotkało się to ze zrozumieniem Braci, którzy, zniechęceni do zamachów, postanowili tym razem wzniecić rebelię. Pod koniec stycznia 1982 zajęli placówki rządowe w Hamie i ogłosili wyzwolenie miasta. Tego było Hafezowi za wiele. Zwrócił się więc z prośbą do porządnych mieszkańców miasta o opuszczenie go. W ten salomonowy sposób z czystym sumieniem mógł przystąpić do ukarania tych nieporządnych. Zostali skazani na śmierć przez bombardowanie. Wykonywanie wyroku na kilkunastu tysiącach – niektórzy mówią o dwudziestu pięciu tysiącach – członków Bractwa (i obywateli zbyt przywiązanych do swych dóbr doczesnych, by wyjechać) rozpoczęto 2 lutego 1982. Tych, którzy nie zginęli podczas wstępnego ostrzału, armia wybijała konsekwentnie przez kolejne trzy tygodnie.

Stąd właśnie, choć od wydarzeń tych minęło już prawie trzydzieści lat, tyle na Starym Mieście opuszczonych, częściowo zawalonych domów. Puste okna bez szyb wciąż przypominają o ponurym rozdziale historii miasta, który Hama przypłaciła nie tylko życiem tysięcy mieszkańców, lecz i swoim historycznym urokiem, o którym teraz można jedynie poczytać. Smutny obraz, który przyszło nam oglądać, wydał nam się tym bardziej poruszający, że trafiliśmy do miasta w okresie obchodów jakiegoś święta, Dni Hamy bodajże. Niezliczone kolorowe chorągiewki rozpięte nad uliczkami martwo jakoś łopotały na tle opustoszałych pogrążonych w nietypowej ciszy domostw.

Zmęczeni już nieco, przed ruszeniem w dalszą drogę zatrzymaliśmy się na porządne śniadanie w sympatycznym hotelu Sara. Pokrzepieni posiłkiem, a przede wszystkim odrobiną cienia, ruszyliśmy wzdłuż rzeki na północ, w stronę cytadeli. Właściwie, opisawszy wcześniej okazałą cytadelę aleppańską, zaznaczyć muszę, że to, co na mapie Hamy oznaczone jest jako cytadela, jest po prostu wzgórzem zamkowym. Po fortecy nie ma właściwie śladu. Podobnie i souq, na który moja żona zgodziła się wybrać, niewiele ma wspólnego z targowiskiem w Halab. A może po prostu jeśli pokochało się souq w Aleppo, żaden inny już nie cieszy… Ostatecznie bilans naszego noria-spottingu zamknął się na jedenastu z siedemnastu kół. Fair enough.

Właściwie to tyle. Wrócić do domu postanowiliśmy, dla odmiany i z braku dogodnego czasowo pociągu, autobusem. Przygód wartych wspomnienia nie uświadczyliśmy, co tym razem jakoś bardzo nas nie zmartwiło.

Monday, June 7, 2010

Państwo Laowai jadą do Halab, vol. 55

Zapraszam dzis, dla odmiany, na goscinna notke naszego niedawnego goscia Jarka Hryszko.

Klaksony. Wszędzie – klaksony. Wszędzie – głośno. Wszędzie – taksówki. Taką to parafrazę pierwszych słów niniejszego bloga, jako rozpoczęcie gościnnej notki, wymyśliłem, jak tylko pierwszego ranka w Halab, zanim jeszcze otworzyłem oczy, zaczęły docierać do mnie odgłosy budzącego się właśnie miasta i do zaspanej świadomości dotarł fakt, że dźwięki, które słyszę zwiastują, że właśnie budzę się w zupełnie nowej dla mnie rzeczywistości.

Inna sprawa, że rzeczywistość owa spowodowała, że niedługo potem chciałem zmienić rozpoczęcie na „Śmieci. Wszędzie – śmieci”, a później na „Bakszisz. Wszędzie – bakszisz”. Ale o tym wystarczająco dużo napisał już Michał. Napisał też wystarczająco dużo o wielu innych rzeczach, o niektórych – takich jak wizyta w Hamie czy Dead Cities – na pewno napisze, zatem pozwólcie mi skupić się na pewnych wyjątkach z mojej wizyty, o których napisać warto. A na pewno warto napisać o pierwszych 48 godzinach mojego wyjazdu.

