Sunday, June 27, 2010

Państwo Laowai jadą do Halab, vol. 57

Noc z piątku, 4 czerwca na sobotę, 5 czerwca 2010, około dziesiątej

Dead Cities. Osławione i owiane mgiełką tajemniczości Martwe Miasta. Choćby ze względu na tę nazwę, piarowski majstersztyk – będący jednak, znając Syrię, dziełem przypadku – musiałem rzucić na nie okiem…

Czar Dead Cities związany jest dla mnie przede wszystkim z ich mnogością i niesprecyzowaniem. Nie mamy tu do czynienia z tourist spotem – Taj Mahalem czy inną Wielką Piramidą w Gizie, pod które podjeżdża się klimatyzowanym autokarem, wysiada, strzela fotkę, kupuje tandetną pamiątkę i wraca do kraju ciesząc się myślą o rzuceniu nią na kolana kolegów z biura. Ich uroku nie da się zamknąć w jednej fotografii. Spojrzawszy na taką powiedzielibyśmy: ot, ruiny jakich wiele. Ale wyobraźmy sobie, że można tygodniami wałęsać się po pustyni i nadal nie trafić do wszystkich z jakichś sześciuset mniejszych i większych skupisk zabudowań lub ich pozostałości. Do niektórych można natomiast trafić i nawet tego nie zauważyć. Bo oto na przykład okoliczni chłopi czy pasterze urządzili sobie w budowlach z czasów Bizancjum stodoły… Martwe miasta to apoteoza kultowej lokacji. A zarazem istota przestrzeni i czasu.

Powyższa refleksja rozwiewa, mam nadzieję, Wasze ewentualne nadzieje na wyczerpującą relację z podróży po Dead Cities. Nie tym razem, niestety. Z drugiej strony, przyznacie chyba, całkiem to optymistyczne. Jest, jak dla mnie, po co wracać. Jest, jak dla Was, po co jechać. Nie wiecie co zrobić z dwoma miesiącami wakacji? Proszę bardzo: wiza i bilet do Damaszku, plecak, namiocik i tułaczka po pustyni… Pachnie przygodą?

Jak zatem dostać się w miejsce, którego de facto nie ma? Przed takim problemem stanęliśmy właśnie, ograniczeni do tego niemiłosiernie czasowo. Można nam w związku z tym wybaczyć chyba, że wstąpiliśmy przy okazji do aleppańskiego biura informacji turystycznej, by spotkać jedynych tubylców, którzy nie patrzą na mapę jak na tajemniczy diagram znaleziony we wraku rozbitego latającego spodka. I którzy, jakby tego było mało, mówią po angielsku. Przedstawiono nam kilka opcji tyczących się tak miejsca, jak i sposobu dojazdu. Jakże miła odmiana po kontakcie z ich krajanami, którzy zwykle dokładnie wiedzą nie tylko gdzie macie ochotę jechać, ale i to, że chcecie dostać się tam ich taksówką…

Sprawę przemyśleliśmy i przedyskutowaliśmy w naszym szacownym, czteroosobowym przez te parę dni, gronie. Ustalenia, któreśmy poczynili, zaprowadziły nas nazajutrz na karajat Bab Antakya, z którego, dzięki pomocy kręcącego się po nim chrześcijanina – holmesowsko dedukuję po czapeczce z napisem ‘I love Jesus’ – złapaliśmy minibus do wioski Al Marra. Kilkadziesiąt minut jazdy kosztowało nas po sześćdziesiąt lir od głowy, relatywnie drogo. Pewnie z uwagi na napis VIP dumnie zdobiący pojazd, napis jakże powszechnie tu nadużywany, napis który – tyle przynajmniej – wiązał się z w miarę działającą klimatyzacją. I wyjątkowo głośnym radiem, grającym to co zwykle: krzykliwe arabskie popfolkowe hiciory…

Al Marra, jak szybko skonstatowaliśmy, jest brudną i nudnawą wioską. I najlepszym przykładem tego, jak łatwo przeoczyć coś istotnego, gdy nie jest się odpowiednio do podróży przygotowanym. Bo o niezwykłości Al Marra nie świadczy jej rozleniwiona teraźniejszość, lecz mroczna i krwawa przeszłość.

