Friday, December 18, 2009

Państwo Laowai jadą do Halab, vol.34

Noc ze środy, 16 grudnia na czwartek, 17 grudnia 2009, dochodzi północ

Święta, święta. Zbliżają się wielkimi krokami. W szkole pojawiły się choinki, sztuczne, ma się rozumieć, ale jednak. Rodzice jednego z uczniów klasy czwartej zafundowali nam udekorowane i świecące drzewko do klasy. Są muzułmanami, dodam, jak dziewięćdziesiąt procent tutejszej radosnej populacji, miły to więc i znaczący gest z ich strony. Z drugiej strony wynika on nie – w każdym razie nie tylko – z pracy u podstaw nad pojednaniem islamu z chrześcijaństwem, lecz z globalnej komercjalizacji Bożego Narodzenia. Arabowie to w większości muzułmanie, ale zarazem ludzie, którzy przez wieki zajmując się handlem, zgłębili tajniki psychologii sprzedaży, o których nie śniło się Cialdiniemu. Skoro więc na Świętach można zarobić krocie, właściciele centrów handlowych i superhipermarketów nie mają oporów przed ozdabianiem swoich przybytków świerkami, bombkami, girlandami, bałwankami, sztucznym śniegiem oraz mikołajami vel. fatherchristmasami. Podaż i popyt napędzają się wzajemnie, stąd, jak wynika z moich obserwacji, wiele spośród muzułmańskich dzieci otrzyma prezenty z okazji narodzenia Boga przez nich nieuznawanego (Jezus jest, przypominam, uważany przez islam tylko za proroka).

Przed kolejnym spotkaniem szacownego English Language Comitee, do którego mam zaszczyt należeć, prezes James Rose zwany Jimem poprosił mnie o przygotowanie eggnoga, świątecznego napoju z mleka, żółtek i cukru. Nie wydaje mi się, żebym, nie spróbowawszy nigdy tego przysmaku, był odpowiednią do zajęcia się tym osobą. Jim jednak, fan fantazyjnych kanapek, którymi prawie codziennie częstuję go w szkole, nie chciał nawet słyszeć takich wymówek. Wieczorem spojrzałem więc na ściągnięty z internetu przepis (Jim jest Amerykaninem – co za tym idzie, nie wie, jak przyrządza się eggnog, jedzie po prostu do supermarketu i kupuje odpowiednią ilość kartonów) i zabrałem się do dzieła. Nie miałem niestety cynamonu, goździków ani innych bożonarodzeniowych przypraw, ale wersja podstawowa z wanilią wyszła mi chyba nieźle. Coś jakby kogel-mogel zmieszany z mlekiem. Może kiedyś przekonam się, czy tak smakuje prawdziwy eggnog. Członkowie Komitetu Języka Angielskiego NSA w każdym razie, popijając ową gęstą żółtawą ciecz i pogryzając ciasteczka przyniesione przez Jima, jednogłośnie uchwalili, że owszem. Święta, święta.

Dzisiejszego wieczora jednak butelką kopenhaskiego (czy też HOPEnhaskiego, jak się teraz ekologicznie mówi) Tuborga – ważonego w pobliskiej Turcji – świętuję nie narodziny Pana Jezusa, lecz otrzymanie kolejnej pensji. Łatwiej ponoć palmirskiemu wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogaczowi wejść do Królestwa Niebieskiego, czy jakoś tak, trudno jednak ukryć, że z otrzymaniem listopadowego przydziału Franklinów, poczułem się wreszcie naprawdę świątecznie.

Łatwo nie było. Niby do tej pory Mazen płacił nam regularnie, spóźnił się jedynie dwa dni z pierwszą wypłatą, ale miesiąc w miesiąc piętnasty dzień jest dla wszystkich dniem niepewności i oczekiwania na swego rodzaju cud. Właściwie nie dla wszystkich – lokalni nauczyciele przywykli już, i na swoje nieszczęście zaakceptowali, zdecydowanie nieakceptowalne w naszej kulturze opóźnienia. Kiedy przed podpisaniem kontraktu korespondowaliśmy z jednym z nauczycieli NSA, o Syrii i szkole wypowiadał się bardzo dobrze, ale zaznaczył, że z terminowością pensji bywa źle. Do tego jeszcze dramatyczne plotki rozgłaszane przez Kelly, mimo że nikt im z zasady nie dowierza, wprowadzają nas w nastrój, który każe nam z nabożnym lękiem pukać do drzwi księgowej, Bushry (czy też bushry, szczerze mówiąc nie wiem, czy ‘Bushra’ to jej imię czy zawód), by sprawdzić, czy możemy już otrzymać, co od dwóch tygodni do nas należy.

Wczoraj, piętnastego grudnia, spotkał nas zawód. Nie ma dolarów. W banku nie było. Bukra (jutro). Swoją drogą, cóż za zbieżność – ‘Bushra’, księgowa i ‘bukra’ – sławne arabskie ‘jutro’, czyli nigdy, zostawiające chyba daleko w tyle hiszpańskie ‘mañana’. No nic. Renata trochę się już, brzydko mówiąc, podkurwiła, ale niech będzie jutro. Czyli dziś. Ranek – uderzam do księgowej. Zamknięte. Pierwsza przerwa – zamknięte. Jak trwoga, to do Boga – zaglądam do biura Mazena. Rozmawia z jakimś gościem, ale w końcu to sprawa najwyższej wagi, więc wchodzę i czekam grzecznie nieopodal biurka. Siedzi sobie półtora metra ode mnie i udaje, że mnie nie widzi (udawanie, że się nie widzi – to umiejętność, którą tubylcy opanowali do perfekcji). W końcu nie ma już wyboru, zagajam więc, że, jak z amerykańskim akcentem mówi Jim (wspominałem chyba, że jego dziadkowstwo było z Polski, babka chyba nawet z Gdańska): ‘daj mi piniendzy’. On na to, że Bushra. Ja na to, że Bushry nie ma. Za pół godziny. Ok, niech będzie i za godzinę, byle dzisiaj, bo Renata się wścieknie. W międzyczasie moja żona, wojownicza księżniczka, razem z Georgianne odwiedza dyrektora. Ten znowu z kimś rozmawia i zaprasza za godzinę. Niczym bumerangi, wracamy znów. Mazen oświadcza, że niestety Bushra jest bardzo chora. Jasne, jakby Bushra miała tu jakieś znaczenie, wiadomo, kto przywozi torby pełne banknotów a kto je tylko rozdaje. Jak nam zależy na czasie, mamy przyjechać do biura Mazena w Al Aziziah dziś wieczorem lub bukra rano.

