Tuesday, April 29, 2014

Birma. Po diabła. Rozdział XXIV



Nowe stare Yummy • najgłupsza ambasada na świecie • uszczęśliwiony na siłę




Yummy, Yangon, sobota, 29 marca 2014, w pół do ósmej



Niby to samo stare dobre Yummy, a jednak nie to samo. Do starego dobrego Yummy skierowalismy swe kroki zaraz po zakupach w pobliskim markeciku; idziemy sobie, rozmawiamy, a tu nagle Star Queen. Co u licha, zawsze był sklepik, hotel z burdelem, Yummy, potem czynna do siódmej herbaciarnia serwująca doskonałe i tanie jak piwo indyjskie zestawy chapati, poori i dosai z curry, a potem Star Queen. Gdzie się podziało Yummy? W tył zwrot. Jest, faktycznie, tyle że zamknięte na głucho i ciemno.



Ironia losu; wczoraj, kiedy ewakuowałem się wieczorem z domu dotkniętego osiedlową awarią elektryczności, Yummy miało się dobrze, blaskiem promieniało, nie ma to jak generator. Za to maszerując dziarsko ciemną uliczką w generator nie zaopatrzoną, dostrzegłem coś jakby szyld Yummy w innym miejscu, tak w połowie drogi do tego, co za Yummy zwykłem byłem uważać. Może uznałbym to za zwidy i figle płatane mojej biednej głowie przez upał, ale i Alan wspominał, że albo otwiera się nowa filia, albo Yummy się przenosi.



No więc się wzięło i przeniosło, w ciągu jednego dnia. Opustoszało stare dobre Yummy, zalśniło ciepłożółtym światłem setek małych zwisających z dachu lampek nowe Yummy. Show must go on.



Trafiliśmy więc dziś na inaugurację. Właściciel nas powitał uroczyście i podziękował za bycie regularnymi klientami, uszanowanko. Przenieśli się, bo skończył im się pięcioletni kontrakt najmu poprzedniego lokalu. Dowiedziałem się przy okazji, że koszt prowadzenia restauracji (na jakieś dwadzieścia stolików) na mojej dzielnicy to 40 lags. Lag to taki dziwny azjatycki liczebnik oznaczający sto tysięcy. 40 lags to 4 000 000 kyatów czyli 4 000 dolarów. 12 tysięcy zotych. Ale dość liczebników; ważne, że nasz ulubiony kelner jest na miejscu, piwo nie podrożało a sałatka z peklowanych liści herbaty, jedno z niewielu interesujących dań kuchni birmańskiej, jest tak samo yummy jak w odległej o 500 metrów dawnej siedzibie. Yummy is dead, long live Yummy!



I tu dochodzimy do tego, że ambasada Indii jest najgłupsza w świecie. A może rzecz nie w głupocie samej ambasady, ale w głupocie, którą owa reprezentuje. Jak to ambasada. Że też mi się zachciało do Indii jechać...



Zaczęło się wszystko od jogowego kursu nauczycielskiego nieszczęsnego. Zorganizowanie kursu poszo gładko, firma jest najwyraźniej doświadczona w obsłudze obcokrajowców nieprzywykłych do azjatyckiej psyche. Odpowiadają na maile szybko i sympatycznie, sami nawet wysyłają wiadomości w stylu: „kurs już wkrótce, pamiętaj o zabukowaniu biletów i wyrobieniu wizy”. Najwyraźniej obcowanie na co dzień z ludźmi bez mózgów na miejscu sprawia, że, poniekąd słusznie, liczą się z tym, że na innych kontynentach mózgów też jest mniej niż ludzi.


Ja się zająłem – no, próbowałem się zająć, dla ścisłości – biletami i wizami już wcześniej, taki jestem sprytny. Tak mi się przynajmniej wydawało, dopóki nie odkryłem, że banalny z pozoru proces jest klasycznym przykładem paragrafu 22. Najtańszą mianowicie linią latającą z Bangkoku do Delhi jest IndiGo, indyjski low cost. Przejrzysta strona internetowa, wszystko pięknie. Oprócz tego, że mój kraj nazywa się u nich Poland People’s Republic, ale nie czepiajmy się drobiazgów. Wszystko więc pięknie aż do momentu, kiedy w procesie rezerwacji należy podać numer wizy do Indii. Czyli że trzeba najpierw ogarnąć wizę, a później kupić bilet. Problem w tym, że na stronie internetowej ambasady ogłasza się wszem i wobec, że by otrzymać wizę, należy przedstawić bilety na wlot i wylot...



Poprosiłem o przysługę Abhi, birmańsko-indyjską nauczycielkę IT z naszej szkoły. Abhi zadzwoniła do ziomków i dowiedziała się, że tak tylko piszą dla żartu, że chcą bilet; tak naprawdę to wcale nie chcą. A więc sprawa prosta: najpier wiza, później bilet. Prosta sprawa, dobre sobie...



Po raz pierwszy pojechałem do ambasady w poniedziałek dwa tygodnie temu. Musiałem zorganizować sobie pozwolenie od głowy szkoły, bo wnioski składać można tylko między 9.00 a 11.00 rano. Trzy kwadranse w taksówce i 3000 kyatów w jedną stronę. Po co? Po to, żeby dowiedzieć się, że nie mogę tak sobie po prostu przyjść z ulicy, wypelnić formularz, zostawić paszport, zdjęcia i horrendalne 67 dolarów i być z siebie zadowolonym. Indie to kraj nowoczesny, trzeba najpierw aplikować online! Jakże to więc, aplikuję online i przychodzę z paszportem, do którego na miejscu wkleja mi się wizę? I już? Oczywiście, że nie! Aplikuję online, drukuję wniosek a potem przychodzę do ambasady i przechodzę cały standardowy proces. Nie ma to jak czynienie życia prostszym... Teoretycznie mogłem szybko załatwić aplikację online w jakiejś kafejce albo biurze turystycznym, ale była już prawie jedenasta, kiedy odesłano mnie z kolejki do diabła. Postanowiłem aplikować z domu i wrócić kiedy indziej.



Wróciłem kiedy indziej z wydrukowanym wnioskiem, paszportem, zdjęciami i 67 perfekcyjnymi birmańskimi dolarami. Kwadrans w chaotycznej azjatyckiej kolejce i już byłem przy okienku.

- Jest pan pewien, że chce pan wizę na miesiąc?

- No tak, mój kurs trwa cztery tygodnie, więc wydedukowałem, że miesiąc wystarczy.

- Ale wie Pan, że my liczymy ten miesiąc nie od daty wjazdu do kraju, tylko od daty wystawienia wizy. Odbierze pan paszport w piątek, 28 marca i od piątku, 28 marca zaczynamy liczyć 30 dni.

[- Pojebało Was, prawda?]

- Czy mogę teraz zmienić ten „miesiąc” na „trzy miesiące” na wniosku?

- Cena jest ta sama, ale nie; musi Pan jeszcze raz aplikować przez internet i wrócić ponownie.

[- Jest Pani pewna, że Was nie pojebało?]

- I proszę nie zapomnieć, żeby spisać na wniosku numery seryjne wszystkich banknotów, którymi pan płaci.



            Tym razem na szczęście, uczy się człowiek, pojechałem do ambasady odpowiednio wcześnie rano; miałem dość czasu, by za 3000 kyatów aplikować po raz kolejny w jakimś zatęchłym, acz sympatycznym biurze turystycznym. Obserwując uważnie jegomościa wstukującego w powolny birmański internet moje dane, spisałem dokładnie numery seryjne baknotów. 40 dolarów za wizę, 25 dolarów większej opłaty korupcyjnej i 2 dolary pomniejszej opłaty korupcyjnej. Pół godziny później byłem z powrotem pod okienkiem. Wszystko cacy.

- Czy może Pan przyjść jutro o 15.30?

- Jasne, ale myślałem, że na wizę czeka się trzy do czterech dni?

- Nie, to nie po wizę, musi Pan jeszcze zostawić swoje odciski palców.

- Nie da się tego zrobić teraz?

- Nie, dziś lub jutro między 15.30 a 16.30.

[- Tak, zdecydowanie Was pojebało.]

- Dobrze, przyjadę dziś...



            Podróż do ambasady po południu zajęła mi standardowe trzy kwadranse, w jedną stronę. Zostawienie odcisków palców – jakieś sześćdziesiąt sekund. Pobieranie ich odbywało się przy buirku odległym o jakieś trzy metry od porannego okienka aplikacyjnego. Twoje zdrowie, Kafka!