Cofnijmy się do 12 grudnia roku pańskiego 1098... Krzyżowcom stacjonującym w okolicy mocno dają się we znaki chłodne pustynne noce. Piekielnie gorące lato, a teraz jeszcze ta cholerna zima... ‘To królestwo samego diabła!’ – myśli wielu. I pośpiesznie czyni znak krzyża, wznosząc wzrok ku niebu, przez chwilę gorąco żałując bluźnierstwa. Wszak to Ziemia Święta! Niełatwo jednak w to uwierzyć, tak jak niełatwo uwierzyć w jej ostateczne wyzwolenie. I powrót do domu… Twardzi rycerze nie boją się śmierci. Widzieli wystarczająco wielu umierających, tak innowierców, jak i swoich. Śmierć jest częścią ich życia, a tu jest po prawdzie celem owego. Nawet jeśli wrócą do Europy, i tak niewielu dożyje trzydziestki... ‘Niech byśmy zatem polegli na polu chwały,’ rozumują, ‘ale nie o pustym żołądku!’. Tak, głód doskwiera im od tygodni… ‘Czemu dobry Bóg pozwala tym muzułmańskim psom najadać się do syta, a nam, gorliwym chrześcijanom, każe karmić się spleśniałymi sucharami?’ Gniew, niczym wąż, niepostrzeżenie wpełza do serc dzielnych rycerzy. Przeklęci niewierni! Nawet do bitwy nie potrafią stanąć honorowo. Za każdym razem, kiedy zdejmujesz zbroję, odkładasz tarczę i miecz, myślisz o tym, że w każdej chwili zza wzgórza wyłonić się może horda nieprzyjaciół.

Tym razem jednak to Krzyżowcy są w ofensywie. Stoją pod murami Al Marra i wiedzą, że, z bożą pomocą, zdobędą miasto. Hrabia Raymond z Tuluzy wygłasza jeszcze krótką, płomienną mowę. Armia rusza w bój. Ginie wielu rycerzy, nieporównywalnie jednak więcej muzułmanów. Krew spływa ulicami Al Marra, tysiące trupów zaściela pokrytą brunatnym błotem ziemię. Zwycięstwo! Wielkie zwycięstwo! Czas świętować! Jakież rozczarowanie spotyka pierwszych rycerzy, którzy, wciąż jeszcze mokrzy od krwi, wpadają do spichlerzy… Gdzie zapasy? Gdzie je pochowali ci synowie szatana? Dalejże, przeszukać domostwa! Stawiający opór giną na miejscu. Większość jednak przerażonych mieszkańców pozwala wywlekać się z domów. I tak nie mają czego bronić. Zapasy domowych spiżarni są wyjątkowo skromne. Krzyżowcy wpadają we wściekłość. Nie wiadomo skąd na ulicach pojawiają się stosy drewna, niedługo potem zapadającą szybko noc rozświetlają złowrogie blaski ogromnych ognisk. W mieście nie ma jedzenia, są za to wielkie kotły. Zwycięzcy wrzucają do nich niewiernych, którzy przeżyli szturm na miasto. Dzieci nabijają na pale i żywcem pieką w płomieniach. Tej nocy rycerstwo nie głoduje…

Ech, któż, czytając Biblię i Koran, byłby w stanie uwierzyć w formę, jaka przez wieki przyjmował, a po części przyjmuje nadal, dialog między chrześcijaństwem a islamem. Religia… Czasem trudno uwierzyć, że to coś więcej niż zbiorowa nerwica.

Ciekawe, czy taksówkarzom – którzy zgodnie z miejscowym obyczajem czekali na nas na placu służącym w Al Marra za karajat – znana jest krwawa historia sprzed dziewięciuset lat. Ciekawe, czy papież przeprosił za zajście. Czas w każdym razie najwyraźniej leczy rany. Miast bowiem nabić nas na żerdzie i – po upieczeniu – zjeść ze smakiem, zapytani o Serjila tubylcy poprzestali na podaniu nam cen, których bez ujmy na honorze przyjąć nie mogliśmy. Rzuciwszy okiem na kompas, ruszyliśmy w stronę ruin piechotą.