Cóż począć. Ewentualnie się popłakać, co uczyniła Renata, a o czym szybko mi doniesiono (raz – plotki szybko się tu rozchodzą, dwa – obcujemy w Syrii z kolejną, po chińskiej, kulturą, która zakłada, że jak ktoś płacze, to dzieje się naprawdę cos poważnego). Żeby chociaż wczoraj, w dniu wypłaty, przyszedł do nas, wyjaśnił, przeprosił… To w końcu tylko jeden dzień opóźnienia i wycieczka do Aziziah, nie byłoby problemu. Ale szukanie go po szkole z upokarzającym nieco poczuciem zawracania mu głowy jest zdecydowanie deprymujące. Niezwłocznie poinformowaliśmy Jima o tym, jak się sprawy mają. Jim potrafi znieść wiele, na przykład mieszkanie w apartamencie, z którego my pierwszego dnia pobytu w Aleppo postanowiliśmy się wyprowadzić. Ale bardzo nie lubi, kiedy ktoś mu miesza przy pensji. Wkurzył się więc i poszedł do Mazena. Załatwił to, co i my, wizytę w biurze. A że Polakiem jest tylko z babki i dziadka – czyli nie wychował się w wałęsowskiej Polsce strajkującej – szybko ochłonął i orzekł, że pada, jest zimno i jednak poczeka do niedzieli. My natomiast zgromadziliśmy wokół siebie gromadkę sprawiedliwych, z którymi postanowiliśmy odwiedzić niemiłościwie nam panującego dyrektora.

Nie wierzyłem, mówiąc szczerze, że dziś dostaniemy pieniądze. Jared, który jest tu znacznie dłużej, niż my, powiedział, że Mazen nigdy nie pojawia się w biurze, kiedy umawia się tam z nauczycielami. Warto natomiast z zaskoczenia najść go w domu. Kelly twierdzi, z całkiem poważną miną, że nasz szef ma w zwyczaju umykać przed nią korzystając z okna lub tajnego przejścia.

Wróciwszy do domu rozważyliśmy jeszcze, Renata prezentując punkt widzenia gniewny, ja – zdystansowany, wszystkie możliwe scenariusze rozwoju sytuacji, po czym, wycieńczeni nieco całym zamieszaniem, ucięliśmy sobie drzemkę. Moja żona jak zwykle obudziła się pierwsza. Ja ocknąłem się z niespokojnego snu słysząc, że rozmawia przez telefon. Okazało się, że – po raz pierwszy, odkąd tu jesteśmy – telefonował do nas Mazen. Nie chciało mu się chyba jechać do biura w taką pluchę i zaprosił nas po pieniądze do swojego domu. Sprytna z niego bestia w gruncie rzeczy, urodzony manipulator. Nie dość, że swoim telefonem udobruchał Renatę, która już chciała rzucać pracę, rzucając przy tym kilkoma soczystymi przekleństwami w twarz dyrektora, zdławił jeszcze w zarodku zbiorowy bunt, opłacając jego prowodyrów, czyli nas. Przywitał nas jowialnie w swoim imponującym hallu, w podkoszulku i z uśmiechem na twarzy (w szkole oblicze ma niezmiennie zbolałe, bo wszyscy z niejasnych powodów czegoś od niego chcą). Wręczył nam należny plik banknotów, poczekał, aż przeliczymy, zapytał, czy wyjeżdżamy na Święta (jakbyśmy nie wspominali o tym wielokrotnie w kontekście wiz powrotnych). Na koniec, co już zupełnie nas rozbiło, przeprosił za kłopotliwą sytuację. Zebraliśmy szczęki z podłogi i pożegnaliśmy się.

Fajnie, że budżet kolejnego miesiąca zamknięty został przed Świętami a Renata nie siedzi za morderstwo. Gdyby jednak pewnego dnia tytuł bloga zmienił się niespodzianie na ‘Państwo Laowai jada do Ekwadoru’ albo ‘Państwo Laowai jadą do Kirgistanu’ , nie bądźcie zdziwieni.

A, gwoli wyjaśnienia nietypowej dla środy pory pisania – jutro mamy wolne. Muzułmanie świętują nastanie nowego, 1431 roku kalendarza Hijri. Było z tym trochę zamieszania, suspens i niepewność towarzyszyły nam właściwie do wczoraj. O czwartku jako dniu wolnym mówiło się od dawna, ale wciąż słyszeliśmy przy tym, że jeszcze nic nie wiadomo. ‘Jak to nie wiadomo?’ – drążyłem. Przecież kalendarz lunarny, mimo, że dość tajemniczy, opiera się na klarownych obliczeniach. Wielkanoc też bierze się z księżyca, a datę jej znamy rokrocznie – w naszym relatywnie uporządkowanym świecie – z rozsądnym wyprzedzeniem. Dlaczego więc ministerstwo islamu nie zgugluje nowego roku hijra i nie opublikuje daty pierwszego dnia? Otóż nie jest to takie proste. Okazuje się, że nie chodzi tu o matematykę, lecz optykę. Podobno jakiś gość, pewnie w Arabii Saudyjskiej, musi ze swojej wieży dostrzec księżyc. Gdy noc jest pochmurna – albo typ niedowidzi – nowy rok się opóźnia. Cóż, co kraj, to obyczaj…

Właściwie, wypada chyba wyjaśnić też wreszcie przewijające się przez ostatnie trzy notki nawiązania do Amazing Race, amerykańskiego reality show. Zabawa polega na tym, że ileś tam par wyrusza w podzieloną na etapy podróż dookoła świata. Każdy etap obfituje w zadania związane z danym krajem i jego specyfiką. Większość etapów kończy się eliminacją ostatniej drużyny, jest więc zdrowa i niezdrowa rywalizacja, są emocje, są sympatie i antypatie. Wszystko to więc niezmiernie interesujące, ale nie w tym rzecz. Najbardziej urzekający jest sposób, w jaki twórcy programu oraz jego uczestnicy, w sposób mniej lub bardziej (raczej mniej) świadomy obnażają amerykańską ignorancję, czy też po prostu głupotę. Innymi słowy, z powodzeniem udowadniają przewidywania dziadka Freuda, ktory stwierdził: 'America is the most grandiose experiment the world has seen, but, I am afraid, it is not going to be a success'. I jak zwykle się nie pomylił, o czym poniżej...

