Monday, June 7, 2010

Państwo Laowai jadą do Halab, vol. 55

Zapraszam dzis, dla odmiany, na goscinna notke naszego niedawnego goscia Jarka Hryszko.

Klaksony. Wszędzie – klaksony. Wszędzie – głośno. Wszędzie – taksówki. Taką to parafrazę pierwszych słów niniejszego bloga, jako rozpoczęcie gościnnej notki, wymyśliłem, jak tylko pierwszego ranka w Halab, zanim jeszcze otworzyłem oczy, zaczęły docierać do mnie odgłosy budzącego się właśnie miasta i do zaspanej świadomości dotarł fakt, że dźwięki, które słyszę zwiastują, że właśnie budzę się w zupełnie nowej dla mnie rzeczywistości.

Inna sprawa, że rzeczywistość owa spowodowała, że niedługo potem chciałem zmienić rozpoczęcie na „Śmieci. Wszędzie – śmieci”, a później na „Bakszisz. Wszędzie – bakszisz”. Ale o tym wystarczająco dużo napisał już Michał. Napisał też wystarczająco dużo o wielu innych rzeczach, o niektórych – takich jak wizyta w Hamie czy Dead Cities – na pewno napisze, zatem pozwólcie mi skupić się na pewnych wyjątkach z mojej wizyty, o których napisać warto. A na pewno warto napisać o pierwszych 48 godzinach mojego wyjazdu.

Moja przygoda z Bliskim Wschodem, pominąwszy oczywiście pochopne zaproszenie mnie przez Michała w styczniu tego roku, rozpoczęła się około miesiąca przed planowanym wyjazdem do Syrii. Sprawdziwszy uprzednio połączenia lotnicze, wysłałem do mojego przełożonego, rodem z Iranu, prośbę o urlop w terminie w którym połączenia owe były najtańsze. Mimo ponagleń o podjęcie decyzji, przełożony ów przez trzy tygodnie zbywał mnie monotonnym „tommorow”, jednoznacznie potwierdzając swoją przynależność do grupy etnicznej wśród której – wedle słów Michała - słowo „bukra” używane jest nadzwyczaj często. Gdy w końcu, na tydzień przed planowanym wyjazdem, z rozpędu przysłał aż trzy pozwolenia na wyjazd, terminy tanich lotów zdążyły już konkretnie się przetasować i walkę o pozwolenie należało zacząć od nowa, co na tyle było ekscytujące, że na opóźnienie w staraniu się o bilety i wizę nie mogłem już sobie pozwolić, zatem gdy ustawicznie nagabywany Boss wydał w końcu powtórną zgodę, bilety i wiza już były załatwione. Stąd wniosek, że gdyby przełożony zgody nie wydał, przybyłbym do Syrii jako świeżo upieczony bezrobotny. Raz się żyje, powiadają (wszyscy oprócz Hindusów).

Wiza. Problem z tą niepozorną, acz ważną, wlepką do paszportu polegał na tym, że można ją było uzyskać jedynie w mieście stołecznym, w jakże przyjaznych dla pracującego w Gdańsku osobnika godzinach: Pn - Pt, 9:00 - 12:00. O ile komplet potrzebnych papierków, z paszportem i 25 euro w gotówce włącznie („włoży pan do koperty, będzie dobrze”) można było do Ambasady Syryjskiej Republiki Arabskiej wysłać kurierem, o tyle już tandem paszport-wiza należało odebrać cokolwiek osobiście. Postanowiłem, że uczynię to w dzień odlotu, skoro tak czy inaczej przybędę do Stolicy. Plan, przygotowany zawczasu przy pomocy Internetu, był prosty: wyjeżdżam pociągiem o 1:20, aby być w Warszawie około godziny siódmej i móc spokojnie dostać się do ambasady. Około godziny pierwszej zaparkowałem samochód na firmowym parkingu i, pozdrowiwszy na do widzenia Panią Ochroniarz, z plecakiem udałem się na położony nieopodal dworzec, gdzie na peronie czekało już kilka osób.
Niestety, pociąg, mimo czekania i kilkukrotnego wspólnego sprawdzania rozkładów, nie przyjechał. Kolejnym miał być InterCity o godzinie 6:20.