Nie uszliśmy chyba nawet kilometra, kiedy zatrzymał się koło nas samochód. Krótka rozmowa przez okno, w której wymieniam kwotę pięćdziesięciu lir, zwieńczona zapraszającym gestem Araba odzianego w jasną dżalabiję. Szybka decyzja – wsiadamy. Po czym koleś zaczyna coś mówić o dolarach, co nigdy niczego dobrego nie zwiastuje. Całą drogę – jakiś kwadrans, nie spieszy się kierowcy – zastanawiam się, jak wybrnąć z tej jakże typowej kabały. I jak wybrnąć z pytań o zarobki. Wiadomo, kiedy miejscowi słuchają o forejnerskich pensjach, źrenice ich przybierają kształt przekreślonych esek, ze wszystkimi tego przykrymi następstwami. I do głowy im nie przyjdzie, że Wasz Biedny Narrator musi spłacać kredyt mieszkaniowy...

Mała dygresja. Odbyłem ostatnio rozmowę na podobny temat z taksówkarzem w Halab. W którymś momencie padło sakramentalne a podstępne pytanie: co lepsze – Polska czy Syria. Sakramentalnie odrzekłem, że Syria helue i w ogóle, ale na dłuższą metę chyba jednak wolę Polskę. Kierowca zaśmiał się tylko na tę moją kurtuazję i oznajmił, że gdyby mógł, od razu by pojechał do Polski. I zaczął drążyć. Zastanawiało go ile mógłby zarobić przygotowując shawarmę w naszym kraju. Cóż, nie sprawdzałem, ale pewno z siedemset dolców miesięcznie, o ile nie otworzy się własnego lokalu. Rozczarowałem go chyba. Tyle zarabia tutaj na taksówce.

Dojeżdżamy do Serjila. Wysiadamy. Niczym Cialdnini częstuję naszego kierowcę papierosem, żeby jakoś tę naszą krótką znajomość przypieczętować. O pieniądzach, jak na gentlemana przystało, nie wspominam. On, o dziwo, też nie. Trochę się jeszcze kręci w pobliżu, po czym odjeżdża. Ciekawe, może odezwała się w nim wciąż gdzieś tam głęboko zakorzeniona gościnność, z której słynęli Syryjczycy jeszcze kilka lat temu? Bo w to, że nie śmiał przypomnieć nam o zapłacie, nie uwierzę.

Jakby tego było mało, pan ze skleconej z niczego budki, na której wypisano odręcznie ‘tickets’, nie dość, że nie każe nam płacić za Olivera, to jeszcze macha ręką na końcówkę ceny. Za trzy bilety po siedemdziesiąt pięć lir płacimy dwie stówy. Biletów koniec końców nie dostajemy, więc co kustosz zainkasował, to i tak jego. Ale że pozwolenie na wejście mamy, wilk jest syty, owca cała, a wszyscy ukontentowani.

Słońce stało już wysoko na bezchmurnym niebie. Żar spływał na dolinę i okalające ją wzgórza, oślepiający, bijący gorącem blask wysysał resztki kolorów ze spłowiałych krzewów, czyniąc cały krajobraz podobnym do fotografii wykonanej w sepii. Człowiekowi, w którego wyobrażeniu świata zagrożenia spod znaku żywiołu wody to sztormy, ulewy i powodzie, w żadnym razie nie susza, trudno doprawdy uwierzyć, że na tej spalonej słońcem ziemi inni ludzie nie tylko przez tysiąclecia potrafili przeżyć, ale i wznosić miasta, które przetrwały po dziś dzień.

Trudno uwierzyć również, że to przecież pogoda wciąż jeszcze wiosenna, że dopiero w lipcu i sierpniu miejsce to stanie się istnym piekłem na ziemi… Nieco tą myślą pokrzepieni, pociągnęliśmy jeszcze po kilka łyków wody, po czym raźno ruszyliśmy przed siebie.

