Tuesday, April 29, 2014

Birma. Po diabła. Rozdział XXIV



Nowe stare Yummy • najgłupsza ambasada na świecie • uszczęśliwiony na siłę




Yummy, Yangon, sobota, 29 marca 2014, w pół do ósmej



Niby to samo stare dobre Yummy, a jednak nie to samo. Do starego dobrego Yummy skierowalismy swe kroki zaraz po zakupach w pobliskim markeciku; idziemy sobie, rozmawiamy, a tu nagle Star Queen. Co u licha, zawsze był sklepik, hotel z burdelem, Yummy, potem czynna do siódmej herbaciarnia serwująca doskonałe i tanie jak piwo indyjskie zestawy chapati, poori i dosai z curry, a potem Star Queen. Gdzie się podziało Yummy? W tył zwrot. Jest, faktycznie, tyle że zamknięte na głucho i ciemno.



Ironia losu; wczoraj, kiedy ewakuowałem się wieczorem z domu dotkniętego osiedlową awarią elektryczności, Yummy miało się dobrze, blaskiem promieniało, nie ma to jak generator. Za to maszerując dziarsko ciemną uliczką w generator nie zaopatrzoną, dostrzegłem coś jakby szyld Yummy w innym miejscu, tak w połowie drogi do tego, co za Yummy zwykłem byłem uważać. Może uznałbym to za zwidy i figle płatane mojej biednej głowie przez upał, ale i Alan wspominał, że albo otwiera się nowa filia, albo Yummy się przenosi.



No więc się wzięło i przeniosło, w ciągu jednego dnia. Opustoszało stare dobre Yummy, zalśniło ciepłożółtym światłem setek małych zwisających z dachu lampek nowe Yummy. Show must go on.



Trafiliśmy więc dziś na inaugurację. Właściciel nas powitał uroczyście i podziękował za bycie regularnymi klientami, uszanowanko. Przenieśli się, bo skończył im się pięcioletni kontrakt najmu poprzedniego lokalu. Dowiedziałem się przy okazji, że koszt prowadzenia restauracji (na jakieś dwadzieścia stolików) na mojej dzielnicy to 40 lags. Lag to taki dziwny azjatycki liczebnik oznaczający sto tysięcy. 40 lags to 4 000 000 kyatów czyli 4 000 dolarów. 12 tysięcy zotych. Ale dość liczebników; ważne, że nasz ulubiony kelner jest na miejscu, piwo nie podrożało a sałatka z peklowanych liści herbaty, jedno z niewielu interesujących dań kuchni birmańskiej, jest tak samo yummy jak w odległej o 500 metrów dawnej siedzibie. Yummy is dead, long live Yummy!



I tu dochodzimy do tego, że ambasada Indii jest najgłupsza w świecie. A może rzecz nie w głupocie samej ambasady, ale w głupocie, którą owa reprezentuje. Jak to ambasada. Że też mi się zachciało do Indii jechać...



Zaczęło się wszystko od jogowego kursu nauczycielskiego nieszczęsnego. Zorganizowanie kursu poszo gładko, firma jest najwyraźniej doświadczona w obsłudze obcokrajowców nieprzywykłych do azjatyckiej psyche. Odpowiadają na maile szybko i sympatycznie, sami nawet wysyłają wiadomości w stylu: „kurs już wkrótce, pamiętaj o zabukowaniu biletów i wyrobieniu wizy”. Najwyraźniej obcowanie na co dzień z ludźmi bez mózgów na miejscu sprawia, że, poniekąd słusznie, liczą się z tym, że na innych kontynentach mózgów też jest mniej niż ludzi.


Ja się zająłem – no, próbowałem się zająć, dla ścisłości – biletami i wizami już wcześniej, taki jestem sprytny. Tak mi się przynajmniej wydawało, dopóki nie odkryłem, że banalny z pozoru proces jest klasycznym przykładem paragrafu 22. Najtańszą mianowicie linią latającą z Bangkoku do Delhi jest IndiGo, indyjski low cost. Przejrzysta strona internetowa, wszystko pięknie. Oprócz tego, że mój kraj nazywa się u nich Poland People’s Republic, ale nie czepiajmy się drobiazgów. Wszystko więc pięknie aż do momentu, kiedy w procesie rezerwacji należy podać numer wizy do Indii. Czyli że trzeba najpierw ogarnąć wizę, a później kupić bilet. Problem w tym, że na stronie internetowej ambasady ogłasza się wszem i wobec, że by otrzymać wizę, należy przedstawić bilety na wlot i wylot...



Poprosiłem o przysługę Abhi, birmańsko-indyjską nauczycielkę IT z naszej szkoły. Abhi zadzwoniła do ziomków i dowiedziała się, że tak tylko piszą dla żartu, że chcą bilet; tak naprawdę to wcale nie chcą. A więc sprawa prosta: najpier wiza, później bilet. Prosta sprawa, dobre sobie...



Po raz pierwszy pojechałem do ambasady w poniedziałek dwa tygodnie temu. Musiałem zorganizować sobie pozwolenie od głowy szkoły, bo wnioski składać można tylko między 9.00 a 11.00 rano. Trzy kwadranse w taksówce i 3000 kyatów w jedną stronę. Po co? Po to, żeby dowiedzieć się, że nie mogę tak sobie po prostu przyjść z ulicy, wypelnić formularz, zostawić paszport, zdjęcia i horrendalne 67 dolarów i być z siebie zadowolonym. Indie to kraj nowoczesny, trzeba najpierw aplikować online! Jakże to więc, aplikuję online i przychodzę z paszportem, do którego na miejscu wkleja mi się wizę? I już? Oczywiście, że nie! Aplikuję online, drukuję wniosek a potem przychodzę do ambasady i przechodzę cały standardowy proces. Nie ma to jak czynienie życia prostszym... Teoretycznie mogłem szybko załatwić aplikację online w jakiejś kafejce albo biurze turystycznym, ale była już prawie jedenasta, kiedy odesłano mnie z kolejki do diabła. Postanowiłem aplikować z domu i wrócić kiedy indziej.



Wróciłem kiedy indziej z wydrukowanym wnioskiem, paszportem, zdjęciami i 67 perfekcyjnymi birmańskimi dolarami. Kwadrans w chaotycznej azjatyckiej kolejce i już byłem przy okienku.

- Jest pan pewien, że chce pan wizę na miesiąc?

- No tak, mój kurs trwa cztery tygodnie, więc wydedukowałem, że miesiąc wystarczy.

- Ale wie Pan, że my liczymy ten miesiąc nie od daty wjazdu do kraju, tylko od daty wystawienia wizy. Odbierze pan paszport w piątek, 28 marca i od piątku, 28 marca zaczynamy liczyć 30 dni.

[- Pojebało Was, prawda?]

- Czy mogę teraz zmienić ten „miesiąc” na „trzy miesiące” na wniosku?