            Wczoraj odebrałem wizę. Git.



            To teraz bilety. Cena wciąż ta sama, hurra, tylko okazało się, że skończył mi się limit transakcji opłacanych kartą kredytową bez potwierdzenia hasłem sms, genialny pomysł Millennium. Niby pięknie, że bank dba o moje bezpieczeństwo, tyle że nikomu nie przyszło do głowy, że ktoś może mieć dostęp do internetu a nie mieć dostępu do telefonu... Birma... Po diabła?  







Klasyk na dziś:



– Bzdury. Szarlataneria!

– Ale niech ekscelencja spróbuje. To wielki amator wódki, z żoną nie żyje, a z jakąś Niemką, strasznie przeklina, można powiedzieć – czarodziej!



Antoni Czechow, Końskie nazwisko (z tomu Opowiadania humorystyczne)













4 comments:

  1. Opis zdjęć:

    1. Yummy, promocja 'buy 5 get 1 free' na myanmara z kija i partia bierek w wersji wykałaczki i pałeczki. Długowłosa głowa z bokobrodami po lewej należy do Alana, naszego szanownego współlokatora i częstego współbiesiadnika.

    2. Najświetniejsza świątynia Birmy, Shwe Dagon. Odkładałem sobie zwiedzenie jej, odkładałem, oszczędzałem je na własciwy moment, i ostatecznie jej nie zwiedziłęm. Cóż, jest do czego wracać.

    3. Restauracyjka Kokoro. Sushi w Birmie jest w naszej klasyfikacji najlepszym (i najtańszym) sushi po tym, którym zajadaliśmy się w Chinach. W ostatnich tygodniach w knajpkach sushi stołowaliśmy się średnio 2-3 razy w tygodniu.

    4. Zakończenie roku. Oliver z nagrodami za Dzień Sportu.

    5. Ostatni dzień i ostatnia fotka w Białym Domu. I świeże wakacyjne wikińskie fryzurki.

    6. Strand Hotel. To się nazywa szacunek dla tradycji.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Wspaniałe z tą ambasadą!!! Przyznam, że za moich czasów było o wiele łatwiej, dobrze, że nieco to utrudnili, jeszcze by ktoś tam jeździł.

      Dobre sushi w Chinach? Zazdroszczę, ja mogę opowiedzieć dość dużo o koszmarnym, w tym sushi na słodko, wynalazek jakiegoś idioty z Huainan. A, i jeszcze sushi z buraczkami, po prostu poezja.

      Delete
  2. Kto wie, może się załapałem na ostatni rzut takich wdzięcznych do opisywania perypetii. Podobno od października większość nacji, w tym jedyna poprawna miodem płynąca, ma mieć wizy on arrival. Tak czy owak trzeba będzie aplikować i płacić online, bo Indie to kraj nowoczesny i skomputeryzowany, ale przynajmniej po ambasadach włóczyć się trzeba nie będzie.

    http://www.fly4free.pl/wizy-do-indii-beda-dostepne-na-lotnisku-on-arrival/

    Może uogólniłem za bardzo, w Hohhocie sushi pamiętam tylko domowe, takie w typie koreańskiego kimbap bardziej, ze wszystkim, co się nawinęło na raz i z wasabi na odwal. Ale Guangzhou to była bajka i poteżna gałąź kulinarnego przemysłu: dziesiątki profesjonalnych restauracji i barów, nieustające taśmy z talerzykami, najwymyślniejsze składniki, karty zniżkowe, promocje rzędu 50% off na różne rzeczy w określone dni tygodnia (wszystko mieliśmy rozpracowane), plus śmiesznie tanio (wtedy yuan stał po 33 około grosze). W Yangonie w sumie aż tak nie jest, wszystko to może nie tyle raczkuje, co nie przekracza pewnego poziomu, bo zgodnie ze starą maksymą, "tak było dotychczas, więc ne będziemy zmieniać". Także tu raczej krabiego kawioru nie uświadczysz często, ale bardziej standardowe opcje są dobrej jakości.

    ReplyDelete
  3. Dobrze, że płacić dalej trzeba będzie. Odetchnąłem z ulgą, gdyby Indie lub Chiny zrezygnowały z wiz, chyba bym uznał, że świat oszalał.

    ReplyDelete