Saturday, June 12, 2010

Państwo Laowai jadą do Halab, vol. 56

Noc z czwartku, 3 czerwca na piątek, 4 czerwca 2010, za kwadrans jedenasta

Gość w dom, Bóg w dom, jak głosi polskie przysłowie. Po wyjeździe rodziców ledwie trzy tygodnie byliśmy bezbożni. Nawróciliśmy się za sprawą Jarka H., który ku naszej radości zdecydował się wpaść do nas na długi weekend majowy. Czasu nie mieliśmy wiele, mimo to jednak poza aleppańskimi standardami udało nam się razem wykreślić z mojej listy syryjskich must-see ostatnie dwie pozycje. O czym dzisiaj, i następnym razem.

Hama. Jedno z najbardziej chyba rozpoznawalnych miast Syrii. Z trzech powodów. Przede wszystkim ze względu na norie, potężne drewniane koła, które przez wieki stanowiły kluczowy element miejskiego systemu irygacyjnego. Bywalcy gdańskiego baru Aleppo nie raz pewnie, czekając na wyborną shawarmę, przyglądali się im w zadumie. Są w końcu tematem najbardziej chyba intrygujących z tamtejszych oficjalnych plakatów sławiących atrakcje Syrii.

Ja się w każdym razie przyglądałem. Na tyle długo i z zapamiętaniem, że mieszkając ostatnimi czasy w pobliżu kół – prawdziwych, nie plakatowych – nie mógłbym darować sobie niezobaczenia ich na żywo. Wypad wydał się nam tym bardziej pociągający, że podróż koleją do położonego w dolinie rzeki Orontes miasta niegdyś zwanego Epifanią zajmuje niecałe dwie godziny. Co więcej, dworzec kolejowy mieści się ledwie półtora kilometra od centrum. Podsumowując: na jednodniową, kilkugodzinną właściwie, wycieczkę – pomysł idealny.

Jak zwykle zabawnie było z zakupem biletów. Tym razem, skoro już przezornie zaopatrzeni w paszporty przezornie pojawiliśmy się na dworcu w Aleppo w przeddzień wyjazdu, zmierzyć musieliśmy się z faktem braku czterech miejsc jakiejkolwiek jednorodnej klasy w interesującym nas pociągu. Zaproponowano nam dwa miejsca w klasie pierwszej i dwa w drugiej. Niech i tak będzie. Po krótkiej naradzie zdecydowaliśmy, że to naszemu spragnionemu wrażeń gościowi (i Renacie do pary) w udziale przypadnie podróż w mniej wygodnym wagonie. Cukierki i soczki w kartonikach i tak dostali.

Kiedy mniej więcej pół do ósmej rano wysiedliśmy z pociągu w Hamie, słońce mocno już przygrzewało. Okolice dworca tak na mapie, jak i w realu prezentowały się raczej nudnawo, w związku z czym, mijając nielicznych i chwalebnie niemrawych taksówkarzy, pomaszerowaliśmy na pobliski przystanek autobusowy. Zapytany o cenę przejażdżki, kierowca machnął tylko ręką i kazał siadać. Co też wdzięcznie uczyniliśmy.

Po chwili wjechaliśmy w obręb miasta, to wjeżdżając to zjeżdżając z pagórków, na których je wzniesiono. Miasta, które, jak to w Syrii, miastem jest od tak dawna, że kiedy tutejsi kupcy tworzyli podwaliny sztuki targowania się na pierwszych souqach, najstarsi polscy górale ganiali się jeszcze po drzewach. Uściślając, okolica była zamieszkana już w neolicie. Nieco później, gdzieś w X wieku przed Chrystusem, miasto wchodziło w skład aramejskiego królestwa Dawida i Salomona.

To jednak historia raczej książkowa i abstrakcyjna nieco. Nie to, co norie, które, jak żywe, nie tylko od półtora tysiąca lat ciągle nad rzeką Orontes się znajdują, ale i kręcą się w najlepsze. Nie zawiodłem się, od razu muszę zaznaczyć. Bo choć po kamiennych akweduktach, niegdyś nierozerwalnie związanych z kołami, pozostało niewiele, wyobraźnia łatwo daje się pobudzić do próby ogarnięcia rozległości i zaawansowania starożytnego systemu nawadniania.

Szczęście dopisało nam niesamowicie pod jednym jeszcze względem. Otóż odkąd norie na rzecz nowożytnej irygacji utraciły swoje życiodajne dla miasta znaczenie, obracają się leniwie jedynie wiosną i latem, kiedy to rzeka płynie żwawo swym dawnym korytem. Dzięki dobremu timingowi dane nam było nie tylko zobaczyć w ruchu drewniane cuda techniki, ale – przede wszystkim – usłyszeć je. Zadziwiające, że przewodnik nasz milczy na ten temat jak zaklęty. Mnie bowiem to właśnie fascynujące głośne skrzypienie olbrzymich konstrukcji , nie przesadzając, urzekło do głębi.