Jakiś czas temu kilka najlepszych par ścigało się w Egipcie. Jedno z zadań polegało na znalezieniu skarabeusza na ogrodzonym taśmami kwadratowym kawałku pustyni. Obszar poszukiwań był spory, ze dwadzieścia pięć metrów kwadratowych dla każdej drużyny. Ale nie to okazało się być problemem dla Amerykanów. ‘What the hell is scarab?’ – każda chyba kolejna drużyna przybiegająca na miejsce tak reagowała na instrukcje… Któremuś z uczestników udało się znaleźć kamień. ‘Is it a scarab?’. ‘No, it’s a rock.’ – odparowała nie-aż-tak-głupia partnerka… Bardzo cieszyłem na kolejne egipskie zadanie – gospodarz programu, ichniejszy Krzysztof Ibisz przebrany za podróżnika, oświadczył, że teraz uczestnicy będą się musieli dostać do Luxoru. Jakieś pięćset kilometrów – dystans idealny, by pozwolić drużynom na wykazanie się. Lepiej wynająć samochód, pojechać pociągiem, czy może autobusem? Żeby było zabawniej, można było zamrozić budżet uczestników. Co wtedy? Autostop? Zabranie się z sympatyczną karawaną? A może znalezienie w jakiejś stodole dwupłatowca z pierwszej wojny światowej i namówienie właściciela na przejażdżkę? By się działo się. Ale nie, jeszcze ktoś by zasłabł od upału i nadmiaru słońca i trzeba by było przerwać zdjęcia. Zadanie więc polegało na dostaniu się taksówką na lotnisko krajowe i złapanie samolotu do Luxoru... Rozczarowałem się ogromnie.

Lepiej było w Kenii. Zadanie pierwsze – nabyć bilety autobusowe gdzieś tam. Drużyna Afroamerykanów łatwo dogadała się z tubylcami i w wesołym, choć nieco przerażającym, towarzystwie pojechała za pięć dolców. Następni nauczyli się, że dyskryminacja rasowa działa w obie strony – za bilety zapłacili 200 dolarów… Cóż, wyścig to wyścig, pieniądze schodzą na plan dalszy, w perspektywie miliona dolarów nagrody za pierwsze miejsce można na chwilę zapomnieć o zasadach (duża nagroda – mały dysonans poznawczy). Nic jednak nie tłumaczy ciemnoskórego Chipa i jego żony, którzy, zaproszeni w którymś momencie do chaty tubylców na bezinteresowny owocowy poczęstunek, wręczyli im plik banknotów. Zaczęło się wieki temu od paciorków, teraz płaci się 200 dolarów za przejazd autobusem. Czy pieniądze są jedynym znanym światu zachodniemu sposobem wyrażania sympatii i wdzięczności?

Wyścig ma się już ku końcowi. Zostały trzy pary, a przed nimi ostatni etap, znów na amerykańskiej ziemi. Najeżoną pułapkami trasą będą musiały dotrzeć do Dallas w Teksasie. Będę chyba kibicować Colinowi i jego dziewczynie. Colin to straszny sukinsyn, ale ujął mnie przyznając, po tym, jak stracił prawie godzinę pływając na Filipinach od wyspy do wyspy i szukając tej oznaczonej flagą państwową, że jest amerykańskim ignorantem.

Groźna jednak będzie para chrześcijan, której kibicuje Bóg. W którymś momencie, w Azji południowo-wschodniej, musieli znaleźć wiadomość zagrzebaną w błocie. Innym drużynom szło szybko – przybiegali, znajdywali, odbiegali. Chrześcijanie brodzili, nurzali się i taplali, a znaleźć nie mogli. Wpadli w końcu na genialny pomysł – zaczęli się modlić. Znaleźli w ciągu kilku sekund, nie odwracając się nawet i nie patrząc w niebo rzucili ‘thank you God’ i już byli w drodze. I ścigaj się z takimi…

Jeszcze na temat Afryki. Ksywka Jima to Jimbazzah, gdzie ‘bazzah’, jak chętnie wyjaśnia nasz znajomy Jankes, w suahili znaczy mniej więcej ‘don’t kill this white guy’. Uczestnicy Amazing Race, nawet ci czarni, zdecydowanie nie byli bazzah. Stąd majaczące gdzieś na czasohoryzoncie wyzwanie mojego prywatnego Amazing Race. Pojechać do Afryki. Nie zapłacić dwustu dolców za autobus i nie dać się przy tym zabić. Zostać bazzah.

Tuesday, December 15, 2009

Państwo Laowai jadą do Halab, vol.33

Środa, 2 grudnia 2009, pół do dziesiątej

Zadanie czwarte. Wstać o piątej. Znaleźć ruiny. Nacieszyć się. Zjeść śniadanie i wydostać się z miasta zanim dzieci nie powyłażą ze swoich legowisk i nie ruszą na żer.

Niczym w klasycznej opowieści o podróży po Bliskim Wschodzie, obudził mnie śpiew muezzina. 4.27. Nigdy wcześniej żadnemu artyście minaretowemu się to nie udało. Nierzadko śpiew o tej godzinie oznajmia mi, że pora zapalić ostatniego papierosa, wyłączyć komputer i paść w objęcia Morfeusza. Teraz natomiast wstałem całkiem rześki. Może służy mi pustynne powietrze. Wyjrzałem przez maleńkie okienko na ulicę. Pusto. I całkiem jeszcze ciemno. Ubrałem się i zacząłem się pakować, po chwili obudziłem Olivera. Ociągał się trochę, ale w końcu zwlekł się z łóżka. Zanim Manson w moim komórkowym budziku zaczął się wydzierać na temat Antychrysta, byliśmy gotowi.