Jak okiem sięgnąć – fascynujące pozostałości cesarstwa bizantyjskiego. Niekiedy to tylko zerodowane bloki piaskowca, resztki fundamentów, po których biegają jaszczurki. Intrygujące wrażenie robią pojedyncze ściany, czy nawet fragmenty ścian z drzwiami prowadzącymi donikąd. Jak portale, przez które można cofnąć się w czasie… Liczne jednak budynki dotrwały do naszych czasów w stanie niewiarygodnie dobrym. Mocnych, grubych ścian, które dawać musiały upragniony chłód, wieki nie zdołały skruszyć. Przetrwały przy tym i delikatne, lekkie zdobienia – smukłe kolumny i pokryte ornamentami gzymsy. Większość domostw musiała być parterowa lub jednopiętrowa. Okna były na ogół stosunkowo duże, kwadratowe lub zwieńczone półokrągłym łukiem. Często jednak, nawet w jednym budynku, obok nich są i okienka wąskie, jakby żywcem przeniesione z europejskich budowli w stylu romańskim. Skąd ten eklektyzm? Istotą okien romańskich są ich walory obronne, co przy dużych oknach na tej samej ścianie niczego nie wyjaśnia. Może szło o źródło światła w pomieszczeniach, w których duże okna byłyby przyczyną utraty ciepła w zimowe noce? Stropy, zapewne drewniane, nie zachowały się, co oczywiste. Pewne wyobrażenie o nich dają jednak półokrągłe kamienne łuki podporowe. By ożywić na koniec ten suchy może nieco opis dodam, że najlepiej zachowanym budynkiem w mieście jest tawerna. Wiadomo.

Serjila, jak napomknąłem wcześniej, to jedno z kilkuset tak zwanych Martwych Miast. Nawet jednak błądzenie po tym promilu czy dwóch bogactwa potrafi przytłoczyć. By dokładnie zwiedzić okolicę, trzeba by co najmniej dobrych kilku godzin. Nie warto zanudzać Was opisem dłuższym niż powyższy. Powtórzę raz jeszcze: kilka tygodni wolnego, plecak i namiocik. Hardkorowcom wystarczy plecak i śpiwór. Polecam. Sobie również.

Zmęczeni nieco zwiedzaniem, wracaliśmy do budki ‘tickets’ z leniwą nadzieją na zabranie się do Al Marra jakimś busikiem lub autem. Dead Cities to jednak Dead Cities. Nawet jeśli kilkaset osób dziennie po nich wędruje, mogą, przy pewnej dozie szczęścia, nie trafić na siebie. My widzieliśmy jedną chyba grupę, ale przepadła gdzieś. Perspektywa natomiast czekania na słoneczku wydawała nam się zdecydowanie mniej kusząca niż perspektywa marszu. W drogę więc.

Ileż byśmy stracili jadąc! Owszem, przyjemnie jest niekiedy w zadumie patrzeć przez okno na zmieniający się za nim krajobraz. Nie sposób byłoby jednak wtedy w pełni docenić ciszę zalegającą okolicę, mąconą tylko z rzadka przez przejeżdżającą ciężarówkę lub motor. Nie sposób byłoby napawać się pięknem delikatnie zarysowanych beżowych wzgórz, między którymi wije się droga, płowych głazów i przykurzonych wiecznie zielonych krzewów. Nawet upał, kiedy tak maszerowaliśmy raźno, nie dawał się specjalnie we znaki.

Przeszliśmy może z półtora kilometra, kiedy oczom naszym ukazało się coś w rodzaju zagrody, do stworzenia której zmyślnie wykorzystano bizantyjski murek okalający Serjila. Wewnątrz kilka namiotów, parę motocykli, trochę owiec i z tuzin krzątających się przy pracach obozowych niewiast w kolorowych sukniach, szczelnie okutanych chustami. Już z daleka widzieliśmy, że przy bramie przybytku czeka na nas odziany w śnieżnobiałą dżalabiję i biało-czerwoną syryjską kuffiyę pan powyższych włości…

Szedłem na czele, mnie więc przypadł honor wejścia w nieuniknioną interakcję. Zabawne, pierwszy raz uznałem, że to sytuacja odpowiednia do użycia sławnego „salaam alejkum” („may peace be upon you”, coś w rodzaju „niech pokój będzie z Tobą”). W Aleppo witają się w ten sposób raczej ludzie starsi, najwyraźniej jest to cokolwiek staroświeckie. Nie tak dalece, jakby w Polsce mówić „niech będzie pochwalony”, ale na tej zasadzie, szczególnie w ustach obcokrajowca, niestosowne. Jakoś bardziej naturalnie przychodzi mi marhaba (cześć), sabah al khair (dzień dobry) czy sabah an noor (dobry wieczór). Tu salaam alejkum samo się przeze mnie powiedziało, a dłoń powędrowała mi, zgodnie ze starym obyczajem, do piersi. Arab odkłonił się, uśmiechnął i przywitał mnie nie mniej serdecznie, po czym zaprosił nas wszystkich do siebie…