Uważny czytelnik zauważył zapewne, że rozpoczęty przeze mnie wywód na temat trzech powodów rozpoznawalności Hamy urwał się niczym pieśń krakowskiego trębacza odgrywającego hejnał. Nie zapomniałem, wszystko jednak w swoim czasie. Numer dwa na naszej liście: halawat al jibn. Właśnie w Hamie przysmaku tego skosztować warto ponoć szczególnie. Cóż to zatem takiego? Na pierwszy rzut oka: naleśnik z kremowym nadzieniem zwinięty w rulon, pocięty na plastry i polany syropem. Wyjaśnić jednak należy, że właściwie nie jest to naleśnik, lecz placek z sera, który w tajemnym jakimś procesie pozbawiono słonego smaku. Poza więc delikatną konsystencją, odznacza się równie delikatną słodyczą. Próbowaliśmy wcześniej halawat al jibn w którejś z licznych cukierni Aleppo, po którym to badaniu porównawczym mogę śmiało przyznać: istotnie, w Hamie wyrób jego podniesiono go do rangi sztuki, smak zaś doprowadzono do perfekcji...

To ci dopiero wzorowa organizacja wycieczki! Minęła ledwie ósma rano, a my nie tylko dojechaliśmy do Hamy i zobaczyliśmy – oraz usłyszeliśmy – pierwsze dwie norie, ale i kultowy przysmak na śniadanie zdążyliśmy spożyć. Czas nadszedł na poważniejszy noria-spotting. Wedle przewodnika nad Orontesem rozrzuconych jest 17 kół wybudowanych przez Ajjubidów (starsze już nie istnieją), które obecną swą formę zawdzięczają naprawom i przeróbkom z czasów Turków Osmańskich i Mameluków. Na pierwszy ogień poszły te w górze brudnawej rzeki. Wydawać by się mogło, że znalezienie kół, spośród których wiele ma wysokość czteropiętrowych budynków, a wszystkie znajdują się nad wodą, nie powinno nastręczać żadnych trudności. Sprawa jednak okazała się być nieco bardziej skomplikowana. Kierując się na wschód, szybko skonstatowaliśmy, że nie sposób cały czas trzymać się nabrzeża. Od ulicy oddziela je bowiem pas ogrodzonych zabudowań. Nie będąc jednak w pospiechu, postanowiliśmy się nie poddawać.

Przeszliśmy przez spory zaciszny park, po którego zielonych trawnikach kicały sielankowo stada białych królików. Tak to przynajmniej z daleka wyglądało. Kiedy podeszliśmy bliżej, okazało się, że po trawie kicają plastykowe siatki… W tym otoczeniu skrzypiące zardzewiałe huśtawki, wciąż częściowo pokryte łuszcząca się farbą, która kiedyś musiała być gdzieniegdzie różowa a gdzie indziej żółta, prezentowały się cokolwiek cyberpunkowo. Po może kwadransie dotarliśmy do miejsca, gdzie powinny znajdować się cztery norie Bechriyyat. Parkan i uchylona furtka. Trzeba było wysłać kogoś na zwiad.

Zbliżając się do rzeki, coraz wyraźniej słyszałem jej szum i buczenie mokrego wiekowego drewna. Po chwili moim oczom ukazały się norie i kilku siedzących na brzegu krajowców o bliżej niesprecyzowanej funkcji. Przywitałem się grzecznie i spytałem, po trosze na migi, czy można się przyłączyć do gapienia. Nie mieli nic przeciwko, nie próbowali nawet sprzedać mi biletów. Zamachałem więc na resztę naszej gromadki i jąłem zachwycać się wiekową maszynerią. Norie Bechriyyat są o tyle ciekawe, że umieszczono je nie przy samym brzegu, lecz na kamiennej konstrukcji przecinającej rzekę. Na upartego dałoby nawet radę po śliskim, pokrytym glonami gzymsie przedostać się na drugą stronę. Dwie pary monumentalnych kół obracają się powoli niczym diabelskie młyny. I ten rytmiczny, zmieniający co chwila swe natężenie dźwięk... Różnie bywa ze sławnymi atrakcjami turystycznymi, ale norie okazały się być pomysłem jak najbardziej trafionym.

Dalsza wędrówka na wschód wydawała się nie mieć sensu. Poszliśmy jeszcze kawałek do mostu i, trzymając się w miarę możliwości przeciwległego brzegu, skierowaliśmy się na powrót do centrum. Przez długi czas szliśmy wzdłuż pasa nadrzecznych sadów i działek zastawionych tysiącami doniczek z sadzonkami, szybkim krokiem przecięliśmy targ warzywny, minęliśmy zadaszony bazar, w który Renata nie pozwoliła mi się zagłębić. Znów znaleźliśmy się na starym mieście. Dopiero teraz zwróciliśmy uwagę na to, jak wiele budynków jest zrujnowanych. Zrujnowanych nie swojsko, przez bezwzględny, lecz niespieszny, czas, jak na aleppańskim souqu. Zrujnowanych raczej na modłę bejrucką...

Doszliśmy w ten sposób do trzeciej składowej sławy, w tym wypadku raczej niesławy, Hamy – masakry, której autorem był Hafez Al Assad, ojciec miłościwie nam panującego Bashara. Here’s what happened, jak zwykł mawiać detektyw Monk. Otóż Bractwu Muzułmańskiemu (Muslim Brotherhood), którego szeregi w latach trzydziestych zasiliło wielu Syryjczyków, wyjątkowo nie leżała partia Ba’ath i osoba prezydenta. Rozchodziło się między innymi o to, że był alawitą. Bractwo uznało, że najłatwiej i najpewniej będzie pozbawić go politycznych wpływów i władzy pozbawiając go życia. W 1980 podjęto nieudaną próbę zamachu na głowę państwa, po której Al Assad oficjalnie uznał Bractwo Muzułmańskie za organizację terrorystyczną. Za przynależność do niej przewidziano karę śmierci. Nie spotkało się to ze zrozumieniem Braci, którzy, zniechęceni do zamachów, postanowili tym razem wzniecić rebelię. Pod koniec stycznia 1982 zajęli placówki rządowe w Hamie i ogłosili wyzwolenie miasta. Tego było Hafezowi za wiele. Zwrócił się więc z prośbą do porządnych mieszkańców miasta o opuszczenie go. W ten salomonowy sposób z czystym sumieniem mógł przystąpić do ukarania tych nieporządnych. Zostali skazani na śmierć przez bombardowanie. Wykonywanie wyroku na kilkunastu tysiącach – niektórzy mówią o dwudziestu pięciu tysiącach – członków Bractwa (i obywateli zbyt przywiązanych do swych dóbr doczesnych, by wyjechać) rozpoczęto 2 lutego 1982. Tych, którzy nie zginęli podczas wstępnego ostrzału, armia wybijała konsekwentnie przez kolejne trzy tygodnie.

Stąd właśnie, choć od wydarzeń tych minęło już prawie trzydzieści lat, tyle na Starym Mieście opuszczonych, częściowo zawalonych domów. Puste okna bez szyb wciąż przypominają o ponurym rozdziale historii miasta, który Hama przypłaciła nie tylko życiem tysięcy mieszkańców, lecz i swoim historycznym urokiem, o którym teraz można jedynie poczytać. Smutny obraz, który przyszło nam oglądać, wydał nam się tym bardziej poruszający, że trafiliśmy do miasta w okresie obchodów jakiegoś święta, Dni Hamy bodajże. Niezliczone kolorowe chorągiewki rozpięte nad uliczkami martwo jakoś łopotały na tle opustoszałych pogrążonych w nietypowej ciszy domostw.

Zmęczeni już nieco, przed ruszeniem w dalszą drogę zatrzymaliśmy się na porządne śniadanie w sympatycznym hotelu Sara. Pokrzepieni posiłkiem, a przede wszystkim odrobiną cienia, ruszyliśmy wzdłuż rzeki na północ, w stronę cytadeli. Właściwie, opisawszy wcześniej okazałą cytadelę aleppańską, zaznaczyć muszę, że to, co na mapie Hamy oznaczone jest jako cytadela, jest po prostu wzgórzem zamkowym. Po fortecy nie ma właściwie śladu. Podobnie i souq, na który moja żona zgodziła się wybrać, niewiele ma wspólnego z targowiskiem w Halab. A może po prostu jeśli pokochało się souq w Aleppo, żaden inny już nie cieszy… Ostatecznie bilans naszego noria-spottingu zamknął się na jedenastu z siedemnastu kół. Fair enough.

Właściwie to tyle. Wrócić do domu postanowiliśmy, dla odmiany i z braku dogodnego czasowo pociągu, autobusem. Przygód wartych wspomnienia nie uświadczyliśmy, co tym razem jakoś bardzo nas nie zmartwiło.

2 comments:

  1. 1. Norie, norie...

    2. ...norie. Jedno z niewielu naszych rodzinnych zdjec. Autorstwa, z zaskoczenia, Jarka H.

    3. Czyzby kuzyn Louisa Cyphre'a z filmu 'Harry Angel'?

    4. Malowniczy pojazd, i jakze przewiewny.

    5,6. Zrujnowana Hama.

    7. Chwila odpczynku z miastem w tle.

    ReplyDelete
  2. Ach, oglądam ten filmik, i cóż za cudownie bluźnierczy dźwięk! Zapewne Alhazred musiał pisać swe wiekopomne dzieło przy takim właśnie akompaniamencie, bo chyba w Syrii lelków nie ma?

    ReplyDelete