Moja przygoda z Bliskim Wschodem, pominąwszy oczywiście pochopne zaproszenie mnie przez Michała w styczniu tego roku, rozpoczęła się około miesiąca przed planowanym wyjazdem do Syrii. Sprawdziwszy uprzednio połączenia lotnicze, wysłałem do mojego przełożonego, rodem z Iranu, prośbę o urlop w terminie w którym połączenia owe były najtańsze. Mimo ponagleń o podjęcie decyzji, przełożony ów przez trzy tygodnie zbywał mnie monotonnym „tommorow”, jednoznacznie potwierdzając swoją przynależność do grupy etnicznej wśród której – wedle słów Michała - słowo „bukra” używane jest nadzwyczaj często. Gdy w końcu, na tydzień przed planowanym wyjazdem, z rozpędu przysłał aż trzy pozwolenia na wyjazd, terminy tanich lotów zdążyły już konkretnie się przetasować i walkę o pozwolenie należało zacząć od nowa, co na tyle było ekscytujące, że na opóźnienie w staraniu się o bilety i wizę nie mogłem już sobie pozwolić, zatem gdy ustawicznie nagabywany Boss wydał w końcu powtórną zgodę, bilety i wiza już były załatwione. Stąd wniosek, że gdyby przełożony zgody nie wydał, przybyłbym do Syrii jako świeżo upieczony bezrobotny. Raz się żyje, powiadają (wszyscy oprócz Hindusów).

Wiza. Problem z tą niepozorną, acz ważną, wlepką do paszportu polegał na tym, że można ją było uzyskać jedynie w mieście stołecznym, w jakże przyjaznych dla pracującego w Gdańsku osobnika godzinach: Pn - Pt, 9:00 - 12:00. O ile komplet potrzebnych papierków, z paszportem i 25 euro w gotówce włącznie („włoży pan do koperty, będzie dobrze”) można było do Ambasady Syryjskiej Republiki Arabskiej wysłać kurierem, o tyle już tandem paszport-wiza należało odebrać cokolwiek osobiście. Postanowiłem, że uczynię to w dzień odlotu, skoro tak czy inaczej przybędę do Stolicy. Plan, przygotowany zawczasu przy pomocy Internetu, był prosty: wyjeżdżam pociągiem o 1:20, aby być w Warszawie około godziny siódmej i móc spokojnie dostać się do ambasady. Około godziny pierwszej zaparkowałem samochód na firmowym parkingu i, pozdrowiwszy na do widzenia Panią Ochroniarz, z plecakiem udałem się na położony nieopodal dworzec, gdzie na peronie czekało już kilka osób.
Niestety, pociąg, mimo czekania i kilkukrotnego wspólnego sprawdzania rozkładów, nie przyjechał. Kolejnym miał być InterCity o godzinie 6:20.

Mocno przed drugą w nocy zjawiłem się, lekko poirytowany (powiedzmy...) brakiem pociągu, ponownie pod bramą firmowego parkingu, aby stwierdzić, że jest ona zamknięta. Badanie wnętrza recepcji firmy, dokonane przez zewnętrzne szklane (zamknięte na głucho) drzwi, ujawniło brak Pani Ochroniarz na jej miejscu za pulpitem. Plecak ciążył, nocnych autobusów nie było, a mój własny samochód stał niedostępny za wysokim parkanem. Cóż było robić - nie niepokojony sforsowałem parkan i wszedłszy tylnymi drzwiami zastałem Panią Ochroniarz śpiącą w kącie. Przez ułamek sekundy przemknęła mi przez myśl pokusa rąbnięcia śpiącej przedstawicielki ochrony czymś ciężkim, ot tak, z przekory, po czym najdelikatniej jak mogłem ją obudziłem. Niedługo potem przez otwartą przez kajającą się ochroniarzycę bramę wracałem samochodem do domu, tylko po to, by – przespawszy trzy godziny – wrócić o godzinie szóstej na wyżej wspomniany pociąg, który odjechał o 6:10. A co!

Na stacji Warszawa Centralna byłem pół godziny przed dwunastą. Pozostawało znaleźć odpowiedni autobus i dostać się do Ambasady.

