Monday, May 31, 2010

Państwo Laowai jadą do Halab, vol. 54


Noc z piątku, 21 maja na sobotę, 22 maja 2010, pół do jedenastej

Noc z czwartku, 27 maja na piątek, 28 maja 2010, dziesiąta

Dzień VI, środa

Moja żona, w porozumieniu z mamą, postanowiły zapewnić sobie miejsce w niniejszej relacji, na szalę rzucając swoje włosy. Czyli odwiedzając fryzjera. Nie byle jaki wyczyn. Bo wiedzieć musicie, że syryjskich fryzjerów trafniej chyba określać jest mianem golibrodów. Zakłady, w których świadczą swoje usługi, nijak się mają do nowoczesnych chińskich odpowiedników, które zwykliśmy odwiedzać w Kantonie. Jeśli zaś porównać wychudzonych i wymuskanych młodzieńców pracujących w tych drugich do wąsatych jegomości dzierżących nieodłączne atrybuty: pędzle i brzytwy, na myśl automatycznie przychodzi porzekadło o szewcu, co to bez butów chodzi. Ja spasowałem, nie chcąc skończyć jako łysy wąsacz. Renata natomiast poradziła się mojej asystentki, w związku z czym trafiła do salonu niejakiego Georga Bana. Chrześcijanina znaczy, z imienia wnoszę. Mało chrześcijańskie było chyba spoliczkowanie asystenta, czego panie były mimowolnymi świadkami, nie wiedząc nawet za co biedaka taka kara spotkała. Ale George Bana, jak mi opowiedziano, artystą jest, a tym przecież wolno więcej niż zwykłym golarzom.

Na mecz rewanżowy Bayernu z Manchesterem zaproszeni zostaliśmy przez naszych gości do Prego. W ponurych nieco nastrojach wybieraliśmy z menu klasyczne włoskie przysmaki – pogodne, optymistyczne w związku z wynikiem pierwszego meczu, uśmiechy z naszych twarzy zmazał wynik, który powitał nas z ekranów, kiedy spóźnieni odrobinę wchodziliśmy do restauracji. 2:0 po golu Gibsona w trzeciej i Naniego w siódmej minucie. Początek nietęgi. Zaraz po tym, jak podano nam kolację, Nani dołożył trzecią bramkę. Wydawało się już, że będę musiał zabrać się do porcji pogrążonej w rozpaczy Renaty, kiedy nadzieję na awans przedłużył niezawodny Olić. Zostanie na drugą połowę i poproszenie o nargile nabrało sensu (przypomnę, że działo się to w szczęśliwych czasach przed wprowadzeniem zakazu palenia w miejscach publicznych). Do tego obsługujący nas kelner podał nam deser na koszt firmy. No i stało się – w 74 minucie bramkę na wagę półfinału strzelił Robben. I żyliśmy długo i szczęśliwie. Aż do zeszłej soboty i finału z Interem, ale nie uprzedzajmy faktów.

Dzień VII, czwartek

Są dwa miejsca, które – w mojej opinii – będąc w Halab odwiedzić należy bezwzględnie. Pierwsze to Al Jdeida, po której oprowadziliśmy rodzinę w wielkanocną niedzielę. Drugie must see to souq. Jako że czasu do końca pobytu naszych miłych gości było coraz mniej, mimo wyjątkowo niesprzyjającej aury zdecydowaliśmy się nań wybrać.

Na souqu, jak to na souqu, zawsze coś się dzieje, zawsze czymś nowym miejsce to urzec potrafi. Tym razem nasze serca podbił sprzedawca chust. Potrzebowaliśmy owych sporo, więc bez ceregieli proponowałem kupcom ceny hurtowe. Nasz dzisiejszy bohater wydawał się skory do negocjacji. Zaczęliśmy chyba od 200 za sztukę, którą to cenę zbiliśmy szybko do stówy. Nieźle, ale chusty były mniejsze niż standardowe, więc przy zakupie dziesięciu można by liczyć na ofertę jeszcze bardziej przekonywującą. Więc zaczęliśmy się żegnać, na co koleś wypalił ’50 za jedną’. Tak, to rozumiem. Deal. Zaczynamy wybierać. Sprzedawca, chłopak może szesnastoletni, pyta, czy mamy liry. Jasna sprawa, odpowiadam. Na co on wypala: to będzie 2500!