- Cena jest ta sama, ale nie; musi Pan jeszcze raz aplikować przez internet i wrócić ponownie.

[- Jest Pani pewna, że Was nie pojebało?]

- I proszę nie zapomnieć, żeby spisać na wniosku numery seryjne wszystkich banknotów, którymi pan płaci.



            Tym razem na szczęście, uczy się człowiek, pojechałem do ambasady odpowiednio wcześnie rano; miałem dość czasu, by za 3000 kyatów aplikować po raz kolejny w jakimś zatęchłym, acz sympatycznym biurze turystycznym. Obserwując uważnie jegomościa wstukującego w powolny birmański internet moje dane, spisałem dokładnie numery seryjne baknotów. 40 dolarów za wizę, 25 dolarów większej opłaty korupcyjnej i 2 dolary pomniejszej opłaty korupcyjnej. Pół godziny później byłem z powrotem pod okienkiem. Wszystko cacy.

- Czy może Pan przyjść jutro o 15.30?

- Jasne, ale myślałem, że na wizę czeka się trzy do czterech dni?

- Nie, to nie po wizę, musi Pan jeszcze zostawić swoje odciski palców.

- Nie da się tego zrobić teraz?

- Nie, dziś lub jutro między 15.30 a 16.30.

[- Tak, zdecydowanie Was pojebało.]

- Dobrze, przyjadę dziś...



            Podróż do ambasady po południu zajęła mi standardowe trzy kwadranse, w jedną stronę. Zostawienie odcisków palców – jakieś sześćdziesiąt sekund. Pobieranie ich odbywało się przy buirku odległym o jakieś trzy metry od porannego okienka aplikacyjnego. Twoje zdrowie, Kafka!



            Wczoraj odebrałem wizę. Git.



            To teraz bilety. Cena wciąż ta sama, hurra, tylko okazało się, że skończył mi się limit transakcji opłacanych kartą kredytową bez potwierdzenia hasłem sms, genialny pomysł Millennium. Niby pięknie, że bank dba o moje bezpieczeństwo, tyle że nikomu nie przyszło do głowy, że ktoś może mieć dostęp do internetu a nie mieć dostępu do telefonu... Birma... Po diabła?  







Klasyk na dziś:



– Bzdury. Szarlataneria!

– Ale niech ekscelencja spróbuje. To wielki amator wódki, z żoną nie żyje, a z jakąś Niemką, strasznie przeklina, można powiedzieć – czarodziej!



Antoni Czechow, Końskie nazwisko (z tomu Opowiadania humorystyczne)













Tuesday, April 22, 2014

Birma. Po diabła. Rozdział XXIII


[dziś dla odmiany, jako że niektórzy oczekują na temat mojego powrotu do kraju wiadomości a ja nie lubię pisać dwa razy o tym samym: obszerne fragmenty z listu do przyjaciela]

Star Queen, Yangon, wtorek, 4 marca 2014, siódma



Dobry wieczór, drogi Przyjacielu!


List dzisiejszy piszę po troszę razem z kelnerem, przyniósł myanmara i patrzy w ekran jak zaczarowany. Jestem pewien, że gdyby był w stanie wznieść się na odpowiednie wyżyny lingwistyczne, przesłałby Ci pozdrowienia. Ale wiesz jak to jest z krajowcami, cholerna spuścizna po Brytyjczykach (Burmese Days Orwella):

It was after nine now, and the room, scented with the acrid smoke of Westfield's cheroot, was stifling hot.  Everyone's shirt stuck to his back with the first sweat of the day. The invisible chokra who pulled the punkah rope outside was falling asleep in the glare.

'Butler!' yelled Ellis, and as the butler appeared, 'go and wake that bloody chokra up!'

'Yes, master.'

'And butler!'

'Yes, master?'

'How much ice have we got left?'

''Bout twenty pounds, master.  Will only last today, I think.  I find it very difficult to keep ice cool now.'

'Don't talk like that, damn you--"I find it very difficult!"  Have you swallowed a dictionary?  "Please, master, can't keeping ice cool"--that's how you ought to talk.  We shall have to sack this fellow if he gets to talk English too well.  I can't stick servants who talk English.  D'you hear, butler?'

'Yes, master,' said the butler, and retired.

Mój też zresztą poszedł już, stracił zainteresowanie.


                List dzisiejszy piszę również z nieukrywaną przyjemnością. Wyjątkowo wielowymiarową. Po pierwsze, od dawna miałem ochotę i potrzebę to zrobić, a nie ma to jak zrobić wreszcie coś, co od dawna zrobić się miało ochotę i czego miało się potrzebę. Po drugie, ponieważ odebrałem wreszcie swoje bileciki wymarzone i w niejakich bólach wykombinowane. Na Twoje imieniny nie zdążę niestety; Renacie za to powinno się udać (planuję się nauczyć używać semicolonów btw);  na urodziny niestety również się nie stawię. Z góry przepraszam, boleję naprawdę bardzo, ale składałem do kupy swoje plany długo i efekt wydaje mi się najmniejszym złem. Po trzecie... do tego dojdę jeszcze.


                Od początku może, a co, niech się wygadam. No więc pamiętasz może; a może nie pamiętasz: opuszczając Europę moją wytęsknioną zapłaciłem od razu, z uwagi na relatywnie niskie koszta, za podróż w obie strony. Bilet powrotny opiewał na datę 4 maja. Wydawało m się to nie tylko opcją najtańszą, ale i najwygodniejszą, bo kontrakt mam do końca kwietnia. Nie przewidziałem jednego – że kontrakt kontraktem, ale rok szkolny kończy się już 11 kwietnia, wtedy też zaczynają się moje wakacje, nie jestem już w szkole potrzebny. Zostało mi więc bezsensowne trochę trzy tygodnie. Podróżowanie w tym czasie, wbrew pozorom, nie bardzo mnie kusiło. Jak się może kiedyś przekonasz, po takim czasie w Azji człowiek myśli już tylko o powrocie. Mógłbym, za bodajże 140 euro plus ewentualna różnica w cenie biletów, zmienić sobie datę lotu na wcześniejszą i Wielkanoc spędzić w ojczyźnie, o Twojej trzydziestce nie wspominając. Ale że już tu jestem, a 140 euraczy piechotą nie chodzi, rozmyślalem dalej. Odbyłem podróż po rozum do głowy i, jak to w Azji bywa, odnalazłem siebie. Że tak rzeknę sarkastycznie, zaznaczę na wszelki wypadek, bo to, co teraz nastąpi może, poniekąd słusznie, zasiać w Twoim odbiorze ziarno niepewności co do mojej poczytalności.