Mocno przed drugą w nocy zjawiłem się, lekko poirytowany (powiedzmy...) brakiem pociągu, ponownie pod bramą firmowego parkingu, aby stwierdzić, że jest ona zamknięta. Badanie wnętrza recepcji firmy, dokonane przez zewnętrzne szklane (zamknięte na głucho) drzwi, ujawniło brak Pani Ochroniarz na jej miejscu za pulpitem. Plecak ciążył, nocnych autobusów nie było, a mój własny samochód stał niedostępny za wysokim parkanem. Cóż było robić - nie niepokojony sforsowałem parkan i wszedłszy tylnymi drzwiami zastałem Panią Ochroniarz śpiącą w kącie. Przez ułamek sekundy przemknęła mi przez myśl pokusa rąbnięcia śpiącej przedstawicielki ochrony czymś ciężkim, ot tak, z przekory, po czym najdelikatniej jak mogłem ją obudziłem. Niedługo potem przez otwartą przez kajającą się ochroniarzycę bramę wracałem samochodem do domu, tylko po to, by – przespawszy trzy godziny – wrócić o godzinie szóstej na wyżej wspomniany pociąg, który odjechał o 6:10. A co!

Na stacji Warszawa Centralna byłem pół godziny przed dwunastą. Pozostawało znaleźć odpowiedni autobus i dostać się do Ambasady.

Na minutę przed południem wieloletni pracownik Ambasady Syryjskiej Republiki Arabskiej w Warszawie, nazwijmy go Abdul, starszy już pan, spokojnym krokiem wyszedł z budynku i dzierżąc w dłoni klucze skierował się do bramy w celu jej zakluczenia. Ambasada zamykała swe podwoje. W tym momencie nagle został brutalnie zepchnięty na bok, ktoś z dużym plecakiem krzyknął w biegu „przepraszam” i zniknął w drzwiach ambasady. Abdul wzruszył ramionami i spokojnie podjął przerwaną czynność.

Wbiegając na pierwsze piętro ambasady poczułem, jak ktoś łapie mnie za ramiona. Stanąłem. Dwóch rosłych, ubranych na czarno osobników trzymało mnie, gdy nagle przede mną zjawiła się niewiasta o ślicznych ciemnych oczach i oznajmiła z uśmiechem na twarzy, że „proszę pana, w ambasadzie się nie biega... a już na pewno nie z plecakiem!”. Klika słów tłumaczenia, po czym rośli panowie puścili mnie i wrócili do picia herbaty, a ja, po uzyskaniu informacji, że jeszcze nikomu nie udało się z plecakiem w tym budynku dobiec tak daleko, cieszyłem się posiadaniem syryjskiej wizy. Mniej za to cieszył się Abdul, zmuszony do ponownego otwarcia bramy.

Gdy głęboką syryjską nocą wylądowałem w Damaszku, nastrojony negatywnie przez michałowy opis lotniska spodziewałem się, że ujrzę co najmniej finezyjne skrzyżowanie dworców Gdynia Główna Osobowa i Warszawa Centralna podniesione jeszcze do brudnego sześcianu. Przywitał mnie uśpiony port lotniczy, czystszy zdecydowanie od niejednego naszego rodzimego centrum handlowego, po którym w ciszy krzątały się ekipy sprzątające. Znalazłszy sobie jakiś cichy kącik, umościłem sobie przytulne lotniskowe gniazdko i zasnąłem.

Na pociąg o 6:00 zaspałem, oczywiście. Zdolność do spania snem sprawiedliwego w każdych warunkach dała znać o sobie także i tutaj. Zbudzony mocno po piątej rano, poszedłem do stojącej poza budynkiem lotniska budy, w której młody człowiek sprzedawał bilety na autobusy jadące do centrum. Skoro już i tak nie muszę spieszyć się na dworzec, to może chociaż zwiedzę jedno z najstarszych miast świata? Najpierw zatem trzeba będzie zorientować się, do którego miejsca zostanę zawieziony przez autobus, aby móc mniej więcej zorientować się na mapie. Pokazałem zatem panu w budzie najlepszą mapę stolicy Syrii, jaką udało mi się znaleźć – dwujęzyczny, arabsko-angielski wydruk A3 z Google Maps – i zapytałem o przystanek końcowy autobusu. Ku mojemu zdziwieniu sprzedawca biletów patrzył na mapę, jakby pierwszy raz widział taki wynalazek. Obracał ją we wszystkie strony, przyglądał się, czytał nazwy ulic. Po dłuższej chwili podjął decyzję i popukał palcem w obiekt oznaczony na mapie jako stadion sportowy.

Dojeżdżając do przystanku docelowego spostrzegłem, jak do jadącego jeszcze autobusu dobiegają jacyś mężczyźni i biegną wzdłuż niego aż do zatrzymania. Gdy środkowe drzwi się otworzyły, autochtoni otoczyli je i zaczęli oglądać ludzi – takoż autochtonów – wychodzących na zewnątrz. W końcu zobaczyli giaura, czyli mnie. Ach! Radości i wrzaskom nie było końca! „Taxi taxi taxi mister? Where do you go mister?! Two hundred mister!” brzmiały radosne powitania obcego przybysza, próbującego przebić się przez zwarty komitet powitalny w kierunku kierowcy, który ze stoickim spokojem stał przy otwartym przed chwilą luku bagażowym i wydawał bagaże. Komitet zrazu rzucił się za mną, wyciągając ręce po plecak, zapewne aby pomóc mi nieść, bo po cóż by innego? Byłem jednakowoż szybszy. Wyrwawszy plecak kierowcy, rzuciłem się na drugą stronę ulicy, tratując przy okazji kilku witających. Tłum dał za wygraną. Byłem wolny. W Damaszku. Sam na sam z mapą. W miejscu, gdzie nie było nawet śladu stadionu.

Było po szóstej rano, a miasto stołeczne już żyło. Tabuny samochodów, skrajnie innych niż w Europie, przewalały się przez miasto, mieszkańcy krzątali się w obejściach, od czasu do czasu zerkając na indywiduum w kapeluszu i z plecakiem, bez wątpienia giaura, który to stał na skraju jezdni i wypatrywał jakiegokolwiek przejścia dla pieszych. Przejścia nie było, za to obserwacja tubylców pozwoliła wywnioskować, że w tym ciepłym kraju przez jezdnię przechodzi się na modłę gry GTA, czyli gdziekolwiek bądź, wprost na maski przejeżdżających samochodów. Kierowcy reagowali dwojako: albo nagle hamowali (stąd zapewne liczne, zaobserwowane przeze mnie uszkodzenia zderzaków tylnych) machaniem ręką wyciągniętą przez otwarte okno sugerując szybsze przemieszanie się po jezdni, albo przyspieszali, aby przejechać zanim przechodzeń wlezie przed maskę. Wszyscy natomiast trąbili.

Próbując zorientować się gdzie jestem, dość szybko zauważyłem, że mieszkańcy Syrii nie potrafią absolutnie znaleźć się na mapie, nawet jeśli wszystkie ulice na niej są dokładnie opisane w ich rodzimym języku. I o ile fakt, że kilku kolejnych Syryjczyków zapytanych o wskazanie na mapie mojego aktualnego położenia nie potrafiło kompletnie mi pomóc mimo najszczerszych chęci, nie dziwił mnie aż tak bardzo, o tyle, gdy wlazłem w tłum pijących na poboczu mleko policjantów (czyżby przerwa śniadaniowa?) i zapytałem o położenie, a każdy ze zmotoryzowanych stróżów prawa wskazał inne miejsce, zaczęło gnębić mnie pytanie: w jaki sposób ludzie ci są w stanie wykonywać swoje obowiązki mimo niewątpliwego topograficznego niedorozwinięcia?

Wybawienie przybyło jak czołg – znienacka, ale czołgu bynajmniej nie przypominało. Wręcz przeciwnie. Zajęty pertraktacjami z miejscowymi wyrostkami, którzy, co ciekawe, lepiej orientowali się na mapie niż policjanci, ale nie na tyle, żeby mi pomóc, nagle usłyszałem za sobą ciepły, miękki głos:
- What do you looking for?
Odwróciłem się. Przede mną stała nastoletnia godessa. Czarne długie włosy opadające na ramiona, ciemne błyszczące oczy. T-shirt, jeansy i iPod w uszach. Żadnej burki, żadnej chusty. Za to zrozumiały angielski. W Syrii. Ach! Jestem uratowany. I zakochany.

Czego szukam? W sumie to nie wiem. Ale chciałbym kiedyś – w dłuższej perspektywie – dojechać do Halab. Godessa pokiwała głową – na piechotę do dworca Khaddam nie dojdę, zdecydowanie za daleko. Ale mogę dojechać autobusem. Nawet i lepiej, bo mogę też dojechać do dworca autobusowego, z którego transport do Halab odbywa się zdecydowanie częściej. W tym miejscu wykrzyczała kilka szybkich zdań w kierunku tłumku wyrostków, którzy obserwowali nas podczas rozmowy. Wśród dzieciaków zakotłowało się i po chwili wypchnięto jednego z nich przed szereg. „A on ci pokaże którym autobusem” – zaordynowała. „Szukran dżazilan” – wydukałem na pożegnanie „You're welcome” – uśmiechnęła się. Ciśnienie podskoczyło.

Mały zaprowadził mnie na przystanek i stał bez słowa. Ja obok. Autobusy wszelakiej maści przyjeżdżały i odjeżdżały, Mały stał, ja stałem. Po jakimś czasie przyszedł kolejny podróżny, około 40-letni. Zmierzył mnie wzrokiem i zapytał o coś Małego wskazując na mnie podbródkiem. Mały odpowiedział, Podróżny uśmiechnął się i klepnął mnie w ramię z radosnym bełkotem. Po jakimś czasie Mały rozejrzał się niepewnie i pobiegł za pobliski róg. Zanim zdążyłem zdecydować, czy zostać czy też biec za nim, wyłonił się znów zza rogu i zamachał na mnie. Podbiegłem. Za rogiem, na czerwonym świetle, stał autobus. Mały zastukał pięściami w drzwi, kierowca otworzył je, Mały wbiegł, wyrwał mi monetę dziesięciolirową z ręki, wręczył kierowcy, kierowca dał mu bilet, Mały skasował z obu stron i oddał mi. Zabełkotał do kierowcy wskazując na mnie, kierowca z aprobatą odbełkotał. Mały wybiegł, drzwi się zamknęły, autobus ruszył, skręcił za róg po czym zatrzymał się na przystanku aby wpuścić stojącego tam wciąż Podróżnego.