Zatkało mnie, nie powiem. I spieszę z wyjaśnieniem sytuacji. My negocjowaliśmy cenę w lirach, koleś – w dolarach… Oczekując, że zapłacimy za dziesięć wyprodukowanych w Chinach, w Indiach w najlepszym razie, chust 500 dolców (już po targowaniu!), stał się absolutnym Rekordzistą Sprzedaży Absurdalnej. Do dziś nie mogę wyjść z podziwu. Ciekawe, czy kiedykolwiek sprzedał coś w ten sposób. W sumie szkoda, że nie zapytałem. Ale naturalna reakcja była nie do powstrzymania. Typ został wyśmiany.

Ogólnie rzecz ujmując: tak sprawne przemieszczanie po uliczkach souqu, jak i sztukę kupowania na owym, opanowaliśmy, wydaje się, do perfekcji. Ani się nie obejrzeliśmy, gdy wszystkie pozycje na liście rodziców zostały odhaczone. Nabyliśmy – po rozsądnych cenach – odpowiednią ilość mydła i chust, dwie fajki wodne, tytoniową melasę, foliowe krążki i węgiel oraz niezliczoną ilość innych drobiazgów. Zdążyłem nawet po drodze i siebie uszczęśliwić dwoma serwetami i nową wysokiej jakości kuffiyą, których nigdy za wiele. Bez dwóch zdań zasłużyliśmy na suty syryjski posiłek w Al Kummah…

Dzień VIII, piątek

If it’s Friday… większość miasta traci na atrakcyjności. W związku z tym, wyśmienitym pomysłem wydała nam się wycieczka do Carrefoura, przybytku otwartego, a jakże, w ten dzień lokalnie święty. Zaczęło się średnio. Nasza drużyna dojechała na miejsce pierwsza. Po chwili w zasięgu wzroku pojawiła się drużyna Renaty, umykająca przed jakimś wrzeszczącym wniebogłosy tubylcem. Kierowcą taksówki, jak się okazało. Że mu za mało zapłacili niby. Stanąłem niezwłocznie w obronie żony, oczywiście . Raz, że z obowiązku – co mi tu będzie na moją kobietę krzyczał, dwa – że przed chwilą na tej samej trasie zapłaciłem 75 lir, włączając napiwek, a gość chce stówy. Zrobiła się draka aż miło – nie o zet pięćdziesiąt, lecz o zasady, ma się rozumieć. Zaproponowałem nawet natrętowi, żeby zadzwonił na policję ale żal mu chyba było impulsów. Może skończyłoby się na ubitej ziemi, gdyby do rozmowy nie wtrącił się jakiś po angielsku mówiący i pokój miłujący aleppańczyk który - wnet zrozumiawszy, że nic nie wskóra – nie opłacił furiata z własnej kieszeni. Niech i tak będzie.

W związku z zaistniałą sytuacją, Renata się zbiesiła i odmówiła dalszego udziału w naszym Amazing Race. No nic, i tak wygrywaliśmy…

Sklepy z ciuchami, okazało się, były jednak nieczynne. A Ania tak liczyła na zakupy w Stradivariusie – mimo że starałem się jej wytłumaczyć, że to nie Chiny i w Gdańsku pewno będzie taniej. Ale tak się już nastawiła... Udało się ją pocieszyć burgerami na szczęście.

No właśnie, jeszcze nie zdążyłem podzielić się radością. Otóż w Aleppo, właśnie w mieszczącym Carrefour Shahba Mall, otworzono Burger Kinga. Właściwie to Burger World. Bliskowschodnia podróbka – nie sądzę, żeby firmy były prawnie powiązane. Choć wszystko: od szyldu, czcionek i zdjęć burgerów po wystrój lokalu i jedzenie samo w sobie zerżnięte jest, za przeproszeniem, żywcem z BK. Tylko nazwy pozmieniano dla niepoznaki. Zamiast whoppera jest whammy na przykład... No i wśród dodatków nie ma bekonu.