      No więc postanowiłem wykorzystać ten czas na nauczycielski kurs jogi w Indiach. Kosztuje taka zabawa – w szkole, która podpasowała mi programem, lokalizacją i terminami – 1350 dolców. Z zakwaterowaniem i wyżywieniem, przez cztery tygodnie. Więc w sumie znośnie. Choć wyżywienie to oczywiście zielsko, owoce i ryż. Ale podoświadczam sobie Indii, nie będąc jednocześnie ciągle w podróży, a przy tym, jak Wisznu i Śiwa dadzą, zdobędę uznawaną na całym świecie licencję Yoga Alliance.


                Haczyk w tym, jak pewnie bystrze spostrzegłeś, że kurs trwa cztery tygodnie, ustawowe 200 godzin treningów i wykladów, a ja mam do dyspozycji tygodnie trzy. No więc wrócił temat przebukowywania biletów, tyle że w przód tym razem. Postanowiłem najpierw zająć się zorganizowaniem kursu – rozpracowałem przy tym system paypal, żeby uiścić zaliczkę – a o Lufthansie pomyśleć, niczym Scarlett O’Hara, jutro. I co mi los zgotował? Maila od Travel Service, mojego wrzeszczańskiego biura biletowego. Że Lufthansa odwołuje lot z Yangonu do Singapuru i oferuje mi w zamian inny lot, na tej samej trasie, ale jakieś pięć godzin później. Ja na to, jak pewnie zgadłeś, jak na lato. Że dziękuję bardzo, ale pięć godzin później to ja lecieć nie chcę, chciałem wtedy właśnie, kiedy chciałem, a tak to nie chcę, poproszę o zwrot pieniążków. Chodziła mi po głowie – łatwiejsza zapewne, gdybym był na miejscu w cywilizacji i dysponował telefonem – opcja bezpłatnej zmiany daty. Ale że nie jestem w cywilizacji i telefonem nie dysponuję, całe negocjacje musiałbym prowadzić za pośrednictwem Travel Service. Więc nie lecę, pieniążki poproszę. Sam sobie ogarnę drogę powrotną. Wczytałem się trochę w przepisy, wyszło mi, że powinni cos tam mi oddać, choć dolarów przeciw orzechom bym na to nie postawił.

                 
                 Cisza trwała dobre parę tygodni. Dziś kupowaliśmy bilety dla Renaty, wchodzę na konto i zmraża mnie. Na karcie kredytowej, która była nienaruszona, wyświetla mi się – 1833.84 zł. Jak nic ktoś dokonał na mnie rozboju, tyle się o tym ostatnio słyszy... W mBanku wprawdzie głównie, nie Millennium, ale wiadomo. I ten paypal nieszczęsny, i cyberhindusi. Wklikuję się w temat, i co się okazuje? Że Lufthansa przysłała mi całą sumę za niewykorzystane odcinki podróży! Minus 1833,84 to saldo mojego zadłużenia, nie konta, czyli że o tyle własnie jestem do przodu! Nie wiedziałem nawet, że można mieć na karcie więcej niż wynosi jej limit; można, okazuje się!

                 
                 To właśnie trzecia składowa mojego wyjątkowo dziś świętującego humoru. Twoje zdrowie!




Bangkok, piątek, 6 marca 2014, jedenasta w nocy


    Ale wróćmy do konkretnej i w daty obfitującej zachodniej rzeczywistości. Rok szkolny kończymy 11 kwietnia. Dzień później lecimy do Bangkoku. Stamtąd najprawdopodobniej 14 kwietnia ja lecę do Delhi, a Renata, przez Moskwę, do Warszawy. Renata kręci się po swojej stolicy i polskobusuje do Gdańska, ja kręcę się po swojej stolicy i mniej więcej 17 kwietnia wbijam do Rishikeshu. Kurs trwa od 18 kwietnia do 15 maja. Wracam do Delhi i w nocy z 16 na 17 łapię, wreszcie wreszcie, samolot do Gdańska. Zatrzymuję się jeszcze na lunch w Monachium. Mogłem mieć bezpośrednią przesiadkę, ale wybrałem opcję jakichś sześciu godzin w stolicy Bawarii. Nigdy nie byłem, nie wybieram się w najbliższym czasie z dłuższą wizytą, to chociaż rzucę okiem. W Gdańsku ląduję w sobotę, nadal 17 maja, jakoś po czwartej po południu.


     I po kolacji u rodziców, mój drogi, o ile tylko masz ochotę i o ile znajdziesz dla mnie skromny slot w grafiku, piszę się na Saturday Night Fever. Będę po miesiącu detoksu od wszystkich grzesznych przyjemności, więc, kto wie, może mnie ściąć po dwóch piwach i tyluż fajkach, ale dam z siebie wszystko. Siedemnastego maja i przez kolejne cztery tygodnie.


    Nie jest jeszcze w stu procentach pewne, czy przyszły rok szkolny spędzę w Birmie, jest natomiast niemal pewne, że na jakiś czas tam wrócę. Rzecz w tym, że aktualny kontrakt Renaty, w przeciwieństwie do mojego, nie jest wyposażony w automatycznego bonusa w postaci pensji majowej. Żeby otrzymać ów, małżonka moja musi podpisać kontrakt na przyszły rok. Nie bez znaczenia jest również fakt, że czerwiec to tylko niecałe dwa tygodnie zajęć. Ergo powrót do Brainworks, choćbyśmy mieli tam zostać tylko do końca czerwca, jest dla nas wart prawie pięć i pół tysiąca dolców. Gra warta świeczki, nawet gdybyśmy postanowili w lipcu zrobić ze sobą coś nowego.


     Jak pisałem wcześniej, bardzo chciałbym wrócić na stałe do ojczyzny, ale jak wygląda nasz rynek pracy – sam wiesz. Jestem w tym temacie otwarty na sugestie i w żadnym razie nie będę grymasił, jakby Ci coś genialnego przyszło do głowy.


   Patrzę tak sobie na falangów snujących się po Soi Rambutri i rozmyślam. Może mnie wspomożesz jakimś odkrywczym wyjaśnieniem, bo nie ogarniam. Po kie licho ludzie taszczą ze sobą po dwa plecaki? Nie jakieś sobie plecaki, tylko jeden, na plecach, siedemdziesięciolitrowy mniej więcej, a drugi, na brzuchu, mniejszy, dwudziestoparolitrowy. Czego też, do diabła, można napakować sobie w prawie sto litrów na podróż po Azji Południowo-Wschodniej? W porze ciepłej i suchej, dodam. Ja jeżdżę ze swoim nowym czterdziestolitrowym Deuterem i gdyby nie to, że wożę ze sobą komputer, zajmowałbym swoimi szpargałami może połowę jego pojemności. W Indonezji testowałem 25 litrów i też dawałem radę, również z komputerem. Nawet na Skandynawię, z namiotem, śpiworem i zapasem jedzenia na dziesięć dni, nie dałem rady wypełnić więcej niż 75 litrów  To ci dopiero zagadka.

             
               By the way, żeby nie było, że szpanuję finansowo – za powyższego Deutera zapłaciłem bodajże 20 dolarów. Wiwat obozy pracy dzieci, zażartowałbym, ale poważnie mówiąc – aż mi trochę głupio było, po raz pierwszy w życiu chyba, się tagować. Nie wiem, ile sklepikarze płąca szemranym hurtownikom, ale w negocjacjach są do niczego, schodzą z ceny wręcz desperacko, żal gardło ściska. Pytasz ile za coś i jestś zgubiony, tak długo opuszczają, aż masz ochotę powiedzieć, że to zaszło za daleko, żeby wrócili się o parę dolarów albo wzięli się w garść i odpuścili sobie tę nędzną transakcję. Renata za swojego małego różowego jednodniowego Deuterka, szczyt słodyczy – ale na porządnym systemie nośnym – zapłaciła siedem dolców...


            Dwa miesiące z okładem, Przyjacielu! Nie mogę się doczekać. Mam nadzieję, że zastanę Cię w Gdańsku zdrowego i gotowego na wszystko. Wieczór 17 maja. Do zobaczenia!


Twój oddany, choć z tak daleka,


M.




P.S. Gdybyś planował kiedyś sprawić niespodziankę życia staremu druhowi a nie wiedział jak się do tego zabrać, Molson ma dla Ciebie ciekawą propozycję. Odwróć ślepe oko na oczyswiste nieścisłości na każdym kroku i... enjoy!

http://www.youtube.com/watch?feature=trueview-instream&v=1iXYTwuuLxs

Tuesday, April 15, 2014

Birma. Po diabła. Rozdział XXII




Czy temu, kto rano wstaje Pan Bóg dim sum daje • o skutkach zblazowania słów kilka • zombie apocalypse w wersji VIP • czy Orwell mylił się narzekając na brudną birmańską kuchnię • rynek nieruchomości i baza noclegowa w Birmie • Mousy ratuje nasze finanse • perspektywy rybaka znad Inle • perspektywy nowoczesnego podróżnika • Carmen po birmańsku • w Świątyni Skaczących Kotów • kup pan magię




Food Centre, Yangon, niedziela, 2 lutego 2014, kwadrans po ósmej rano – tak jest, rano!



A cóż to, zapytacie, porabia autor w ten dzień boży o porze tak bezbożnej? Spieszę z wyjaśnieniem. Wróciwszy otóż do Yangonu z małej podróży grubo przed świtem, rozpakowawszy się sprawnie i gorący prysznic wziąwszy, postnowił ów wykorzystać wyjątkową okazję i udać się na śniadanie do Food Centre. Wyjątkowość okazji wynika ze specyfiki Food Centre, jadłodajni w rodzaju kantońskich herbaciarni, gdzie miejscowi po porannym spacerze wpijają się i wgryzają w swoją yam cha, poranną herbatkę spożywaną w towarzystwie dim sum, lekkich przekąsek gotowanych na parze w wieżach bambusowych koszyczków.



Śniadając regularnie, w weekendy, w Food Centre, nie raz próbowałem upolować nostalgicznie chińskie koszyczkowe specjały, bez sukcesu jednak. Cieszą się one najwyraźniej popularnością tak wielką, że o godzinie dziewiątej czy dziesiątej koszyczki, wciąż piętrzące się na stole do gotowania, nie zawierają już niczego poza wonnymi resztkami pary. Dlaczego nie przygotowuje się ich po prostu więcej – tak, by, niczym w Szkocji, lokalnym śniadaniem mogli cieszyć się przez cały dzień nawet wyjątkowo spóźnialscy klienci? Oto i jedna z czterech miliardów azjatyckich tajemnic, których kapitalistyczny umysł nie ogarnie. Skoro więc, w każdym razie, i tak byliśmy już na nogach, postanowiliśmy schwycić dzień i przenieść się na moment do Kantonu. Podróż w czasie i przestrzeni zadziałała o tyle, o ile. Yangońskie dim sum nie było złe, ale poziom jego różnorodności, kreatywności i niejakiej dziwaczności okazał się być odwrotnie proporcjonalny do odległości, która, mimo bujnej wyobraźni, wciąż dzieli nas od zapachu Morza Południowochińskiego.



Skoro już jednak zaczęło się dzień razem z innymi ćwierkającymi rannymi ptaszkami, warto chyba sprawdzić, czy promocja, w myśl której wstającym rano Pan Bóg daje, wciąż jest aktualna. W oczekiwaniu na cuda, błogosławieństwa i nagrody rzeczowe, skreślę więc parę słów na temat naszej wycieczki nad słynne jezioro Inle.




Z weekendowego chilloutu w Yangonie postanowiliśmy zrezygnować z dwóch powodów. Po pierwsze, Inle znajduje się o rzut kamieniem od Taunggyi, miejsca zsyłki mojego byłego współlokatora, Nowozelandczyka Camerona. Pomysł odwiedzenia go zrodził się, a może zaczął nabierać kształtów, w starym dobrym Cup Cornerze, nad kufelkami myanmara wystarczająco licznymi, by jedenastogodzinna podróż autobusem w jedną stronę i takaż podróż powrotna wydały się warte świeczki. Po wtóre, w piątek świętowany był chiński Nowy Rok, Rok Konia, w związku z czym nasz weekend spęczniał do trzech dni. Po raz ostatni w tym roku szkolnym, now or never więc.



Jakby tego było mało, okazało się, że Adam i Inês również wybierają sie nad największe jezioro Birmy i już znaleźli wyjątkowo kuszącą, szczególnie dla Renaty, opcję transportu na miejsce. Oddajmy tu przy okazji po raz kolejny honor psychologicznemu postępowi, który, między innymi w dziedzinie znoszenia z uśmiechem niewygód podróży, poczyniła w ostatnich latach moja małżonka. Nie straszne jej są teraz nie tylko najpodlejsze przydrożne jadłodajnie i najbardziej plugawe toalety, nawet brak prysznica nie jest dla niej wielkim wyzwaniem! Trudno ukryć jednak, że autobus nocny z dużymi i odchylanymi do pozycji leżącej fotelami wydawał się być wart 20 dolarów od osoby.



Jak to często ostatnio bywa, niewiele brakowało, a w ostatniej chwili zostalibyśmy w domu. Nie żebyśmy, jak mawiają Anglicy, „dostali zimnych stóp”. Nie, my nie z takich, nasza wola była niezłomna. Nawalił za to umówiony kierowca, który we czwartek za kwadrans piąta po południu miał po nas przyjechać i zawieźć na stację autobusową. Bez sensu żeśmy się z nim w ogóle umawiali, mogliśmy równie dobrze wziąć po prostu taksówkę, tym bardziej, że wracaliśmy do domu z Merry Brown tylko po to, żeby się z nim spotkać. No i nie przyjechał, bezczelny.



Najgorsze, że to nie powinno stanowić dla nas problemu, wciąż mieliśmy dość czasu, żeby dojechać na miejsce odjazdu autobusu na własną rękę. Ale znów podróżnicze zblazowanie dało o sobie znać. Jak powszechnie wiadomo – drugi rok psychologii lub odrobina zdrowego rozsądku – człowiek działa najefektywniej na pewnym poziomie stresu. Jeśli poziom stresu jest zbyt wysoki, paraliżuje. Jeśli jest zbyt niski – nie zmusza do pełnej koncentracji i wysiłku. Jakiś czas temu Bob opowiadał mi o chodzeniu po rozżarzonych węglach. Wiadomo, kiedy robi się to po raz pierwszy, organizm jest maksymalnie pobudzony, napompowany adrenaliną, skupienie sięga zenitu, a może nawet go przekracza. Z każdym kolejnym spacerem natomiast – łatwiej o dekoncentrację. Tak właśnie Bob, będąc już instruktorem zabawy, myślal sobie pewnego razu o niebieskich migdałach i w środku ognistej ścieżki zauważył nie bez zdumienia, że węgielki parzą... Tak też i my się sparzyliśmy. Zamiast mieć, jak większość ludzi, wszystko mieć w nerwach na ostatni guzik dopięte, spisane w obu językach adresy, jakiś numer telefonu w razie kłopotu – mieliśmy w rękach birmańskojęzyczne bilety na jakiś autobus nie wiadomo skąd odchodzący. Kiedy więc pięć po piątej kierowcy nie było, wydawało się, że jesteśmy w przysłowiowej dupie.



Najsensowniejszym wyjściem wydawało się spróbować dogadać się z jakimś łebskim taksówkarzem. Taki na szczęście został nam zesłany na najbliższym rogu. Chciał chyba urządzić sobie właśnie przerwę, bo parkował pod sklepem, ale wyglądał zbyt inteligentnie, żebyśmy pozwolili mu udać się na zasłużony zapewne odpoczynek. Nasze obawy potwierdziły się – na bilecie nie napisano, skąd też autobus odchodzi. Jedyny trop dawał numer telefonu. Taksówkarz miał na szczęście komórkę. Po kilku minutach ktoś wreszcie odebrał i podał mu namiary. Był kwadrans po piątej. Pozostało zapytać czy zdążymy. Tu nasz znajomek pomóc nie potrafił. Rozłożył bezradnie ręce i oświadczył nieazjatycko szczerze, że nie ma pojęcia, bo korki są srogie, o czym zresztą doskonale wiedzieliśmy sami, już w drodze z Merry Brown było słabo. Zawiodło nas zbytnie wyluzowanie, nie zawiodła za to wyrobiona w bojach intuicja – gość pędził po głównych drogach, gdzie się dało, a gdzie się nie dało – przemykał się bocznymi uliczkami. Dojechaliśmy na miejsce kwadrans przed czasem. Czasem planowego odjazdu, dodam, odjazd bowiem realny nastąpił po kolejnych piętnastu minutach. Standard. Ale nie bierzcie przykładu, moi drodzy, nie róbcie tego w domu – nie dajcie się zblazować, bo przejedziecie się na tym kiedyś tak, jak my się niewątpliwie przejedziemy...



Bateria dzielna pada, trzeba poszukać jakiejś miejscówki z kontaktem... Star Queen? Już po dziewiątej, zobaczymy, czy otwarte...





Star Queen, Yangon, niedziela, 2 lutego 2014, kwadrans po dziewiątej rano – tak jest, rano!





W sumie zamknięte, stoły jeszcze nie porozstawiane, ale zaprosili mnie do środka, podstawili stolik i krzesło pod kontaktem, przetarli wszystko, zapytali, czy podać andamana... W sumie to chciałem poprosić o herbatę, ale skoro już załapali stałobywalczany system, szkoda byłoby to teraz popsuć. Wasze zdrowie!





Autobus zdecydowanie wart był 20 dolarów od osoby. Po troszę w związku z wygodnymi fotelami, przede wszystkim z zawstydzająco prozaicznego powodu indywidualnych ekranów zaopatrzonych w szereg filmów i gier. Prawda objawiona w ostatnim sezonie Walking Dead zyskała sobie swoje semipraktyczne potwierdzenie – nic tak nie bonduje ojca z synem jak wspólne wystrzelanie konkretnej fali zombiaków.



Na wspomnienie zasłużył też przydrożny kompleks jadłodajniany, kompleks w kontekście jakości serwowanych dań nijak nie stereotypowy. Szkoda czasu na wchodzenie w szczegóły, dość powiedzieć, że gdyby był to mój jedyny kontakt z kuchnią birmańską, kulkami rybnymi w pieprzowym sosie, słodko-kwaśnym tofu i zwyczajnym-niezwyczajnym smażonym makaronem, odniósłbym wrażenie – jakże mylne – że kuchnia owa jest wspaniała i polecenia godna. Cóż, podobno najlepsze birmańskie jedzenie podaje się w Londynie...



Do Taunggyi przyjechaliśmy z godzinnym mniej więcej opóźnieniem, które okazało się być prawdziwym błogosławieństwem. Nie tylko wyspaliśmy się o godzinę lepiej, o godzinę krócej wystawieni też byliśmy na całkiem szacunku godny poranny chłód stolicy górzystego stanu Shan.



Wysiedliśmy więc, przetarliśmy oczy i zaczęliśmy zbierać informacje. Na rynek w środku miasta transport mieliśmy gratis. Za kurs na dworczyk, z którego lokalne pick-upy odchodzą do Nyaung Shwe, jakiś spryciarz chiał 9 dolarów, za samo Nyaung Shwe, odległe od Taunggyi o niecałą godzinę – 30 dolarów. Nie było się nad czym zastanawiać, pojechaliśmy na rynek i tam kontynuowaliśmy zabawę sami.



Na tym etapie nie wiedzieliśmy właściwie, co też chcemy właściwie robić w okolicy. Według wstępnych planów Cameron oraz Adam i Inês, którzy byli na miejscu od wczoraj, bo jako nauczyciele przedszkolni mieli jeden dzień wolnego więcej, mieli się szeroko pojętym rankiem udawać nad jezioro. Połączenie z nimi sił wydawało się pomysłem dobrym, o tyle jednak trudnym, że nie mieliśmy ani telefonu – choć byliśmy w posiadaniu numeru Camerona – ani dostępu do internetu. W takiej sytuacji nie ma to jak przejść się po okolicy. Przemaszerowaliśmy raźno przez rynek, pomyszkowaliśmy w okolicach meczetu, licząc po cichu na znalezienie jakiejś muzułmańskiej jadłodajni, wreszcie stanęliśmy przed niewielkim guesthousem. Na nasze spotkanie wybiegł właściciel, tylko po to, okazało się, by poinformować nas, że obcokrajowców nie obsługują. I by udzielić nam całkiem cennych wskazówek na temat tego, gdzie owych obsługują i skąd łapać ciężarówkę nad jezioro.



Mentalna mapka miasta zaczęła nabierać kształtów i kolorów, po kilkunastu minutach – kilku meczetach, świątyni Sikhów i pagodzie – trafiliśmy na kolejny guesthouse. Nie mam pojęcia, po co wypisywać w szyldzie angielskie słowo guesthouse, jeśli obsługuje się tylko tubylców, ugraliśmy tyle, że właściciel wskazał nam odległy o sto metrów Sun Minn Hotel, gdzie bez dwóch zdań powinni nas przyjąć.



Owszem, Sun Minn Hotel okazał się być uprawionym do udzielenia nam schronienia. Jak to jednak w Birmie nagminnie bywa, uprawnienia do udzielania schronienia obcokrajowcom równają się cenom z kosmosu. 55 dolarów za trójkę. No panie Waldku...



Jakbym się nie starał, nie mogę tu powstrzymać się od dygresji na temat sytuacji hotelowej i nieruchomościowej w Złotym Kraju. Jest koszmarnie. Ceny nijak nie przystają ani do oferowanego standardu, ani do lokalnych pensji, do niczgo nie przystają po prostu!



Baza hotelowa. Weźmy świeży przykład. W zeszły weekend swoją krótką podróż po Birmie zdecydowali się rozpocząć w Yangonie moi starzy znajomi z czasów studiów. Chętnie podjąłem się misji zabukowania dla nich noclegu w prawdziwej stolicy Birmy. Zacząłem od przybytków w naszej okolicy, zakładając, że po pierwsze będziemy mieli blisko do moich ulubionych lokalnych knajpek, po drugie – że będzie to okolica tania, gdyż turyści nie mają żadnego interesu, by się tu zatrzymywać. Bang – bang – bang, trzy headshoty. W najlepszym hotelu na dzielnicy, Royal Ruby, ceny za trzy osoby zaczynają się od 55 dolarów, w średnim hotelu, Power Palace, za najtańszy pokój zażądano 45 dolarów, w najbardziej podstawowym, Mother’s Inn również nie zaproponowano mi niczego lepszego niż 45 dolarów. Ponieważ psychologowie wspomniani przylecieć mieli do Yangonu około dziewiątej trzydzieści wieczorem, a ja nie miałem w planach pozwalać im na pójście spać przed odwiedzeniem przynajmniej Dziewiętnastej Ulicy, wydawało się na miejscu drążyć temat dalej. Obdzwoniłem ze szkoły najtańsze opcje wsponiane w Lonely Planet. Budżetowa edycja On A Shoestring, czuję się w obowiązku wspomnieć – plus za koncentrację na opcjach najtańszych, minus za szybką deaktualizację cen promowanych przybytków. Udało mi się znaleźć jedno miejsce, które życzyło sobie 30 dolarów i oferowało śniadanie w cenie. Lepiej, ale postanowiłem iść za ciosem i znaleźć nocleg najtańszy z najtańszych. W tym celu udaliśmy się z Renatą w czwartkowe popołudnie do centrum z zamiarem pokręcenia się po okolicach Sule Pagody oraz po Chinatown i zbicia ceny do poziomu rekordowego. Odwiedziliśmy co najmniej pięć czy sześć miejsc, które sprawiały wrażenie nie będących uprawnionymi moralnie do kasowania więcej niż 15 dolarów za trójkę. Wrażenie nijak się miało do rzeczywistości. Najlepsze, co mogliśmy przykładnie oszczędnym ziomkom zaoferować to dwie podłe dwójki bez okien z toaletą w hallu na ogólną kwotę 24 dolarów. Khalas, taniej się nie da.



Z czego wynika cały ten noclegowy nonsens? Po pierwsze, z licencji na goszczenie, i finansowe zabijanie, turystów. Nie wszystkie hotele mają możliwość rejestrowania podróżnytch z zagranicy, licencja zapewne kosztuje, niewykluczone, że od każdej ofiary tego systemu płaci się jakąś solidną prowizję władzom. Po drugie, ceny nieruchomości w Birmie, szczególnie w Yangonie, są efektem jakiejś będącem kolosalnym nieporozumieniem spekulacyjnej bańki. Przykład drugiej świeżości, sprzed niecałych czterech miesięcy. Renata i Oliver dołączają do mnie na birmańskim wygnaniu. Super. Ogarniamy lokum. W skrócie, bo szkoda gadać. Bob obiecuje nam finansowany przez szkołe dom. Na kilka dni przed przyjazdem moich wytęsknionych najbliższych okazuje się, że dom obiecał też komuś innemu i my dostaniemy apartament. Sorry. W odwodzie jest jednak gwarantowana kontraktem suma 500 dolarów miesięcznie na nauczyciela. Czyli mamy do wydania 3000 złotych. W Polsce nie mielibyśmy żadnych problemów, by za tą kwotę wynająć dwupokojowe umeblowane mieszkanie w dobrej okolicy. W Birmie okazało się to być nie do zrobienia. Miesięczny czynsz najmu domu lub porządnego apartamentu kształtuje się na poziomie niewyobrażalnych 3000 do 6000 dolarów! Przy lokalnych pensjach rzadko przekraczających 400 dolarów miesięcznie... Dramat. Chwała mi za wpadnięcie na i przeforsowanie pomysłu przekształcenia pokoju medytacyjnego w pokój dziecinny i zostania całą rodziną w naszym wesołym Białym Domu...  



*          *          *

[dopisane później, w najróżniejszych miejscach i przy najróżniejszych markach piwa]



Wróćmy jednak do hotelu Sun Minn w Taunggyi. Od pierwszego wejrzenia wiedzieliśmy, że nie skorzystamy z ich usług, przynajmniej usług standardowych. Nie widzieliśmy jednak przeszkód, by skorzystać z usług niewymienionych w cenniku. Chłopcy z obsługi okazali się dobrymi gospodarzami, dali nam klucz do pokoju i pozwolili odbyć poranną toaletę. Skonstatowaliśmy przy tej okazji, że nawet połowa z 55 doalrów, której to sumy zażyczono sobie za nocleg, byłaby w kontekście oferowanego standardu ostrym przegięciem. Chłopcy nie poskąpili nam też na szczęście hasła do internetu. Headshot, Cameron był online, po chwili dołączył Adam. Sprawnie uzgodniliśmy czas i miejsce spotkania – pod ekranem na jedynym chyba centrum handlowym w Taunggyi, piątym nota bene pod względem liczby mieszkańców mieście Birmy. 



Choć jadłodajnia, w której usiedliśmy na chwilę, by zjeść śniadanie, znajdowała się w muzułmańskiej części miasta, muzułmańskiego pieczywa i specjałow z baraniną nie serwowano w niej. Serwowano za to bezbłędne złote samosy: smażone na głębokim oleju trójkątne pakieciki z cienkiego ciasta nadziewane pokrojonymi w kostkę i hojnie przyprawionymi indyjską mieszkanką przypraw warzywami, głownie ziemniami. Trzy takie pakieciki z herbatą – na ogólną kwotę pół dolara – spełniają swoją śniadaniową energetyzującą rolę znakomicie.



             Nie mieliśmy żadnych problemów ze znalezieniem się nawzajem z Cameronem, a potem resztą kompanii. Niedługo potem siedzieliśmy już na pace pseudoosobowego pickupa zmierzającego w stronę Nyaung Shwe, ciesząc się wiatrem we włosach i pogawędką z Camem, z którym nie widzieliśmy się od grudnia. Przejazd nad Inle kosztował nas dolara od osoby, co wypada poczytać sobie za komplement: jedną z nauczycielek, z którymi nasz Nowozelandczyk pracował przez jakiś czas w Taunggyi, skasowano pewnego razu podwójnie. Widząc jej oburzenie, przewoźnik wyjaśnił jej ponoć z rozbrajającą szczerością, że podwójna opłata wynika z tego, że zajmuje on bardzo dużo miejsca. ‘It’s because you are very large. You are so huge!’ cytował nam Cam, imitując birmański akcent, a my pokładaliśmy się ze śmiechu. Jakby oszczędności na doskonałych sylwetkach było mało, udało nam się również uniknąć opłaty klimatycznej zdzieranej tradycyjnie z turystów na rogatkach Nyaung Shwe. Opłaty nie byle jakiej, bo wynoszącej bezczelne 10 dolarów od pasażera. Cuda zdziałały nasze papiery meldunkowe z Yangonu, którymi Mao Tse, taksówkarz i przyjaciel Alana, doradził nam się posłużyć. Minąwszy grabieżczy patrol, postanowiliśmy natychmiast po powrocie do Yangonu odwdzięczyć się przezornemu ‘Mousy’emu’ paroma butelkami dobrego piwa.



            Na temat Nyaung Shwe rozwodzić się nie warto. Ot, zabita bambusem dziura, bez ładu i składu rozbudowywana na modłę uważaną – mylnie, mam nadzieję – za trafiającą w potrzeby i gusta turystów. Sielankowa atmosfera osady nad jeziorem siada najwyraźniej nad Inle w tempie jeszcze szybszym niż na Kaszubach. Najlepsze, co można w tej sytuacji zrobić to zameldować się pospiesznie u któregoś z właścicieli tanich bungalowów, zjeść lunch, napić się mandalaya – piwa Mandalay lub rumu Mandalay, do wyboru do koloru – i poszukać łódki.
 














            Albo raczej dać się znaleźć: przewoźników chętnych do wynajęcia siebie i swojej łajby za 15 dolarów za dzień jest nad wodą zatrzęsienie. Daje to swoją drogą wyobrażenie na temat sytuacji ekonomicznej okolicy. Choćby przewoźnikowi takiemu co dzień udawało się znaleźć klientów, nie wyjdzie poza 450 dolarów przychodu miesięcznie. Od tego odjąć należy koszta paliwa i amortyzacji. O tym, że taki właściciel łódki jest najczęściej jedynym żywicielem rodziny, nie muszę chyba wspominać. Słabo, słabo to wygląda, ale konkurencja sprawia, że o ile właściciele łódek nie dogadają się ze sobą – a nie dogadają się, bo to Azja, tu jak u Herzoga: każdy za siebie i Bóg przeciw wszystkim – w najbliższej przyszłości niewiele się zmieni. Jak jeszcze minie – poniekąd słusznie, biorąc pod uwgę niezdrowe mechanizmy kształtujące miejscową turystykę – moda na Birmę, będzie dramat.



            Cóż, trzeba więc korzystać, póki jest z czego. Ustaliliśmy z Charonem plan podróży, dopiliśmy mandalaye, wdzialiśmy kapelusze i chusty – nawet nie próbujcie zwiedzać tej wiecznie skąpanej w palącym słońcu okolicy bez nich – i wypłynęliśmy w jezioro.



            Plan rejsu ustala się indywidualnie. Teoretycznie – można płynąć gdzie oczy poniosą. Praktycznie – większość, o ile nie wszyscy, turyści bardzo niekomfortowo czują się tak po prostu się włócząc. Czy to po górach, czy po mieście, czy po jeziorze; ludzie nie chcą się włóczyć, chcą swoje cenne dni urlopu wykorzystać rozsądnie, efektywnie: zaliczać atrakcje, miejsca, które mają swoją nazwę i opis, choćby pobieżny, w przewodniku. W górach wypada zdobyć jakiś szczyt, zeksplorować jaskinię, albo chociaż omieść wzrokiem jakieś lokalne Morskie Oko. W mieście należy przespacerować się po starówce, zajrzeć do katedry, i do muzeum. Koniecznie, jakkolwiek nudne by nie było. Nie inaczej jest z jeziorami, nie inaczej jest z Inle. Należy odhaczyć z listy jak najwięcej lokacji i tyle.



            Teoretycznie więc – gdzie oczy poniosą. Praktycznie – od sklepu z pamiątkami przez fabrykę cygar do świątyni. I koniecznie, na koniec, zachód slońca w jakimś magicznym miejscu.



            Spodziewacie się zapewne, dobrze przecież znając Waszego skromnego autora, albo przynajmniej wnikliwie przeczytawszy powyższy wstęp, że oto zostanie Wam wyłożona wersja alternatywna łódkowej podróży po Inle. Rozsądnej długości paragraf na temat głęboko melancholijnego piękna jeziora, którego zwykli śmiertelnicy nie dostrzegają, zbyt zajęci pogonią za fotkami z flagowych atrakcji. Cóż, miło mi niezmiernie, ale muszę Was rozczarować. Narada nad mapką, listą standardowych lokacji i mandalayami skończyła się uchwaleniem planu najbanalniejszego z możliwych, planu wręcz kiczem trącącego. Może Wam uda się podejść do tematu bardziej filozoficznie.



            My, po godzinie mniej więcej, dobiliśmy do drewnianej przystani wioskowego sklepu z pamiątkami. Przywitaliśmy się z długoszyją i bezzębną przedstwicielką lokalnej mniejszości Kayan. Napiliśmy się herbaty ze sklepikarzami. Kupiliśmy, tagrując się zaciekle, przynajmniej tyle – po naszyjniku, pierścionku, nożu, czy co tam komu wpadło w oko i popłynęliśmy dalej.



            Do fabryki cygar. Lokalnych cygar, czyli, jak się je w Birmie z dawien dawna określa, cheerot. Fabryka to określenie zdecydowanie nietrafne, nawet nazwanie niewielkiej bambusowej chatynki krytej liśćmi palmowymi manufakturą byłoby użyciem tego miana nieco na wyrost.   Tak czy owak, na wyrobach tytoniowych, jak to na wyrobach tytoniowych, nie zawiedliśmy się. Ćmiąc darmowe próbki z prawdziwą przyjemnością przyglądaliśmy się siedzacym na matach staruszkom, które na naszych oczach sprawnie skręcały cygaro za cygarem. Tytoniową sieczkę zawija się, okazuje się, w te same liście, których używa się do zawijania betelu, tyle że betel zawija się w liście świeże, tytoń natomiast w liście wysuszone. Interesujące jest, że jako filtra – cheerot, w przeciwieństwie do klasycznych cygar zaopatrzone są w filtr – używa się zrolowanych liści kukurydzy, tych naturalnie karbowanych liści kryjących w sobie złotą kolbę. Efekt monotonnej pracy wciąż zręcznych, choć starczych, azjatyckich paluszków jest w każdym razie prawdziwie imponujący, i nie oddaję tu hołdu owej imponującości tylko dlatego, by ładnie podsumować paragraf i udać się na zasłużony spoczynek. Świeżo skręcone cheerot palą się przyjemnie, wyjątkowo łatwo, dają dużo lekkiego, gładkiego (smooth, czy jest na to odpowiednie słowo po polsku?) dymu. I są rewelacyjnymi pamiątkami. Spięte gumką recepturką pięćdziesiąt solidnych rozmiarów cygar kosztuje u producenta dwa dolary. Czytelnicy palacze – nie zapomnijcie upomnieć się o próbki. Anegdotka na koniec – staruszki nie liczą ponoć cygar, kiedy dzielą je na pięćdziesięciosztukowe stacki. Przepracowawszy większość swojego życia skręcając cygara i dzieląc je na partie po prostu wiedzą, że konkretna dwugarść zawiera ich dokłdnie pięćdziesiąt. Magia.

 











 














            Jedną z atrakcji nie tylko Inle, ale całej Birmy, wyjątkowo chętnie eksponowaną na przewodnikowych fotografiach jest Nga Hpe Kyaung, Klasztor Skaczących Kotów. Historia za malowniczymi fotografiami jest taka, że mnisi przygarniają koty, pozwalają im wałęsać się po kompleksie świątynnym, karmią je nawet, a w zamian za to pozwalają sobie na podejmowanie – z góry, wydawałoby się, skazanej na porażkę – próby ich tresury. Koty mają mianowicie, mówią manuskrypty Lonely Planet, opanowywać umiejętność skakania przez dzierżone przez braciszków obręcze. Tyle historia, która rozpala wyobraźnię turystów do tego stopnia, że każdy ma wrażenie, że koty nic innego nie robią całymi dniami poza skakaniem a mnisi mają trwały przykurcz mięśni od trzymania obręczy od świtu do zmierzchu. Rzeczywistość, jak zwykle, rozczarowuje. Kotów w świątyni jest sporo, widzieliśmy ich pewnie ze dwa tuziny. Żaden z nich nie skakał przez obręcze, a w każdym razie żaden nie zdecydował się, by pozwolić nam obejrzeć się w locie. Ot, mruczki jak wszędzie indziej, tyle ża jakoś może mniej pogardliwie nastawione do pośledniego gatunku ludzkiego. Przechadzały się wokół nas bez lęku i bez nienawiści w oczach, pozwalały się głaskać, nie miały nic przeciwko kilku współnym fotkom. Żadnego skakania jednak. Rozczarowujące w pewnym sensie, a z drugiej strony krzepiące. O ileż lepsze jest przyglądanie się rozleniwionym i zadowolonym z życia nieskaczącym kotom niż standardowemu azjatyckiemu spektaklowi upokarzania zwierząt w imię zysków ze sprzedaży biletów. Wiwat nieskaczące koty.
 











 












 











            Aż dziw bierze, że nie sprzedaje się jeszcze biletów na równie fotograficznie sławne sztuczki prezentowane nad wyraz chętnie przez rybaków znad Inle. Wystarczy podpłynąć do jakiegokolwiek rybackiego czółna, a rybacy bez zwłoki podrywają się z miejsc, stają na jednej nodze i balansując na niej z imponującą wprawą unoszą w górę drugą nogę, na której opierają rybacki kosz. I tak zastygają, czekając, aż turyści napstrykają sobie fotek, większości których nikt nigdy nie zobaczy. Po co to robią? Po pierwsze, uwieczniają w pewien sposób swoją martwiejącą kulturę. Po drugie, dostają boosta do samooceny przez wszystkie ochy i achy. Po trzecie, liczą chyba na datki od zachwyconych fotografików. Nie wiadomo, która motywacja najsmutniejsza.
 

              









     


            Przydałoby się w tym momecie coś pozytywnego, może przesadną beznadzieją tchnie opis łódkowej wycieczki. Niech więc będzie pozytywnie: kąpiel w Irrawaddy o zachodzie słońca jest wyjątkowo na koniec gorącego dnia przyjemna i orzeźwiająca. I dla żadnego z trzech dżentelmenów, w tym Waszego autora, którzy spontanicznie postanowili jej zażyć, nie okazała się śmiertelna.




            Tak czy owak, optymizmem sytuacja nie napawa. Jeszcze się na dobre turystyka nad Inle nie rozkręciła, jeszcze się miejscowi nie dorobili, a już wszystko wydaje się zmierzać do smutnego finału. Nieskalane cywilizacją życie miejscowych, z którym tłumy cywilizacją zmęczonych ludzi Zachodu chciałoby poobcować, jest bez żenady przekształcane w kiczowaty produkt sprzedawany przez garstkę beneficjentów, z rządem i jego opłatami klimatycznymi na czele. Jeszce się Birma dobrze nie zaczęła, a już się kończy. Spieszcie się zwiedzać Trzeci Świat, tak szybko odchodzi...



 












 











 















 











 


















Klasyk na dziś:

No więc w połowie dwudziestego pierwszego wieku nastąpi poważne przesunięcie ciężaru władzy z Zachodu na Wschód, nie dzięki przewadze ekonomicznej, lecz poprzez subtelne zmiany w świadomości ludzi. Nowa epoka, oparta na biotechnologii, będzie potrzebowała nowego sposobu myślenia, bazującego na wysoko rozwiniętej intuicji, działajcej poza logiką. Zresztą wewnętrzna destrukcja społeczeństw zachodnich osiągnie taki poziom, że większość środków będziecie przeznaczać na kontrolowanie świrów. W telewizji będą pokazywać ludzi, którzy wybiegają z hipermarketów, trzymając się za głowę, nie mogąc już dłużej znieść presji trywialnej codzienności. Mieszkańcy południowo-wschodniej Azji, których umysłów nigdy nie zatruwało logiczne myślenie, znajdą się wtedy w siodle.



John Burdett, Bangkok 8