Kierowcy nie dane się jednak było wykazać, gdyż gdy tylko zauważyłem, że przejeżdżam przez stare miasto, wysiadłem. Zapamiętawszy jednak przystanek i znaczek na autobusie (laseczka i odwrócona cyfra siedem), który potem okazał się liczbą dwanaście, dwie godziny później znalazłem się przed dworcem autobusowym. Dworcem wyglądającym inaczej niż te, do których byłem przyzwyczajony. Wejścia, wyposażonego w wykrywacze metalu i prześwietlarki do bagażu, pilnowali cywile z kałasznikowami. Za wejściem zaś rozciągał się dziedziniec wypełniony podróżnymi, otoczony przez biura przewoźników, przed którymi stali naganiacze, którzy, zobaczywszy jedynego (znów!) w tłumie giaura, przystąpili do działania ze zdwojoną siłą: „Where do you go, mister? Latakia? Latakia?” Zaprzeczyłem: „Halab”, „Aaaa! Halab! Come! Come! Here! Here!” – naganiacze wpadli w ekstazę. Chwycili mnie w kilku i zaprowadzili do jednego z przewoźników. Z biura tegoż zaraz wybiegł jeden z pracowników i cały tłum zabełkotał radośnie, z czego wyłapałem jedynie kilkakrotnie powtarzaną nazwę miejscowości docelowej. Na koniec pracownik i jeden z naganiaczy, który pierwszy mnie złowił, przybili sobie piątkę, po czym pracownik wziął mnie pod rękę, zaprowadził do środka i posadził w fotelu. „Halab ticket – three hundred” – wyjaśnił. Ha! Jestem w Syrii. „One hundred” – odparłem. „Oh! No no no!” – złapał się za głowę – „I need feed my family! Two hundred fifty.” „Two hundred” – zbiłem. „OK.” – uradował się pracownik i potrząsnął moją dłonią. Za chwilę pobiegł gdzieś i przyniósł mi herbatę. Do momentu odjazdu autobusu, gdy siedziałem w fotelu, do biura przewoźnika przychodzili co raz to nowi ludzie oglądać atrakcję dnia – giaura – czyli mnie. Uśmiechali się, bełkotali, klepali po ramieniu, wciskali w dłoń świeżo co zrobiony falafel i pytali, skąd jestem. Na wieść, że z Polski, reagowali futbolowo: „Aaa! Bolanda! Boniek! Lato!”. Na szczęście dla mnie, szybko znalazłem się w autobusie do Halab.

Mój pierwszy kontakt z usługami syryjskich taksówkarzy, już po przybyciu na miejsce i wydostaniu się z zatłoczonego dworca autobusowego, nie był zbyt udany. Taksówkarz włączył wprawdzie taksometr, jednak wskazania jego daleko odbiegały od oczekiwanych. Siłą rzeczy, nie mając leksykalnych argumentów w kłótni, za mój pierwszy kurs zamiast 70 zapłaciłem dwieście lir. Ot, bakszisz. Spory napiwek dla kierowcy.

Cóż, pierwsze śliwki za płoty, powiadają. Później już było tylko lepiej, choć też ciekawie. Któregoś wieczoru, gdy wracałem z wycieczki do Cytadeli, która to sama w sobie, oprócz tego że bardzo ciekawa, nie pozostawiła zbyt wiele do opowiadania, złapałem taksówkę i wyrecytowałem arabski adres. Kierowca popatrzył na mnie tępym wzrokiem i wzruszył ramionami. I ruszył, szuja jedna, włączywszy taksometr. „Pullman Hotel?” – spróbowałem. Kierowca rozłożył bezradnie ręce. „University of Aleppo?” – też bez rezultatu. Ale jedziemy. Kierowca co prawda nie wie gdzie, ale jedzie. Ciekawe. Nagle bardzo gwałtownie zahamował, zjechał do chodnika i przez ustawicznie otwarte okno wybełkotał coś do starannie wyłowionej osoby z tłumu przechodniów. Mężczyzna odbełkotał i następnie po angielsku zapytał mnie, gdzie chcę jechać. Odpowiedziałem. Mężczyzna przetłumaczył. Kierowca uśmiechnął się szeroko, wzniósł ręce ku niebu i radośnie bełkocząc klepnął mnie w plecy. Gaz do dechy, jedziemy.

Innym znów razem wybrałem się, za namową Gospodarzy (którzy – tu dygresja – mimo mych początkowych obaw nie katowali mnie dźwiękami Marilyna Mansona), do Latakii, a stamtąd do Zamku Saladyna. Na dworzec kolejowy należało dostać się wcześnie rano, gdyż pociąg odjeżdżał o szóstej. Około piątej ulice Halab świeciły pustkami, jeśli zdarzały się taksówki, to zajęte. W końcu, jedna z owych zajętych taksówek się zatrzymała i kierowca zapytał dokąd jadę. „Karadżat?” Dobrze, wsiadaj, jedziemy na dworzec. Wsiadłem, w środku już było dwóch pasażerów. Taksometr już był włączony, gdy dojechaliśmy do dworca, wskazywał 60. Kierowca skasował od każdego po 20 i odjechał.

Gdy wracałem na piechotę z Zamku Saladyna, obok zatrzymał się motocykl z dwoma chłopakami. Za 50 lir zaproponowali podwiezienie do najbliższej wsi. Gdy odmówiłem, zaproponowali 20. Zgodziłem się, pod warunkiem że to ja będę prowadził. Spojrzeli po sobie – „OK, mister!”. I tak oto, przez kilka kilometrów, slalomem wyprzedzając kury, owce i inne zawalidrogi, gnałem 80 km/h po bezdrożach Syrii na chińskiej kopii koreańskiego motocykla z dwoma tubylcami za plecami.

W tym miejscu warto poświęcić kilka zdań na tematowi syryjskich pojazdów – czemuś, czego siłą rzeczy w retardacjach bloga Michała zabrakło. Otóż dominują wszelakie wytwory przemysłu azjatyckiego, od samochodów japońskich i koreańskich do chińskich, których zdecydowanie jest najwięcej. Pojazdy chińskie charakteryzują się tym, że są mniej lub bardziej udanymi kopiami pojazdów z innych krajów. I tak na przykład najpopularniejszym samochodem wśród taksówek jest Chery QQ, idealna wręcz kopia Matiza, z tym że o wiele mniej od niego bezpieczna, jak czytałem. Co jest o tyle istotne, że w syryjskim ruchu drogowym respektuje się tylko światła, i to nie zawsze. Znaków poziomych na jezdni nie ma, także mamy wciąż do czynienia z sytuacją, gdzie na drodze, na której wyznaczone byłby (gdyby były) trzy pasy ruchu, jedzie pięć pojazdów na raz, w tym jeden pod prąd. Jeśli jest skrzyżowanie bez świateł, a takich poza centrum dużych miast jest sporo, może być to nawet rondo, to wszyscy wjeżdżają na skrzyżowanie w tym samym czasie i takoż w tym samym czasie życzą je sobie opuścić. Dodając do tego wszędzie na jezdni kręcących się pieszych, powoduje to najczęściej sytuację, w której nikt nie opuszcza skrzyżowania. Ale każdy trąbi.

Tu też trzeba przytoczyć pewną historię, gdy byłem świadkiem, jak jeden z autochtonów stanął na środku drogi jednokierunkowej potężnym SUV i zaczął pakować do niego swoją liczną rodzinę (naliczyłem dwie żony i pięcioro dzieci). Za nim nadjechał inny tubylec w Chery A7 (chiński klon Audi, a jakże!) i poczekał pięć sekund, po czym zaczął trąbić na SUVa blokującego drogę. Po czym z domu obok wybiegli krewni (szwagrowie?) kierowcy Cadillaca, z SUVa wyskoczył sam kierowca, z Chery wyskoczyło takoż dwóch dziarskich Arabow i zaczęli krzyczeć na siebie i machać rękoma. Po czym wszyscy odjechali, oprócz rzeczonych krewnych, którzy dalej stali na jezdni i krzyczeli za odjeżdżającym Chery i machali, aż stanął za nimi inny autochton Toyotą Camry i zaczął na nich trąbić, w związku z czym krewni zaczęli krzyczeć i machać rękoma na niego. Po chwili, gdy Toyota odjechała trąbiąc, ponieważ potrzebowałem pomocy, poszedłem z mapą do szwagrów i zapytałem o drogę. Wyrwali mi mapę i zaczęli nad nią krzyczeć i machać rękami. I gdy każdy zaczął pokazywać w inną stronę, to zaczęli krzyczeć i machać rękoma na siebie.