Na minutę przed południem wieloletni pracownik Ambasady Syryjskiej Republiki Arabskiej w Warszawie, nazwijmy go Abdul, starszy już pan, spokojnym krokiem wyszedł z budynku i dzierżąc w dłoni klucze skierował się do bramy w celu jej zakluczenia. Ambasada zamykała swe podwoje. W tym momencie nagle został brutalnie zepchnięty na bok, ktoś z dużym plecakiem krzyknął w biegu „przepraszam” i zniknął w drzwiach ambasady. Abdul wzruszył ramionami i spokojnie podjął przerwaną czynność.

Wbiegając na pierwsze piętro ambasady poczułem, jak ktoś łapie mnie za ramiona. Stanąłem. Dwóch rosłych, ubranych na czarno osobników trzymało mnie, gdy nagle przede mną zjawiła się niewiasta o ślicznych ciemnych oczach i oznajmiła z uśmiechem na twarzy, że „proszę pana, w ambasadzie się nie biega... a już na pewno nie z plecakiem!”. Klika słów tłumaczenia, po czym rośli panowie puścili mnie i wrócili do picia herbaty, a ja, po uzyskaniu informacji, że jeszcze nikomu nie udało się z plecakiem w tym budynku dobiec tak daleko, cieszyłem się posiadaniem syryjskiej wizy. Mniej za to cieszył się Abdul, zmuszony do ponownego otwarcia bramy.

Gdy głęboką syryjską nocą wylądowałem w Damaszku, nastrojony negatywnie przez michałowy opis lotniska spodziewałem się, że ujrzę co najmniej finezyjne skrzyżowanie dworców Gdynia Główna Osobowa i Warszawa Centralna podniesione jeszcze do brudnego sześcianu. Przywitał mnie uśpiony port lotniczy, czystszy zdecydowanie od niejednego naszego rodzimego centrum handlowego, po którym w ciszy krzątały się ekipy sprzątające. Znalazłszy sobie jakiś cichy kącik, umościłem sobie przytulne lotniskowe gniazdko i zasnąłem.

Na pociąg o 6:00 zaspałem, oczywiście. Zdolność do spania snem sprawiedliwego w każdych warunkach dała znać o sobie także i tutaj. Zbudzony mocno po piątej rano, poszedłem do stojącej poza budynkiem lotniska budy, w której młody człowiek sprzedawał bilety na autobusy jadące do centrum. Skoro już i tak nie muszę spieszyć się na dworzec, to może chociaż zwiedzę jedno z najstarszych miast świata? Najpierw zatem trzeba będzie zorientować się, do którego miejsca zostanę zawieziony przez autobus, aby móc mniej więcej zorientować się na mapie. Pokazałem zatem panu w budzie najlepszą mapę stolicy Syrii, jaką udało mi się znaleźć – dwujęzyczny, arabsko-angielski wydruk A3 z Google Maps – i zapytałem o przystanek końcowy autobusu. Ku mojemu zdziwieniu sprzedawca biletów patrzył na mapę, jakby pierwszy raz widział taki wynalazek. Obracał ją we wszystkie strony, przyglądał się, czytał nazwy ulic. Po dłuższej chwili podjął decyzję i popukał palcem w obiekt oznaczony na mapie jako stadion sportowy.

Dojeżdżając do przystanku docelowego spostrzegłem, jak do jadącego jeszcze autobusu dobiegają jacyś mężczyźni i biegną wzdłuż niego aż do zatrzymania. Gdy środkowe drzwi się otworzyły, autochtoni otoczyli je i zaczęli oglądać ludzi – takoż autochtonów – wychodzących na zewnątrz. W końcu zobaczyli giaura, czyli mnie. Ach! Radości i wrzaskom nie było końca! „Taxi taxi taxi mister? Where do you go mister?! Two hundred mister!” brzmiały radosne powitania obcego przybysza, próbującego przebić się przez zwarty komitet powitalny w kierunku kierowcy, który ze stoickim spokojem stał przy otwartym przed chwilą luku bagażowym i wydawał bagaże. Komitet zrazu rzucił się za mną, wyciągając ręce po plecak, zapewne aby pomóc mi nieść, bo po cóż by innego? Byłem jednakowoż szybszy. Wyrwawszy plecak kierowcy, rzuciłem się na drugą stronę ulicy, tratując przy okazji kilku witających. Tłum dał za wygraną. Byłem wolny. W Damaszku. Sam na sam z mapą. W miejscu, gdzie nie było nawet śladu stadionu.