Kurcze, to byłoby coś, czym możnaby wnuczęta przy kominku zanudzać... „A wtedy wasz dziadek odparł, łamanym arabskim, że zaszczytem jest dla niego zaproszenie jego brata Beduina, niech pokój będzie z nim, i owszem, wypije z nim kubek kawy w jego namiocie”. Ale nie. Będzie: „a wtedy Wasza babcia rzuciła tonem nieznoszącym sprzeciwu, żeby wasz dziadek wybił sobie z głowy zbaczanie z drogi”…

Podziękowałem, jak umiałem najpiękniej, chyba ze cztery razy, wyjaśniłem w miarę możliwości, że musimy iść dalej, po czym podziękowałem jeszcze ze dwa razy. Szkoda, ale cóż było począć…

Po jakichś trzech – czterech kilometrach, kiedy wszyscyśmy już chyba nachłonęli się otoczeniem i poczęli myśleć o obiedzie, usłyszeliśmy za sobą ryk dużego autobusu. Po raz kolejny dziś poszczęściło nam się – pojazd, dysząc ciężko, zatrzymał się, skorośmy tylko zaczęli machać, a kierowca oznajmił, że podrzuci nas do Al Marra za darmo. Z wdzięcznością wspięliśmy się po staromodnych stromych stopniach do wnętrza zupełnie pustego pojazdu. Arabski klasyk: dywanowa tapicerka, wszechobecne frędzle, dziwaczne ozdoby w najbardziej niespodziewanych miejscach. O tej porze roku – już o tej porze roku – docenia się jednak przede wszystkim ciężkie zasłonki, które w błogosławionym chłodnym mroku pogrążają przytulne wnętrze.

Wreszcie zrzucić mogliśmy z siebie przepocone kapelusze i zakurzone chusty. I uśmiać się serdecznie z tego, jak wyglądamy po kilku godzinach na słońcu. Szczególnie z mojej ukochanej czerwonoskórej żony, która uznała, że krem z filtrem jest za tłusty, żeby używać go w taki upał…

Szczęście wciąż nie opuszczało nas, dojechaliśmy w to samo miejsce, do którego rano dowiózł nas bus z Aleppo. Kiedy tylko wysiedliśmy, jakiś jegomość z obsługi karajatu zaprosił nas do poczekalni. Karajat, poczekalnia – dobre sobie. Dworzec to mały placyk, właściwie szerszy odcinek dziurawej szosy przelotowej. Poczekalnia natomiast to maleńkie biuro urządzone w wąskim pomieszczeniu, jednym z wielu w szeregu biegnącym wzdłuż drogi, do którego wchodzi się wprost z ulicy. Jest biurko, jest jegomość za biurkiem oraz, jak zawsze w tej towarzyskiej kulturze, kilku jego znajomków, którzy akurat nie mają co robić, toteż wpadli na kawę. Jest i kilka krzeseł, które zawsze ktoś usłużnie podstawi znużonym podróżnym. Jest wreszcie wiatrak pod sufitem. Czegóż chcieć więcej? Przyszły nam do głowy zimne napoje, zaraz też przyniosłem je z pobliskiego sklepu. Ugarit Colę chyba. Wydawało mi się, że to już wszystko, czego dusza może zapragnąć. Pan dworcowy wiedział jednak lepiej. Zaproponował mi kawę, którą po chwili przyniósł razem z papierosem marki royale. Tak. Teraz właśnie było to wszystko, czego dusza pragnie.

Wyszedłem na zewnątrz, zasiadłem sobie na plastykowym fotelu i jąłem przy z rozumem pitej kawie (‘black as hell, strong as death’ – tak się chyba mówi, można jeszcze ‘sweet as love’, ale ja pijam bez cukru) i takoż palonym miejscowym papierosie przyglądać się leniwie okolicy, w której nie działo się nic, a mimo to wcale nie wydawała się już nudna. Trzeba po prostu nastawić mózg na określone fale i patrzeć odpowiednio. Czyli tak, jak miejscowi. Co by nie mówić o przywarach mieszkańców Bliskiego Wschodu, oddać im należy, że na małych przyjemnościach życia codziennego znają się jak mało kto, i jak mało kto potrafią się nimi cieszyć…

1 comment:

  1. Ostatnie cztery zdjęcia zrobione zostały podczas kolejnej wizyty na souqu. Reszta tyczy się relacji z Serjila.

    ReplyDelete