Żeby było śmieszniej i jeszcze bardziej groteskowo, tuż obok Burger Worlda, właściwie w tej samej sali oddzielonej niepełną ścianką, znajduje się You Sandwich. Tu, dla odmiany, podrabia się kanapki Subwaya. Marka ta musi być jednak w Syrii niezadowalająco rozpoznawalna, bo szyld został zainspirowany logo You Tube. Bardzo mocno zainspirowany. Kradzione czy nie, kanapki są smaczne. Właściwie może to i lepiej, jeśli kradzione. Wszak kradzione nie tuczy...

Eksperymentów na ludziach ciąg dalszy. Tym razem Wasz opętany tendencjami autodestrukcyjnymi korespondent postanowił podjąć wyzwanie basturmy. Basturma. Biorąc pod uwagę pewne aspekty języka arabskiego, jak choćby brak ‘p’, zastępowanego automatycznie ‘b’, jak w basbor (czyli passport), może chodzić o miejscową wersje pastrami. Tak czy owak, mowa o wołowinie marynowanej w charakterystycznych, niezwykle aromatycznych przyprawach. Kiedy pierwszy raz widziałem jej karmazynowe kawały wiszące w lodówce na wędliny, założyłem, że to środek odstraszający muchy. Ale nie, moja Tamar wyjaśniła mi, że to produkt spożywczy. A Angela dodała, że albo się ją kocha, albo nienawidzi. Przyszła najwyższa pora, by wyrobić sobie własne zdanie. Acha, zapomniałbym o jeszcze jednym ostrzeżeniu: po spożyciu powyższej przekąski pot pachnie ponoć dziwnie.

Ale co tam, słowo się rzekło. Spieszę z ogłoszeniem wyników eksperymentu. Po pierwsze, kulinarny szaleniec, który przeżył bliskie spotkanie z kurzymi nóżkami i główkami w Kantonie czy surtströmming, zepsutymi śledziami, którymi od wieków raczą się mieszkańcy szwedzkiego Örnsköldsvik i okolic, będzie zawiedziony sztampowością badanej potrawy. Ot, marynowane, ciągnące surowawe mięso. Gruba na jakieś pięć milimetrów warstwa przypraw stanowi niestety o ogólnym wyrazie bastrurmy, zabijając wszelkie zalety tkanki mięśniowej prócz jej konsystencji. Po drugie, pogłoski o dziwnym zapachu potu tego, kto skosztował owej, okazały się jak najbardziej prawdziwe. W rzeczy samej, przez ładnych parę dni pociłem się basturmą. Trochę to kłopotliwe, szczególnie na siłowni…

Dzień IX, sobota, dość historycznie histeryczna sobota, 10 kwietnia roku 2010

Nie ze względu na moje imieniny, które tego dnia przyszło m obchodzić. Ale o tym było już w notce czterdziestej ósmej. I wystarczy, wbrew jedynym poprawnym trendom polskiego dziennikarstwa. Nie mogę sobie jednak darować przytoczenia wyjątkowotupasującego fragmentu rozmowy zaszłej między Liebieziatnikowem a Raskolnikowem.

‘What I mean is that if you were successful in persuading a man that there was nothing for him to cry about, he’d stop crying, wouldn’t he? That’s obvious. You think he wouldn’t?’

‘Life would be much too easy then,’ replied Raskolnikov.

I niech mi ktoś powie, że we współczesnych podręcznikach psychologii jest coś, o czym sto lat przed ich wydaniem nie napisał Dostojewski...

Nie było za to o tym, że wreszcie, po ponad siedmiu miesiącach pobytu w Halab, dane mi było wreszcie zwiedzić najsławniejszy zabytek miasta, cytadelę. Ogromna górująca nad miastem budowla powstała na fundamentach świątyni, czy też kompleksu świątynnego, z X wieku przed naszą erą. Do wznoszenia fortecy na wyśmienicie ukształtowanym naturalnym wzgórzu zabrali się w IV wieku przed Chrystusem panujący tu w tym czasie Seleucydzi. Odgrywała ona niepoślednią rolę w czasach krucjat, obecny kształt nadali jej natomiast Mamelukowie. Historia twierdzy, właściwie otoczonego murami miasteczka, jest więc bogata, a sama budowla – niewątpliwie warta odwiedzenia.