Było po szóstej rano, a miasto stołeczne już żyło. Tabuny samochodów, skrajnie innych niż w Europie, przewalały się przez miasto, mieszkańcy krzątali się w obejściach, od czasu do czasu zerkając na indywiduum w kapeluszu i z plecakiem, bez wątpienia giaura, który to stał na skraju jezdni i wypatrywał jakiegokolwiek przejścia dla pieszych. Przejścia nie było, za to obserwacja tubylców pozwoliła wywnioskować, że w tym ciepłym kraju przez jezdnię przechodzi się na modłę gry GTA, czyli gdziekolwiek bądź, wprost na maski przejeżdżających samochodów. Kierowcy reagowali dwojako: albo nagle hamowali (stąd zapewne liczne, zaobserwowane przeze mnie uszkodzenia zderzaków tylnych) machaniem ręką wyciągniętą przez otwarte okno sugerując szybsze przemieszanie się po jezdni, albo przyspieszali, aby przejechać zanim przechodzeń wlezie przed maskę. Wszyscy natomiast trąbili.

Próbując zorientować się gdzie jestem, dość szybko zauważyłem, że mieszkańcy Syrii nie potrafią absolutnie znaleźć się na mapie, nawet jeśli wszystkie ulice na niej są dokładnie opisane w ich rodzimym języku. I o ile fakt, że kilku kolejnych Syryjczyków zapytanych o wskazanie na mapie mojego aktualnego położenia nie potrafiło kompletnie mi pomóc mimo najszczerszych chęci, nie dziwił mnie aż tak bardzo, o tyle, gdy wlazłem w tłum pijących na poboczu mleko policjantów (czyżby przerwa śniadaniowa?) i zapytałem o położenie, a każdy ze zmotoryzowanych stróżów prawa wskazał inne miejsce, zaczęło gnębić mnie pytanie: w jaki sposób ludzie ci są w stanie wykonywać swoje obowiązki mimo niewątpliwego topograficznego niedorozwinięcia?

Wybawienie przybyło jak czołg – znienacka, ale czołgu bynajmniej nie przypominało. Wręcz przeciwnie. Zajęty pertraktacjami z miejscowymi wyrostkami, którzy, co ciekawe, lepiej orientowali się na mapie niż policjanci, ale nie na tyle, żeby mi pomóc, nagle usłyszałem za sobą ciepły, miękki głos:
- What do you looking for?
Odwróciłem się. Przede mną stała nastoletnia godessa. Czarne długie włosy opadające na ramiona, ciemne błyszczące oczy. T-shirt, jeansy i iPod w uszach. Żadnej burki, żadnej chusty. Za to zrozumiały angielski. W Syrii. Ach! Jestem uratowany. I zakochany.

Czego szukam? W sumie to nie wiem. Ale chciałbym kiedyś – w dłuższej perspektywie – dojechać do Halab. Godessa pokiwała głową – na piechotę do dworca Khaddam nie dojdę, zdecydowanie za daleko. Ale mogę dojechać autobusem. Nawet i lepiej, bo mogę też dojechać do dworca autobusowego, z którego transport do Halab odbywa się zdecydowanie częściej. W tym miejscu wykrzyczała kilka szybkich zdań w kierunku tłumku wyrostków, którzy obserwowali nas podczas rozmowy. Wśród dzieciaków zakotłowało się i po chwili wypchnięto jednego z nich przed szereg. „A on ci pokaże którym autobusem” – zaordynowała. „Szukran dżazilan” – wydukałem na pożegnanie „You're welcome” – uśmiechnęła się. Ciśnienie podskoczyło.

Mały zaprowadził mnie na przystanek i stał bez słowa. Ja obok. Autobusy wszelakiej maści przyjeżdżały i odjeżdżały, Mały stał, ja stałem. Po jakimś czasie przyszedł kolejny podróżny, około 40-letni. Zmierzył mnie wzrokiem i zapytał o coś Małego wskazując na mnie podbródkiem. Mały odpowiedział, Podróżny uśmiechnął się i klepnął mnie w ramię z radosnym bełkotem. Po jakimś czasie Mały rozejrzał się niepewnie i pobiegł za pobliski róg. Zanim zdążyłem zdecydować, czy zostać czy też biec za nim, wyłonił się znów zza rogu i zamachał na mnie. Podbiegłem. Za rogiem, na czerwonym świetle, stał autobus. Mały zastukał pięściami w drzwi, kierowca otworzył je, Mały wbiegł, wyrwał mi monetę dziesięciolirową z ręki, wręczył kierowcy, kierowca dał mu bilet, Mały skasował z obu stron i oddał mi. Zabełkotał do kierowcy wskazując na mnie, kierowca z aprobatą odbełkotał. Mały wybiegł, drzwi się zamknęły, autobus ruszył, skręcił za róg po czym zatrzymał się na przystanku aby wpuścić stojącego tam wciąż Podróżnego.

Kierowcy nie dane się jednak było wykazać, gdyż gdy tylko zauważyłem, że przejeżdżam przez stare miasto, wysiadłem. Zapamiętawszy jednak przystanek i znaczek na autobusie (laseczka i odwrócona cyfra siedem), który potem okazał się liczbą dwanaście, dwie godziny później znalazłem się przed dworcem autobusowym. Dworcem wyglądającym inaczej niż te, do których byłem przyzwyczajony. Wejścia, wyposażonego w wykrywacze metalu i prześwietlarki do bagażu, pilnowali cywile z kałasznikowami. Za wejściem zaś rozciągał się dziedziniec wypełniony podróżnymi, otoczony przez biura przewoźników, przed którymi stali naganiacze, którzy, zobaczywszy jedynego (znów!) w tłumie giaura, przystąpili do działania ze zdwojoną siłą: „Where do you go, mister? Latakia? Latakia?” Zaprzeczyłem: „Halab”, „Aaaa! Halab! Come! Come! Here! Here!” – naganiacze wpadli w ekstazę. Chwycili mnie w kilku i zaprowadzili do jednego z przewoźników. Z biura tegoż zaraz wybiegł jeden z pracowników i cały tłum zabełkotał radośnie, z czego wyłapałem jedynie kilkakrotnie powtarzaną nazwę miejscowości docelowej. Na koniec pracownik i jeden z naganiaczy, który pierwszy mnie złowił, przybili sobie piątkę, po czym pracownik wziął mnie pod rękę, zaprowadził do środka i posadził w fotelu. „Halab ticket – three hundred” – wyjaśnił. Ha! Jestem w Syrii. „One hundred” – odparłem. „Oh! No no no!” – złapał się za głowę – „I need feed my family! Two hundred fifty.” „Two hundred” – zbiłem. „OK.” – uradował się pracownik i potrząsnął moją dłonią. Za chwilę pobiegł gdzieś i przyniósł mi herbatę. Do momentu odjazdu autobusu, gdy siedziałem w fotelu, do biura przewoźnika przychodzili co raz to nowi ludzie oglądać atrakcję dnia – giaura – czyli mnie. Uśmiechali się, bełkotali, klepali po ramieniu, wciskali w dłoń świeżo co zrobiony falafel i pytali, skąd jestem. Na wieść, że z Polski, reagowali futbolowo: „Aaa! Bolanda! Boniek! Lato!”. Na szczęście dla mnie, szybko znalazłem się w autobusie do Halab.

Mój pierwszy kontakt z usługami syryjskich taksówkarzy, już po przybyciu na miejsce i wydostaniu się z zatłoczonego dworca autobusowego, nie był zbyt udany. Taksówkarz włączył wprawdzie taksometr, jednak wskazania jego daleko odbiegały od oczekiwanych. Siłą rzeczy, nie mając leksykalnych argumentów w kłótni, za mój pierwszy kurs zamiast 70 zapłaciłem dwieście lir. Ot, bakszisz. Spory napiwek dla kierowcy.

Cóż, pierwsze śliwki za płoty, powiadają. Później już było tylko lepiej, choć też ciekawie. Któregoś wieczoru, gdy wracałem z wycieczki do Cytadeli, która to sama w sobie, oprócz tego że bardzo ciekawa, nie pozostawiła zbyt wiele do opowiadania, złapałem taksówkę i wyrecytowałem arabski adres. Kierowca popatrzył na mnie tępym wzrokiem i wzruszył ramionami. I ruszył, szuja jedna, włączywszy taksometr. „Pullman Hotel?” – spróbowałem. Kierowca rozłożył bezradnie ręce. „University of Aleppo?” – też bez rezultatu. Ale jedziemy. Kierowca co prawda nie wie gdzie, ale jedzie. Ciekawe. Nagle bardzo gwałtownie zahamował, zjechał do chodnika i przez ustawicznie otwarte okno wybełkotał coś do starannie wyłowionej osoby z tłumu przechodniów. Mężczyzna odbełkotał i następnie po angielsku zapytał mnie, gdzie chcę jechać. Odpowiedziałem. Mężczyzna przetłumaczył. Kierowca uśmiechnął się szeroko, wzniósł ręce ku niebu i radośnie bełkocząc klepnął mnie w plecy. Gaz do dechy, jedziemy.

Innym znów razem wybrałem się, za namową Gospodarzy (którzy – tu dygresja – mimo mych początkowych obaw nie katowali mnie dźwiękami Marilyna Mansona), do Latakii, a stamtąd do Zamku Saladyna. Na dworzec kolejowy należało dostać się wcześnie rano, gdyż pociąg odjeżdżał o szóstej. Około piątej ulice Halab świeciły pustkami, jeśli zdarzały się taksówki, to zajęte. W końcu, jedna z owych zajętych taksówek się zatrzymała i kierowca zapytał dokąd jadę. „Karadżat?” Dobrze, wsiadaj, jedziemy na dworzec. Wsiadłem, w środku już było dwóch pasażerów. Taksometr już był włączony, gdy dojechaliśmy do dworca, wskazywał 60. Kierowca skasował od każdego po 20 i odjechał.

Gdy wracałem na piechotę z Zamku Saladyna, obok zatrzymał się motocykl z dwoma chłopakami. Za 50 lir zaproponowali podwiezienie do najbliższej wsi. Gdy odmówiłem, zaproponowali 20. Zgodziłem się, pod warunkiem że to ja będę prowadził. Spojrzeli po sobie – „OK, mister!”. I tak oto, przez kilka kilometrów, slalomem wyprzedzając kury, owce i inne zawalidrogi, gnałem 80 km/h po bezdrożach Syrii na chińskiej kopii koreańskiego motocykla z dwoma tubylcami za plecami.

W tym miejscu warto poświęcić kilka zdań na tematowi syryjskich pojazdów – czemuś, czego siłą rzeczy w retardacjach bloga Michała zabrakło. Otóż dominują wszelakie wytwory przemysłu azjatyckiego, od samochodów japońskich i koreańskich do chińskich, których zdecydowanie jest najwięcej. Pojazdy chińskie charakteryzują się tym, że są mniej lub bardziej udanymi kopiami pojazdów z innych krajów. I tak na przykład najpopularniejszym samochodem wśród taksówek jest Chery QQ, idealna wręcz kopia Matiza, z tym że o wiele mniej od niego bezpieczna, jak czytałem. Co jest o tyle istotne, że w syryjskim ruchu drogowym respektuje się tylko światła, i to nie zawsze. Znaków poziomych na jezdni nie ma, także mamy wciąż do czynienia z sytuacją, gdzie na drodze, na której wyznaczone byłby (gdyby były) trzy pasy ruchu, jedzie pięć pojazdów na raz, w tym jeden pod prąd. Jeśli jest skrzyżowanie bez świateł, a takich poza centrum dużych miast jest sporo, może być to nawet rondo, to wszyscy wjeżdżają na skrzyżowanie w tym samym czasie i takoż w tym samym czasie życzą je sobie opuścić. Dodając do tego wszędzie na jezdni kręcących się pieszych, powoduje to najczęściej sytuację, w której nikt nie opuszcza skrzyżowania. Ale każdy trąbi.

Tu też trzeba przytoczyć pewną historię, gdy byłem świadkiem, jak jeden z autochtonów stanął na środku drogi jednokierunkowej potężnym SUV i zaczął pakować do niego swoją liczną rodzinę (naliczyłem dwie żony i pięcioro dzieci). Za nim nadjechał inny tubylec w Chery A7 (chiński klon Audi, a jakże!) i poczekał pięć sekund, po czym zaczął trąbić na SUVa blokującego drogę. Po czym z domu obok wybiegli krewni (szwagrowie?) kierowcy Cadillaca, z SUVa wyskoczył sam kierowca, z Chery wyskoczyło takoż dwóch dziarskich Arabow i zaczęli krzyczeć na siebie i machać rękoma. Po czym wszyscy odjechali, oprócz rzeczonych krewnych, którzy dalej stali na jezdni i krzyczeli za odjeżdżającym Chery i machali, aż stanął za nimi inny autochton Toyotą Camry i zaczął na nich trąbić, w związku z czym krewni zaczęli krzyczeć i machać rękoma na niego. Po chwili, gdy Toyota odjechała trąbiąc, ponieważ potrzebowałem pomocy, poszedłem z mapą do szwagrów i zapytałem o drogę. Wyrwali mi mapę i zaczęli nad nią krzyczeć i machać rękami. I gdy każdy zaczął pokazywać w inną stronę, to zaczęli krzyczeć i machać rękoma na siebie.

Syryjskie samochody nigdy nie są zerdzewiałe, za to prawie zawsze są poobijane i porysowane w wyniku owego kreatywnego ruchu drogowego panującego w tym kraju. Nierzadko są przyozdobione w bardzo wyrafinowany sposób, rodem z reklamy batona Kit-Kat. Stosuje się też tuning psychologiczny – np. naklejanie na Chery QQ znaczków „WRX” (rodem ze sportowych Subaru) czy na Daewoo Tico znaczków „M3” (rodem ze sportowych BMW) jest bardzo częste. Można też spotkać się z sytuacją, gdy kierowca na przykład Mercedesa klasy S stawia swój samochód przed domem, który jest praktycznie ledwo trzymającym się szałasem zbudowanym z desek, ale za to z gigantyczną anteną satelitarną na dachu.

Z podobnym kuriozum spotkałem się już w drodze powrotnej z Syrii. Gdy, znów umościwszy sobie wygodne gniazdko na lotnisku, czekałem kilka godzin na swój lot, sala odlotów nagle wypełniła się kobietami w burkach i mężczyznami w chustach. Inaczej niż pasażerowie samolotów do których przywykłem, Ci, oprócz waliz i toreb, taszczyli ze sobą wiadra, worki i klatki z drobiem. Zdziwiony sprawdziłem dokąd to udają się Ci niezwykli pasażerowie. Do Teheranu.

Z powrotem też wiąże się jedna historia – gdy stojąc w kolejce do odprawy paszportowej, jeszcze w Damaszku, byłem świadkiem kłótni funkcjonariusza tamtejszej straży granicznej z jednym z pasażerów. Kłótnia była zażarta, prowadzona po arabsku, jednak zakończyła się w końcu machnięciem ręki pogranicznika i wbiciem pieczątki w dowód, iracki nota bene. Z mężczyzną w kolejce stała kobieta. Gdy przyszło do jej kontroli, funkcjonariusz obejrzał dokładnie paszport, po czym rozłożył bezradnie ręce bełkocząc. Mężczyzna z kobietą natarli słownie, jednak widać było, że tym razem pogranicznik nie będzie mógł machnąć ręką. Problem rozwiązał się w inny sposób. Mężczyzna wziął portfel kobiety, wyszukał w niej odpowiedni banknot, po czym wręczył go funkcjonariuszowi. Obydwoje zostali zatrzymani podczas kontroli na lotnisku w Pradze.

Jack Kerouac wpadł na pomysł napisania jednej z moich ulubionych powieści, „W drodze”, gdy przyjaciel podarował mu sporą rolkę papieru do dalekopisu. Jack wkręcił rolkę w maszynę do pisania, pociągnął spory łyk benzedryny i zaczął pisać. Pił benzedrynę i pisał. Od maszyny odszedł po trzech tygodniach, gdy zabrakło papieru. Gdybym mógł, zapewne powtórzyłbym wyczyn Kerouaca, bo o mojej skądinąd krótkiej wizycie u Renaty i Michała można pisać długo. Niestety, Moi Drodzy, nie mogłem pozwolić sobie na coś podobnego, chociażby z braku maszyny do pisania. Stąd notka ta powstawała długo, a i nie jest zbyt obszerna. Jednak pragnę Was zapewnić, że mimo późniejszych kłopotów w pracy, zadłużenia po uszy i zakończonego związku z dziewczęciem, warto było tam być i zobaczyć to wszystko. Naprawdę.