Syryjskie samochody nigdy nie są zerdzewiałe, za to prawie zawsze są poobijane i porysowane w wyniku owego kreatywnego ruchu drogowego panującego w tym kraju. Nierzadko są przyozdobione w bardzo wyrafinowany sposób, rodem z reklamy batona Kit-Kat. Stosuje się też tuning psychologiczny – np. naklejanie na Chery QQ znaczków „WRX” (rodem ze sportowych Subaru) czy na Daewoo Tico znaczków „M3” (rodem ze sportowych BMW) jest bardzo częste. Można też spotkać się z sytuacją, gdy kierowca na przykład Mercedesa klasy S stawia swój samochód przed domem, który jest praktycznie ledwo trzymającym się szałasem zbudowanym z desek, ale za to z gigantyczną anteną satelitarną na dachu.

Z podobnym kuriozum spotkałem się już w drodze powrotnej z Syrii. Gdy, znów umościwszy sobie wygodne gniazdko na lotnisku, czekałem kilka godzin na swój lot, sala odlotów nagle wypełniła się kobietami w burkach i mężczyznami w chustach. Inaczej niż pasażerowie samolotów do których przywykłem, Ci, oprócz waliz i toreb, taszczyli ze sobą wiadra, worki i klatki z drobiem. Zdziwiony sprawdziłem dokąd to udają się Ci niezwykli pasażerowie. Do Teheranu.

Z powrotem też wiąże się jedna historia – gdy stojąc w kolejce do odprawy paszportowej, jeszcze w Damaszku, byłem świadkiem kłótni funkcjonariusza tamtejszej straży granicznej z jednym z pasażerów. Kłótnia była zażarta, prowadzona po arabsku, jednak zakończyła się w końcu machnięciem ręki pogranicznika i wbiciem pieczątki w dowód, iracki nota bene. Z mężczyzną w kolejce stała kobieta. Gdy przyszło do jej kontroli, funkcjonariusz obejrzał dokładnie paszport, po czym rozłożył bezradnie ręce bełkocząc. Mężczyzna z kobietą natarli słownie, jednak widać było, że tym razem pogranicznik nie będzie mógł machnąć ręką. Problem rozwiązał się w inny sposób. Mężczyzna wziął portfel kobiety, wyszukał w niej odpowiedni banknot, po czym wręczył go funkcjonariuszowi. Obydwoje zostali zatrzymani podczas kontroli na lotnisku w Pradze.

Jack Kerouac wpadł na pomysł napisania jednej z moich ulubionych powieści, „W drodze”, gdy przyjaciel podarował mu sporą rolkę papieru do dalekopisu. Jack wkręcił rolkę w maszynę do pisania, pociągnął spory łyk benzedryny i zaczął pisać. Pił benzedrynę i pisał. Od maszyny odszedł po trzech tygodniach, gdy zabrakło papieru. Gdybym mógł, zapewne powtórzyłbym wyczyn Kerouaca, bo o mojej skądinąd krótkiej wizycie u Renaty i Michała można pisać długo. Niestety, Moi Drodzy, nie mogłem pozwolić sobie na coś podobnego, chociażby z braku maszyny do pisania. Stąd notka ta powstawała długo, a i nie jest zbyt obszerna. Jednak pragnę Was zapewnić, że mimo późniejszych kłopotów w pracy, zadłużenia po uszy i zakończonego związku z dziewczęciem, warto było tam być i zobaczyć to wszystko. Naprawdę.

No comments:

Post a Comment