Rozrzucone hojnie po terenie Syrii zabytki mają właściwie dwie cechy, które czynią je atrakcyjnymi. Po pierwsze są, przy swojej niewyobrażalnej wiekowości, zachowane w stanie właściwie oryginalnym. Nie żeby było to zasługą władz – przeciwnie, jest to wynikiem ich zaniedbania, które niekiedy wychodzi atmosferze tych wyjątkowych miejsc na dobre. Po drugie – odwiedzając je o odpowiedniej porze, ma się je tylko dla siebie. Niestety, aleppańska cytadela nie odznacza się żadnym z powyższych przymiotów.

Klimat prawie nietkniętego współczesnością średniowiecznego fortu, tak do głębi przejmujący w zamku Saladyna, tu nie jest prawie wyczuwalny. Popisane mury, sztuczne oświetlenie, odgłosy miasta. I do tego te stale przelewające się przez wszelkie zakamarki tłumy turystów, zdecydowanie dalekich od przechadzania się po cytadeli w ciszy i zadumie. Powtórzę więc konkluzję na temat ‘must see in Aleppo’ z poprzedniego tekstu. Jeśli jesteście w Halab i macie mało czasu, spieszcie do Al Jdeidy i koniecznie idźcie na souq. Cytadelę zobaczycie wychodząc z tego drugiego, jeśli pobłądzicie odpowiednio długo. Z zewnątrz prezentuje się lepiej niż od środka.

Nie było również o tym, że zabraliśmy naszych gości do Al Khaldia na najlepsze lody w mieście. Choć wielu skłonnych byłoby uznać wyższość tych z Salory w Al Azizieh, wokół której od rana do nocy tłoczą się aleppańczycy, by za 25 lir nabyć ogromny rożek, pełen na przykład pełnego całych owoców sorbetu wiśniowego...

A skoro już o słodkościach mowa, jakże mogłem do tej pory nie wspomnieć o słynnych bliskowschodnich dziełach sztuki cukierniczej?! Zaczytując się przed wyjazdem w materiałach na temat kuchni Bliskiego Wschodu ostrzyłem sobie oczywiście zęby na chałwę i rachatłukum. Nie zawiodłem się, tym bardziej, że chałwa jest tu tania jak barszcz. Czy może jak falafel. Dość wspomnieć, że kilogramem wilgotnej słodkiej masy o dowolnym smaku można się raczyć już za jakieś 8 złociszy. Ale nie o tym. Syryjskie słodycze to przede wszystkim magiczne połączenie miodu, ciasta przypominającego francuskie i wszelkich orzechów – najczęściej pistacji, dumy Aleppo, nerkowców i migdałów. Sklepów i stoisk osładzających Syryjczykom życie nie sposób przeoczyć (nawet z zamkniętymi oczami – wystarczy pozwolić się prowadzić delikatnej maślanej woni...). Witryny i lady zastawione są wielkimi, o średnicy mniej więcej metra, okrągłymi blachami, na których złocą się świeżo wypieczone przysmaki pocięte w wielkości jednego perfekcyjnego kęsa rąby. Oczywiście pojedynczych porcji nikt tu nie kupuje… Można natomiast najpierw skosztować rozmaitych łakoci, by następnie wybrać te, które idealnie skomponują się z naszą popołudniową mocną kawą...

Dzień X, niedziela

Wszystko co dobre, szybko się kończy. Skończyły się wielkanocne ferie i czas nadszedł, by wrócić do szkoły. Czas nadszedł również, by pożegnać się z rodziną. Ponieważ dziesięciodniowy kurs syryjskiego survivalu przeszli – i nienajgorzej się na nim zaprezentowali – zdecydowaliśmy, że do Damaszku mogą jechać sami. Odwiozłem ich tylko na karajat Ramosa i upewniłem się, że wsiedli w odpowiedni autobus, oraz że przed wyruszeniem w drogę dostali od przewoźnika swoje paszporty oddane uprzednio do pseudokontroli. Tyle.

Znowu zostaliśmy jakby sami.

1 comment: