Saturday, May 1, 2010

Państwo Laowai jadą do Halab, vol. 50

Noc z czwartku, 22 kwietnia na piątek, 23 kwietnia 2010, pół do pierwszej

Drodzy Państwo! Przerywamy chwilowo naszą relację z zamierzchłej już nieco przeszłości, by powiać mogło znów świeżością wydarzeń aktualnych.

Na początek o meczu między pracownikami NSA a rodzicami, który odbył się dziś po lekcjach, a w którym – po stronie kadry – miałem zaszczyt wziąć udział. Po wizycie w magazynie i odebraniu przydziałowego kostiumu – sygnowanych logo NSA białej koszulki polo i granatowych szortów, które wbrew nazwie sięgały mi prawie do połowy łydki – udałem się na tonącą w papierosowym dymie naradę, na której ustaliliśmy, że fajnie byłoby, gdyby drużyna przeciwna w ogóle się pojawiła. Chcąc oszukać czas oczekiwania, wyszliśmy na boisko, by rozruszać stare kości. Same gwiazdy, między innymi: dyrektor Mazen, kierownik kafeterii, nauczyciel muzyki, John, oraz oczywiście niżej podpisany. Biorąc pod uwagę, że teamu rodziców wciąż nie było, zwycięstwo, wydawało się, mieliśmy w kieszeni. Ledwie jednak wykończyliśmy się rozgrzewką, oponenci wybiegli na boisko, wprawiając w euforię swoje liczne zgromadzone wokół rodziny. Spóźnili się – wykazując się nienagannymi manierami i perfekcyjną znajomością miejscowego savoir vivre’u – dokładnie pół godziny. O ile godzina rozpoczęcia meczu w ogóle była przez kogokolwiek i z kimkolwiek ustalona – tego nie wie nikt. Co czyni poprzednie zdanie dość absurdalnym, ale mniejsza o to.

Mecz, dzięki jakiemuś uczniowi, któremu gwizdek dano i kilku innym, którzy podawali piłki, przebiegał całkiem sprawnie, przynajmniej jak na tutejsze realia. Mieliśmy właściwie jedną dłuższą przerwę w grze spowodowaną kontuzją jednej z mam, która – miast skupić się na kibicowaniu – plotkowała z koleżankami i nie zauważyła nadlatującej futbolówki. Poza tym incydentem widowisko rozgrywaliśmy w atmosferze piknikowej i przyjacielskiej. Nie znaczy to bynajmniej, że moi koledzy z drużyny zaniechali samotnych rajdów z piłką i zaczęli podawać. Cóż, przynajmniej nie popełniłem w związku z tym poważniejszych błędów, a co strzeliłem – choć był to gol pojedynczy – to moje. Nie trzymając Was dłużej w niepewności: wygraliśmy jakieś 8:6.

Jeszcze jedna uwaga: prócz wciąż robiącej w Syrii furorę taktyki ‘atak frontalny’, do miejscowych egzotycznych zwyczajów należy też, jak się okazuje, podawanie piłki z autu wprost w ręce bramkarza. Dziwiłem się temu już podczas jesiennego turnieju, teraz, grając z rodzicami, skonkludowałem, że po prostu niedaleko pada jabłko od jabłoni. Co tradycja, to tradycja. Może miejscowi przyjmą kiedyś do wiadomości zmianę przepisów sprzed lat. Na razie nie ma się co dziwić, że reprezentacja Syrii do potęg nie należy…

Niewiele brakowało, bym w związku z meczem nie tylko przegapił zaplanowane na wieczór małe party u Lilit, nauczycielki tańca, ale został na dobre uwięziony w szkole. Rodzice Omara z 5B, którzy zaoferowali mi podrzucenie do domu, przez czas wydający się bliskiemu wieczności nie mogli znaleźć kluczyków do samochodu. Z niejakim niepokojem przyglądałem się na zmianę to im, to kolejnym odjeżdżającym autom, to gromadzie dobermanów, które nie wiadomo skąd wypuszczono, by pohasały sobie i pouśmiercały ewentualnych nieproszonych gości. Do której to grupy mógłbym być zapewne – omyłkowo, ale nieodwołalnie – zaliczony.

Poszukiwacze zaginionych kluczyków odnieśli na szczęście ostatecznie sukces. W domu byłem na tyle wcześnie, by moc skorzystać, pospiesznie, z dobrodziejstw prysznica i zawiązać sobie nowy krawat. Nim zdążylibyście powiedzieć mury-bury-hop, byłem gotów na spotkanie z Gillian, z którą pojechaliśmy do rodzinnego domu Lilit.

Na miejscu czekały już na nas Kelly i Elsy. Oraz Lilit oczywiście. Oraz stoły uginające się pod ciężarem jadła i napojów, w tym trunków. Porządni ludzie ci Ormianie. Nie dość, że w ich sklepach i sklepikach z zasady nie trzeba się martwić o wszechobecne w Syrii zawyżanie cen (w rzeczy samej po karteczkach z cenami poznać je można), to jeszcze nie mają muzułmańskiego hyzia na punkcie alkoholu. Właściwie - skanuję w pamięci dotychczasowe teksty – chyba jasnych reguł owej przypadłości mahometan nie przedstawiłem. Błąd niniejszym naprawiam: muzułmanom nie wolno alkoholu pić. Tyle każdy sam pewno wydedukował, ale to nie koniec. Nie wolno go sprzedawać. Ani kupować. To jeszcze do pojęcia. Ale to nadal nie koniec. Nie wolno im również przy jednym stole z pijącymi biesiadować. Że niby oparów mogliby się nawdychać. To już z lekka niedorzeczne. Każda kultura swój drug mieć musi, czy to alko, opium czy pejotl. Jakże to tak, nie móc raz na jakiś czas poszerzyć granic rzeczywistości czy też zresetować świadomości po prostu? Dorzućmy do tego niewiarygodną formalizację życia seksualnego i mamy nieuniknioną ogólnokulturową nerwicę. Jak się owa wyraża? Stawiam na nacjonalizm i fanatyzm religijny. Ale to grunt grząski, na który, w atmosferze dzisiejszego przyjęcia, pozwolę sobie nie wstępować.

Ormianie w każdym razie, wracając do tematu, to ludzie porządni. Nie dziwota zatem, że kanapki z kiełbasą krakowską i myśliwską oraz kabanosy, nasz wkład w party, zrobiły wśród gości furorę. Jedliśmy sobie, pili i weselili się. A że towarzystwo było w 71,4 procentach płci żeńskiej, poplotkowaliśmy sobie, aż miło.

O Mahmudzie, nauczycielu informatyki. Było to tak… Jeden z uczniów klasy Kelly postanowił wejść do sali komputerowej robiąc tzw. gwiazdę. Mahmud złapał go. Tak niefortunnie, że chłopcu zsunęły się spodnie. Od tej pory mamy w szkole pedofila molestującego trzecioklasistów. Nie, nie mamy właściwie, bo kiedy wieść o portkach Karima obiegła szkołę, Mahmud zniknął. Niektórzy powiadali, że został zwolniony. Inni – że ojciec chłopca postanowił wyjaśnić sprawę za pomocą kija i informatykowi doradzono, by przez jakiś czas nie pokazywał się w szkole.

O Hannadi, asystentce Kelly, która, dostrzegając pewne nieścisłości w relacji o molestowaniu (np. że według statystyk nie molestuje się zwykle dzieci przy dwudziestu świadkach), zwyzywała rodziców od kłamców, by przytoczyć słowa najmniejszego kalibru. A że, jak wspomniałem, rodzice przybyli w towarzystwie kija, administracja zasugerowała Hannadi zamelinowanie się u ziomali lub zniknięcie z dzielni na jakiś czas…

O zaskakująco wysokiej liczbie dzieci, które po Świętach Wielkanocnych wróciły do szkoły poturbowane. Stan mojej czwartej klasy to jedna złamana ręka i kilka szwów na uchu. Stan klasy piątej – jedna złamana ręka. U Renaty – kolejna. O pomniejszych obrażeniach nie wspominając. Niebezpieczna sprawa, te wakacje.

A także (podziękowania dla Kelly)… O szybie w samochodzie Kelly, która rozsypała się w drobny mak po zderzeniu z butelką, po uprzednim pokryciu się złowieszczą pajęczyną. Dzieci bawiły się w water fight i ktoś cisnął granatem… O rejestracji, którą uczniowie odkręcili z autobusu i wyrzucili, jak wszystko, przez mur. I jak to kierowca nie zauważył zguby nim nie znalazł się na komisariacie. O tym, jak inny kierowca chciał zgwałcić tzw. bus lady, czyli panią odpowiedzialną za bezpieczeństwo dzieci w autobusie. Uciekła ponoć przez okno. O tym, jak Kelly podczas waxów w parku zauważyła swojego sąsiada, chrześcijanina (więc mu nie wolno) z obcą kobietą. O tym, jak ktośtam rozbił butelkę na głowie jegomościa, który rozmawiał z jego dziewczyną. I drugą na głowie właściciela lokalu, w którym sytuacja miała miejsce. O tym, jak jakaś Syryjka zaszła w ciążę bez ślubu i prezydent uratował ją przed rodziną, która już chwytała za kamienie. Co by nie mówić o wiarygodności Kelly, plotkować potrafi pięknie…

A wcześniej dzisiejszego dnia (jako że mało było ostatnio na temat Olivera)… Jeszcze z zębem, dwójką, którą bardziej wyjąłem niż wyrwałem podczas wizyty u Lilit, wyżej wspomniany i jego klasa z Miss Georgianne na czele i Miss Dianą w odwodzie wybrali się na wycieczkę na posterunek straży pożarnej. Syn wciąż nie chce nam wyrosnąć na dzielnego strażaka, ale ekskursją był zachwycony. Po projekcji filmów edukacyjnych i quizie na ich temat, fajerfajterzy zaprezentowali dzieciom symulację alarmu – z ekspresowym zjeżdżaniem po rurze na czele. Jakby tego było mało – w ramach religijnej segregacji – tylko Oliver i jego druh najlepsiejszy, pucołowaty Ormianin Garren, dostąpili zaszczytnej możliwości wspięcia się do szoferki wozu strażackiego. W ogóle szczęściarze z tych drugoklasistów – ja nie byłem na szkolnej wycieczce od miesięcy, a oni w rozjazdach są bez przerwy. Bywa zadziwiająco bezsensownie, jak w Texas Chicken, bywa i przerażająco, jak w klinice dentystycznej, ale przynajmniej nie siedzą w szkole przez dziewięć lekcji… Dopinając zębową klamrę – Wróżka Zębuszka Renata już zatroszczyła się o monetę dwudziestopięciolirową, która zajęła miejsce schowanego pod poduszką mleczaka.

Skorośmy tak dotkliwie poturbowali dziś chronologię niniejszego pamiętniczka, czemu mielibyśmy nie pójść za ciosem i nie urządzić sobie małego powrotu do przeszłości? Niezwykłość wczorajszego wieczora jest bowiem wspomnienia warta. Nie żeby wydarzyło się coś obiektywnie niesamowitego. Biorąc jednak pod uwagę prawa natury obowiązujące w Syrii, miał on znaczenie wręcz historyczne.

A było to tak… Wybraliśmy się wczoraj, zaraz po treningu na siłowni, do restauracji Prego, by na jednym z tamtejszych płaskich ekranów o przyjemnie obfitych kształtach obejrzeć starcie Bayernu z Olimpique w półfinale Ligi Mistrzów. Dojeżdżamy na miejsce. Żadne znaki na niebie i ziemi nie zwiastują jakowychś klęsk i nadzwyczajnych zdarzeń: gawiedź, jak to w okolicach dziesiątej wieczorem, siedzi sobie przy stolikach restauracyjnego ogródka w oparach aromatycznego sziszowego dymu i zajada się przysmakami włoskiej kuchni w najlepszym syryjskim wydaniu. Telewizor na zewnątrz zamula jednak, kierujemy więc kroki do środka. A tam pustka! Nikogo – nikogusieńko! Prócz paru kelnerów kursujących między kuchnią a zgromadzonymi na zewnątrz klientami.

Co do diabła? – myślimy. Myślimy… I nagle cos nam świta. Oto nadszedł dzień z dawna zapowiadany, w którego jednak nadejście zdrowy rozsądek do samego końca uwierzyć nie pozwalał. Oto kończy się Syria, jaką znamy. Zakaz palenia w miejscach publicznych!

Zrozumcie, drodzy radiosłuchacze – to nie Europa, w której burzliwe dyskusje na temat zakazu palenia tytoniu w kontekście zdrowia i wolności osobistej toczą się od lat, co jakiś czas skutkując delikatnym ograniczeniem słodkich palaczych przywilejów. To Syria, w której pali 193 procent społeczeństwa, któremu nagle powiedziano ‘khalas’. Nie że przedzielona sala w restauracji, nie że jakieś palarnie i inne wydzielone strefy wolności – won z wnętrz publicznych i tyle. Nie będzie papierosa przy przyglądaniu menu, nie będzie drugiego podczas oczekiwania na posiłek, nie będzie wreszcie deseru – smakowitej shishy. Której nie będzie również w odwiecznym wieczornym zestawie z kawą i tryktrakiem. A w związku z brakiem innych używek, o którym kilka akapitów wcześniej, nie będzie niczego.

Działo się to 21 kwietnia roku pańskiego 2010. Wygląda na to, że Syryjczycy na długo zapamiętają ten dzień. Wnukom będą opowiadać, jak to grający w dziesiątkę Bayern Monachium pokonał grający w dziesiątkę Olimpique Lyon 1:0 po golu Robbena. Który to mecz oglądali albo na tytoniowym głodzie, albo przez szybę. Nie padało, ale marne to pocieszenie.

4 comments:

  1. Miedzy Oliverem a Renata: Lilit i Kelly. Na oparciu sofy przycupnela Gillian.

    ReplyDelete
  2. BUAHAHAHAHAHHAAAAHHAHHAHAHAHAHA!!!!! ROTMFFL!!! Fufufufufufu!

    That's all *I* have to say. <3

    ReplyDelete
  3. Beka ze zdjecia? Czy z zakazu palenia, psie ogrodnika...

    ReplyDelete
  4. Nie no, naturalnie że z przewrotności losu, który sprawił, że Syria zrobiła Cię w przysłowiowe bambuko! Nie jestem przecież aż tak podły, żeby nabijać się że ktoś na zdjęciu wygląda przypadkiem na ździebko niedoczesanego! :P

    <3<3<3 mimo wszystko!

    ReplyDelete