Pozostawiwszy spakowane plecaki w pokoju, wymknęliśmy się na zewnątrz. Uliczki wciąż były zupełnie puste i rozkosznie ciche, ale niebo na wschodzie jaśniało już. Minęliśmy nieczynne muzeum i ruszyliśmy drogą skręcającą na południe, w stronę pozostałości miasta, które mniej więcej tysiąc dziewięćset lat temu wznieśli Rzymianie. Historia Tadmoru jest jednak znacznie dłuższa, sięga – tak jak historia Sham (Damaszku) czy Halab – czterech milleniów. Miasto należało między innymi do imperium Asyrii, później Persji. Po podbojach i śmierci Aleksandra Wielkiego znalazło się pod rządami Seleucydów. Było istotnym punktem na Jedwabnym Szlaku łączącym Europę z Chinami i Indiami. W początkach naszej ery, Rzym stopniowo umacniał swoje wpływy w tym rejonie, na czym Tadmor, nazwany wtedy właśnie Palmirą, czyli Miastem Palm, zbudował swoja handlową potęgę. Odwiedzając Palmirę w roku 129, Hadrian uznał ją za wolne miasto, uprawniając tym samym jej mieszkańców do niezależnego od Rzymu ustanawiania i ściągania podatków. W roku 212, za rządów Karakalli, którego matka pochodziła nota bene z terenów dzisiejszej Syrii, Palmira stała się kolonią Rzymską, a obywatele jej zrównani zostali w prawach z obywatelami Imperium Romanum, zachowując przy tym prawo do stanowienia o swoich podatkach. Szybki rozwój wtedy mniej więcej pociągnął za sobą wzniesienie wielu spośród budowli, które mieliśmy dziś podziwiać. Bogaceniu się i wzrastaniu w potęgę miasta, oraz narastaniu wewnętrznych konfliktów w Imperium, towarzyszył wzrost nastrojów niepodległościowych, na którego fali władzę przejął miejscowy arystokrata Odenat, ogłaszając się królem. Cesarz Walerian zaakceptował jego niezawisłość w roku 256. Jedenaście lat później Odenat został zamordowany. Władzę przejęła, w imieniu jego syna Waballata, druga żona króla, Zenobia, najsławniejsza chyba bohaterka Syrii. Podejrzewając udział regentki w zamachu na Odenata, Rzym nie uznał jej roszczeń do tronu. Wyjątkowo ponoć piękna (spokrewniona miała być z Kleopatrą) i nie mniej waleczna królowa zdołała rozbić armię rzymską stacjonująca w Bosrze, stolicy prowincji Arabii, po czym ruszyła na Egipt. Pod jej kontrolą szybko znalazło się terytorium dzisiejszej Syrii i Palestyny oraz część dawnego państwa faraonów. Tego było ówczesnemu cesarzowi, Aurelianowi, za wiele. Zgromadził armię, która w 271 roku pobiła siły Zenobii w Antiochii i Emesie (dzisiejszy Homs) i obległa Palmirę. Wojownicza królowa zdecydowała się odrzucić korzystne warunki poddania się zaoferowane przez imperatora, miast tego wymknęła się z miasta na wielbłądzie, chcąc dotrzeć do Persji i poprosić o wsparcie militarne. Została jednak schwytana przez Rzymian i zabrana do stolicy jako trofeum Aureliana. Obwożono ją ponoć, ku uciesze gawiedzi, po ulicach Wiecznego Miasta zakutą w złote łańcuchy. Zenobia poślubiła później rzymskiego senatora i zniknęła z polityki pierwszego planu. W roku 273 w Palmirze wybuchła rebelia, krwawo stłumiona przez Rzym. Miasto zostało przy tym w dużej mierze zniszczone. Tak dobiegł końca Złoty Wiek Palmiry. W 634, w okresie ekspansji islamu, dostała się ona w ręce Khaleda ibn Al Walida i zupełnie straciła na znaczeniu. Dzieła dokończyło trzęsienie ziemi i wiatr, przez setki lat, powoli, lecz nieubłaganie, przysypujący miasto piaskiem. Pustynia pochłonęła Palmirę na następne tysiąc lat.

Zapaliłem papierosa. Śmieszne uczucie, palić na pusty żołądek, kiedy metabolizm jeszcze właściwie śpi, tak jak i słońce, wciąż skryte za linią horyzontu, niechętne, by wzejść i położyć kres najchłodniejszej porze doby. Zwykle tego nie robię. Chyba że jestem w gronie przyjaciół podczas jednej z naszych bliższych czy dalszych tułaczek. I, choć jest mi wtedy zimno, kusi mnie, by wrócić do ciepłego łóżka czy śpiwora, i, jak śpiewa Jack White, ‘message coming from my eyes says: leave me alone’, z nieopisaną przyjemnością wracam później do tych magicznych momentów pamięcią. Nostalgia – jak bardzo zgłębiam w ostatnim czasie to uczucie, przyjaciele…

Tymczasem naszym oczom ukazały się ruiny. Słońce jeszcze nie wzeszło, ale zrobiło się już całkiem jasno. Skierowaliśmy swoje kroki w stronę najbliższej budowli, niewielkiej świątynki poświęconej, tak jak nasz hotelik, Baalowi Shaminowi. Zeszliśmy z drogi, przesadziliśmy niewysoki murek i znaleźliśmy się na otoczonym zerodowanymi resztkami kolumn dziedzińcu. Rozciągał się z niego wspaniały widok na skąpaną w zimnym świetle świtu kolumnadę wyznaczająca główną arterię dawnego miasta. Zatrzymaliśmy się na chwilę, by uwiecznić widok na fotografiach i zajrzeć do wnętrza budynku, gdzie kiedyś znajdował się zapewne posąg Baala lub ołtarz. Nagle Oliver krzyknął, że muszę coś zobaczyć. Odwróciłem się. Na zachód ciągnęła karawana złożona z kilkunastu chyba wielbłądów. Pewnie jakaś grupa turystów tak jak my zapragnęła zobaczyć wschód słońca nad starożytną Palmirą. Była w tym jakaś doza sztuczności, szczypta kiczu i łyżka dziegciu, ale mimo to statki pustyni sunące w oddali z flegmatyczną godnością prezentowały się niesamowicie.

Wstęp do drugiej ze świątyń Baala i najokazalszej budowla miasta, do której dotarliśmy minąwszy pozostałości Łaźni Dioklecjana, jest, jak informuje przewodnik, płatny. Kto jednak rano wstaje, temu Pan Bóg daje. Wrota prowadzące na temenos, czyli dziedziniec, były otwarte, wewnątrz nie było nikogo. Nieskrępowany niczym wiatr hulał po martwym mieście potęgując jeszcze wrażenie przenikającego do szpiku kości chłodu. Oliver, dzięki czapce i rękawiczkom, wciąż miał się nieźle, mnie zaczęły porządnie boleć uszy. Z pomocą przyszła mi kuffiya, którą na tutejszą – jakże funkcjonalną, okazuje się – modłę owinąłem wokół głowy. Weszliśmy w obręb zabudowań świątynnych. Obejrzeliśmy rów, który kiedyś był prawdopodobnie podziemnym przejściem służącym do prowadzenia ofiar na ołtarz w głównym budynku. Zajrzeliśmy do jakiejś wąskiej dziury, chyba studni, która zdawała się nie mieć dna. I wreszcie zobaczyliśmy słońce - wielką pomarańczową kulę, która zalała dziedziniec ciepłym światłem, momentalnie wyostrzając kształty potężnych kolumn i murów świątyni. Co tu dużo mówić – warto było spędzić długie godziny w zatłoczonym autobusie i zmierzyć się z tutejszym młodym pokoleniem, żeby to zobaczyć. Wspięliśmy się jeszcze po zniszczonych monumentalnych stopniach i weszliśmy do pozbawionej stropu celli. Przypałętały się do nas przy tym jakieś dwa psy, napędzając nam w pierwszej chwili trochę strachu. Okazały się jednak nie mieć wrogich zamiarów. Samotne i znudzone zapewne własnym towarzystwem, entuzjastycznie pobiegły za nami, kiedy skierowaliśmy się w stronę ogromnego łuku otwierającego główną aleję miasta.

Minął kwadrans, może dwa, odkąd słońce wyłoniło się znad murów świątyni. Nad Palmirę ni stąd, ni zowąd nadciągnęły chmury, miasto zasnuła mgła. Znów zrobiło się zimno. Pogłębiło to jeszcze nasze, całkiem w gruncie rzeczy przyjemne, uczucie osamotnienia. Oprócz karawany, nielicznych miejscowych samochodów i motocykli mknących skrajem niewygodnej brukowanej drogi okrążającej ruiny i jednego turysty, nie spotkaliśmy do tej pory nikogo. Mgła stawała się gęstsza i gęstsza, otulając ruiny miękkimi kłębami i coraz bardziej ograniczając widoczność. Kolejne mijane budowle – monumentalny teatr, potem senat, sąd i budynek służący za miejsce uczt, otaczające rozległą agorę – wyłaniały się z niej i znikały, kiedy tylko je mijaliśmy. Jednym z najciekawszych architektonicznie miejsc miasta jest ogromny tetrapylon, piedestał o kształcie kwadratu, którego cztery wierzchołki znaczą grupy czterech blisko siebie wzniesionych potężnych kolumn. Każdą z grup wieńczyły kiedyś posągi. Co chwilę musiałem czyścic okulary błyskawicznie pokrywające się kropelkami wody i pustynnym pyłem. Oliver zaczął rysować na piasku znaki na wypadek, gdybyśmy zabłądzili. Jakkolwiek naiwnie by to nie brzmiało, przedzierając się przez białą jak mleko mgłę nietrudno było nam wyobrazić sobie, że jesteśmy pierwszymi ludźmi, którzy trafili tu przypadkiem zgubiwszy się na pustyni i jako pierwsi odkrywają zagubione w czasie i przestrzeni tajemnicze miasto...

Mijała trzecia godzina od opuszczenia nowożytnej Palmiry. Oliver zgłodniał już nie na żarty, ja natomiast zauważyłem, że palce zesztywniały mi na tyle, że nie mogę wykrzesać iskry z zapalniczki. Widomy znak, że powinniśmy wracać. Wciąż brodziliśmy we mgle, poruszając się jednak wzdłuż kolumnady, łatwo znaleźliśmy drogę wiodącą do muzeum i dalej do centrum. Przed dotarciem do niego spotkaliśmy jeszcze liczną koreańską wycieczkę i trójkę dzieci na wielbłądach, które przywitały się z nami po polsku i zaproponowały przejażdżkę. Oliver nie był niestety zainteresowany, więc i ja musiałem odmówić. Tak czy inaczej, dobrą wybraliśmy porę na eksplorowanie ruin – niewykluczone, że za godzinę czy dwie zwiedzalibyśmy starożytne miasto przeciskając się przez tłum turystów i nachalnych tubylców.

Znalazłszy się w zagłębiu restauracyjno-hotelowym, zaczęliśmy rozglądać się za posiłkiem. Jadłodajnie były jeszcze zamknięte, ale po odwiedzeniu trzech chyba hoteli udało nam się znaleźć jeden, w którym serwowano niedrogie śniadania. Ciesząc się ciepłem przytulnego restauracyjnego lobby, pogawędziliśmy chwilę ze zbierającym się do odjazdu Koreańczykiem rezydującym na stałe w Jordanii. Zaskakująco dużo, w kontekście moich doświadczeń z Azjatami, wiedział o Europie i Polsce. Stwierdził nawet, że historia naszych narodów jest pod wieloma względami podobna. Rzeczywiście, sąsiedztwo Chin i Japonii było dla nich nie lepsze niż graniczenie z Niemcami i Rosja dla nas… Śniadanie podano nam skromne, ale smaczne. Dostaliśmy jajka, na które mieliśmy wielką ochotę, kilka rodzajów serów, dżem, herbatę, kawę i chałwę. Swoją drogą, skąd pisownia nazwy tego przysmaku przez ‘ch’? Posiliwszy się i odzyskawszy siły, wróciliśmy do naszego Baal Shamin.

Powoli dochodziła dziesiąta. Zarzuciliśmy plecaki na grzbiety i pomaszerowaliśmy w stronę placu służącego za dworzec autobusowy. Kilkakrotnie odprawiliśmy upartego taksówkarza, który koniecznie chciał nas zawieźć na miejsce. Jechał za nami i powtarzał w kółko, że to aż dwa kilometry. Jakoś, rzucając ostatnie spojrzenia na wciąż pogrążoną we śnie, i znacznie przy tym przyjaźniejszą niż wczoraj, Palmirę, daliśmy radę.

Jegomość zza rozstawionego pod namiotem stoliczka będącego kasą, książkowy tłustawy i wąsaty przykład cwaniaczka handlującego biletami na prowincji, gdzie nikt go nie kontroluje, zażądał 300 lir za podróż do Homs. Oznajmiłem mu, że jak to tak, skoro w tą stronę zapłaciliśmy dwieście. Zabiłem mu chyba ćwieka. Zadumał się na moment, po czym, skonsternowany nieco, zapytał z niedowierzaniem: ‘3 persons?’. Cóż, w tym tłumie białasów złożonym ze mnie i z Olivera rzeczywiście niełatwo się połapać. Wyjaśniłem więc spokojnie, że jest nas dwóch. ‘Two persons – two hundred’, podsumował dyskusję. Wsiedliśmy, chwilę później do autobusu dopchnięto jeszcze kilku pasażerów i ruszyliśmy w drogę. Kolejne zadanie wykonane.

Zadanie piąte. Znaleźć transport do Aleppo nie korzystając z usług taksówkarzy.

Około południa dotarliśmy do dworca autobusowego w Homs, tego samego, z którego wyruszyliśmy do Palmiry. Wysiedliśmy i bez zwłoki zaczęliśmy się rozglądać za transportem do Aleppo. Szybko doszliśmy do wniosku, że stąd nie dostaniemy się do domu i powinniśmy udać się na dworzec kolejowy lub drugi dworzec autobusowy. Zauważyłem przy tym, że ‘train’ nie jest, jak mogłoby się wydawać, słowem ponadjęzykowo zrozumiałym. W języku gestów i onomatopei poszło lepiej. Jakiś sympatyczny mężczyzna odziany w militarny uniform próbował natomiast przekazać nam coś na temat zielonego autobusu. Zawsze jakiś trop. Wyszliśmy z dworca i zaczęliśmy obserwować ulicę. Istotnie, dostrzegliśmy zielone autobusy. Będąc na obrzeżach miasta, niewiele mieliśmy do stracenia łapiąc lokalny transport. Wsiedliśmy więc i, zapłaciwszy 10 lir, ruszyliśmy na wycieczkę po Homs. Znacznie wygodniej było nam pojechać do Halab pociągiem, mielibyśmy przyjemniejszą podróż i dotarlibyśmy do centrum miasta. Z drugiej strony, było całkiem prawdopodobne, że pociągiem wyjechalibyśmy stąd za dwie czy trzy godziny, a i to przy założeniu, że – w czasie Aid – udałoby się nam nabyć bilety bez rezerwacji. Zdaliśmy się więc na los. Zobaczymy dworzec kolejowy – wysiadamy i próbujemy. Nie zobaczymy – wysiadamy na dworcu autobusowym. Nie zobaczyliśmy, trasa zielonego autobusu musi być nieco inna niż minibusa, którym jechaliśmy wcześniej. A więc autobus do Halab. Przynajmniej nie mieliśmy problemu ze znalezieniem go. ‘Halab, Halab, Halab – Tartous, Tartous, Tartous’ – wydzierali się liczni naganiacze. Zwabieni entuzjazmem jednego z nich, podnieconego, jakby autobus właśnie ruszał i czekał tylko na nas, daliśmy zaprowadzić się do okienka. Nie chcąc dać się wywieść na manowce, najpierw sprawdziliśmy cenę. Sensowna. Nabyliśmy bilety i po chwili staliśmy przy pojeździe.
Nie zanosiło się niestety na to, żeby zbierał się do odjazdu. Spojrzałem na bilety – miejsca numer 1 i 2. No, tośmy się wrobili… Zanim cały autobus się wypełni, minie miliard lat… A wiadomo, że nie ruszą, póki nie wypełnią całego pojazdu, łącznie z przejściem między siedzeniami. Kierowca nie zgodził się z moją teorią. Powiedział, że pojedziemy o pierwszej, za dwadzieścia pięć minut. Cóż było począć. Było chyba pięć po pierwszej, do drogi gotowych było może pięciu pasażerów licząc nas. Uznałem, że trzeba wziąć los w swoje ręce. Rozejrzeliśmy się po dworcu i błyskawicznie skonstatowaliśmy, że autobusy innych przewoźników są znacznie pełniejsze niż nasz.
Udaliśmy się więc do naszego okienka. Nie liczyłem na wiele, uznałem, że jeśli koleś zgodzi się oddać połowę pieniędzy za bilety, zgodzę się. Koszta manipulacyjne zwrotu biletów – 6 zeta. Nieskończenie jako szkielet w pustym autobusie, który nigdy nie odjechał do Aleppo – bezcenne. Oczywiście jednak, chcąc osiągnąć pięćdziesiąt procent, wystartowałem z pułapu stu. Przewoźnik próbował mnie przekonać, że ruszymy wkrótce. Jasne. Pokazał mi na zegarze, że jeszcze tylko dwadzieścia minut. Jasne. A diler siedzi i zawija je w te sreberka. Poinformowałem go, że i tak czekamy już zbyt długo i nie ma mowy. O dziwo, przyjął bilety z powrotem i oddał pieniądze bez potrącenia kary za moją głupotę. Wolność. Znaleźliśmy autobus, który do odjazdu potrzebował jeszcze mniej więcej sześciu osób, nabyliśmy bilety, odwiedziliśmy brudną dworcową toaletę i zajęliśmy miejsca. Khalas, mission accomplished.

Po dwóch godzinach dotarliśmy do cywilizacji, a w każdym razie do siedliska zła znanego, czyli mniejszego. Mknęliśmy już przez Aleppo, kiedy zauważyłem, że jesteśmy bardzo blisko naszej Shahba. Upewniłem się u kierowcy, że wzrok mnie nie myli. Z sobie tylko znanych powodów nie zgodził się, żeby wypuścić nas z autobusu przed ostatnim przystankiem na dworcu, ale do aleppańskiego karajat dojechaliśmy po kilku zaledwie minutach. Dziwne. Przed przyjazdem Juriusza pytaliśmy miejscowych nauczycieli, jak ma się do nas dostać z dworca autobusowego. ‘O, to bardzo daleko’ – oznajmiali zgodnie. ‘Najlepiej taksówką’ – standard – ‘za jakieś 150 lir’. Co za bzdura. Kolejny z licznych przykładów potwierdzających teorię, że tubylcy są we własnym mieście zakręceni jak słoiki z grzybkami marynowanymi na zimę. Nieborak nasz, nieopatrznie wprowadzony w błąd, niepotrzebnie przesiadał się na autobus miejski do centrum, po czym łapał taksówkę pod Pullman Hotel, robiąc przy tym bezsensowne koło. Wystarczyło przejść na druga stronę kilkupasmowej drogi szybkiego i chaotycznego ruchu – by z wiadomych względów nie łapać taryfy z dworca – i w ciągu kilku minut znaleźć się w domu.

Czas na wręczenie nagród nieustraszonym uczestnikom Amazing Race: Syrian Adventure. Po ekspresowym rozpakowaniu się i odświeżeniu po podróży, pojechaliśmy na kolację. Krótki kurs, niecałe 20 lir. Wręczyłem sympatycznemu taksówkarzowi 25. Na co on wydał mi resztę! Powiedziałem, że nie trzeba, ale się uparł. Zobaczyć wschód słońca nad ruinami starożytnego miasta na pustyni, zrobić niespodziankę Renacie szybszym powrotem (trochę ją przy tym nastraszyć) i zostać uznanym przez taksówkarza za aleppańskiego tubylca – bezcenne…

Thursday, December 10, 2009

Państwo Laowai jadą do Halab, vol.32

Wtorek, 1 grudnia 2009, za kwadrans dziesiąta

Dzięki Pomysłowemu Abrahamowi i przedłużającym się wbrew zarządzeniom rządowym świętom Aid, mamy dziś, okazało się, właściwie wolne. Do pracy pojechaliśmy nastawiając się na regularne lekcje, cóż jednak było począć, skoro moich czwartaczków przyszło chyba pięcioro? Połączyliśmy klasy z Jimem, ja zrobiłem z nimi jedną lekcję języka, on matematyki. Poinformowano nas, że do domu jedziemy w południe. Wspiąłem się zatem po schodach do biblioteki i zabieram się za kontynuację relacji z wyprawy.

Po nieco ponad dwóch godzinach dojechaliśmy do Palmiry, przez Arabów zwanej Tadmor. Oczywiście od razu zaproponowano nam taksówkę, ale naganiacze nie byli przesadnie nachalni. Rozejrzeliśmy się wokół i piechotą ruszyliśmy w stronę czegoś, co w tym pięćdziesięciotysięcznym miasteczku możnaby określić jako centrum. Palmira to miejscowość typowo turystyczna. Skąd zatem to niebywałe zainteresowanie, jakim obdarzały nas na każdym kroku grupki dzieci i młodzieży? Ilość ‘hello’ i ‘what’s your name’ na każde sto metrów drogi była większa niż w Lhasie i Damaszku razem wziętych. Z początku nie chciałem niegrzecznie zbywać wesołych kilkulatków, szybko jednak zauważyłem, że większość wymiany uprzejmości kończy się na ‘give me money’ albo ‘bakshish’. Czasem ‘bakshish’ nie jest nawet poprzedzony uprzejmościami, o jakiejś przysłudze, którą możnaby nagrodzić, nie wspominając. Kto ich do diabła tego nauczył? Gdyby turyści nie dawali im pieniędzy, pewnie nie wykształciliby tego zjawiska. Znowu zbieramy plony kolonizacji i wizyt cholernych zbawców świata, którzy czują się w obowiązku wspomagać ubogich. Czy ludzie o wielkich sercach i małych mózgach naprawdę wierzą, że dając dziecku pieniądze za nic, pomagają mu? Czego go w ten sposób uczą? Kraje rozwijające się – nieważne, czy mówimy o Azji czy Afryce – to delikatne społecznie i ekonomicznie struktury, które po długich stuleciach powolnego rozwoju lub wręcz stagnacji stanęły w XX wieku, głównie w drugiej jego połowie, w obliczu postępującej coraz szybciej industrializacji i związanych z nią przemian. To, nad czym Europa pracowała od czasów rewolucji przemysłowej, rozgrywa się tu w tempie co najmniej kilkukrotnie szybszym. A jako że baza społeczna i polityczna dla zmian wielu rozwijających się państw Azji i Afryki jest nadal znacznie uboższa niż w Europie drugiej połowy XIX wieku, zachodzące tu procesy kreują rzeczywistość niewyobrażalnie skomplikowaną, chaotyczną, labilną. By ogarnąć ją i zrozumieć trzeba nie tylko wnikliwego rozważenia aktualnej sytuacji, ale i bliskiemu wizji wglądu w przyszłość. Decyzja o – nawet pozornie niewielkim – zmodyfikowaniu struktury domków z kart, jakimi są pod wieloma względami kraje rozwijające się, powinna być po wielokroć przemyślana. Jak się okazuje, najczęściej nie jest. Państwa rozwinięte testują swoje pomysły na ulepszenie świata najpierw działając, a potem myśląc, o ile myślą w ogóle. Co przyniosły dziesięciolecia, podczas których miliardy dolarów popłynęły na Czarny Ląd? Porównując Afrykę Kapuścińskiego z aktualnymi relacjami – niewiele. Czasem trudno się oprzeć wrażeniu, że jest gorzej niż było. O próbie nawrócenia Iraku na jedyną właściwą demokrację nie warto nawet wspominać. Jeśli pójdzie tak dalej, poczucie winy za niewolnictwo i kolonializm skutkujące bezsensowną i często nieproszoną pseudopomocą szybko wpędzi dobroczyńców, o ile zatrzymają się na chwilę i zastanowią nad stanem rzeczy, w poczucie winy za XX i XXI wiek.

Po góra dziesięciu minutach mieliśmy dosyć wszechobecnych band. Nie dałem oczywiście poznać tego po sobie. Trzymałem fason i w miarę możliwości szczerze wyglądający uśmiech na twarzy. Nie uchroniło mnie to jednak przed byciem postrzelonym plastikową kulką z pistoletu jakiegoś bachora. I co w takiej sytuacji zrobić? Dogonić go i pobić? Ośmiolatka? Wtedy dopiero mógłbym mieć kłopoty. Co ciekawe, dorośli, zwykle patrzący z uśmiechem na to, jak dzieci ładnie rozmawiają po angielsku z obcokrajowcami, okazali się nawet pomocni. Na swój sposób. Jakiś chłopiec (ten akurat nie strzelał we mnie) demonstrował mi mianowicie działanie swojego pistoletu i chciał koniecznie, by Oliver spróbował zabaw z bronią. Oliver nie był zainteresowany, ale jemu ewidentnie zależało. Szedł za nami i szedł, próbując wcisnąć pistolet w ręce Olivera. Przechodzący obok mężczyzna zauważył, że nie jesteśmy zainteresowani i zaczął krzyczeć na natręta. Nie pomogło. Chwycił więc kamień z ziemi i wziął potężny zamach. To okazało się skuteczne. Więc tak to się tu robi… Na najbliższe kilkadziesiąt metrów byliśmy wolni.
Po dotarciu do centrum miasteczka rozpoczęliśmy poszukiwanie hotelu. Zaczęliśmy od Sun Hotel, przybytku, w którym, jak głosi przewodnik, mama właściciela gotuje domowe posiłki. 400 lir za niewielki, ale czysty pokoik – co tam, że bez okna – to całkiem sensowna cena, ale postanowiliśmy jeszcze się rozejrzeć. Zachęcająco wyglądał Bel. Wedle wywieszki, najtańszy pokój kosztował chyba 975 lir, ale, jako że to nie sezon na ruiny na pustyni, postanowiliśmy sprawdzić aktualna ofertę. Właściciel najpierw zaprezentował nam kserokopię opisu swojego hoteliku z polskiego Pascala, potem pokazał nam pokój, twierdząc, że na pewno dogadamy się w kwestii ceny. Pokój był ładny, choć nie rzucający na kolana, ale jednak się nie dogadaliśmy. Właściciel zszedł na 800, ostatecznie na 600 funtów syryjskich. Postanowiliśmy dać szansę innym i ewentualnie wrócić. Kolejne hotele – Ishtar, Palmira Palace, Tower i Casa Mia, o nieco lepszym standardzie, ceny dyktowały już w dolarach. Nie warto nawet było rozpoczynać negocjacji. W końcu trafiliśmy do Baal Shamin. Hotelik nie prezentował się imponująco, ale recepcja wydała nam się przytulna, właściciel sympatyczny, poza tym urzekła mnie nazwa przybytku. Za dwuosobowy pokój Mohaned (dziwaczna pisownia imienia wzięta z tablicy ogłoszeń) chciał 400 lir. Zaproponowałem mu 300 dodając, że może nam dać jedynkę. Zgodził się. Właściwie skoro już ustaliliśmy cenę na 300, nie wiem czemu nie dał nam tego większego pokoju. W całym hotelu byliśmy chyba jedynymi gośćmi a pościeli i tak chyba nie zmienia się tu po każdym podróżnym. Nieważne, wykonaliśmy zadanie.

A teraz odpowiedź na postawione wcześniej pytanie: czy Renata postąpiła słusznie nie podejmując wyzwania Amazing Race: Syrian Adventure? Owszem, tym razem, w przeciwieństwie do odcinka Amazing Race: Tibetan Adventure, intuicja jej nie zawiodła. Najtwardsi i najbardziej zawzięci wyjadacze chleba z niejednego pieca wymiękali w obliczu Palmirskiej dzieciarni. O ile Renata przeżyłby podróż, zapewne w tej chwili byłaby właśnie w autobusie powrotnym do Homs.

My natomiast rozgościliśmy się w pokoju. Przy okazji, przyznaję, podjąłem, od jakiejś godziny rozważaną, decyzję o zatrzymaniu się tu tylko na jedną noc. Poprzedni plan, zakładający dwa noclegi, wydał mi się zupełni nieprzystający do okoliczności. Zeszliśmy na dół, by się zameldować. Właściciel poczęstował nas przy tym słodką mocną herbatą nalaną do maleńkich szklaneczek ze stale grzejącego się na piecyku czajnika. ‘Sit. Drink tea.’ – rzucił krótko nie znoszącym sprzeciwu tonem, po czym zniknął gdzieś z naszymi paszportami. Gdy wrócił i oddał nam dokumenty, zapytaliśmy, gdzie moglibyśmy niedrogo zjeść kolację. Polecił nam Spring Restaurant, więcej, powiedział, że zaprowadzi nas tam i poprosi, żeby obsłużono nas po cenach preferencyjnych. Czyli pewnie tych leżących gdzieś między cenami dla miejscowych a cenami dla tych, którzy najpierw jedzą, a potem pytają. Sam fakt braku niedyskryminującego menu nie świadczy specjalnie dobrze o restauracji, ale na bezrybiu i rak ryba, jak to mówią. Spring Restaurant okazała się brudnawą raczej jadłodajnią. Nasz opiekun zamienił parę słów z właścicielem i zniknął. Przejrzeliśmy kartę. Syryjski standard. Niecodziennie zapowiadał się tylko mansaf, tradycyjne danie beduińskie. Ile nas będzie ta niecodzienna przyjemnośc kosztować, pytam. 500 sypów. 30 zeta za jedno danie na totalnym, za przeproszeniem, zadupiu, gdzie diabeł nie fatyguje się nawet, by powiedzieć ‘dobranoc’? I to jeszcze cena za wstawiennictwem naszego hotelarza? Strach pomyśleć ile płacą standardowi turyści… W sumie może i warto byłoby zapłacić i rzec ‘beduińskie danie w starożytnej Palmirze – bezcenne’. Ale wiatraki to wiatraki, ktoś musi stawić im czoła w tym zepsutym świecie. Pytam o falafel. 50. Dwa razy tyle, co w Aleppo, ale niech tam, coś przecież musimy zjeść. Czekamy i czekamy. I czekamy. Ponury typ podaje herbatę. Czekamy. Czekamy. Jesteśmy tu chyba od dwudziestu minut, Oliver ma dosyć. Właściciel podchodzi do naszego stolika i oświadcza, że nie ma przypraw do falafela. Nie staram się nawet ogarnąć sensu tego, co powiedział. Żegnamy się ozięble. Po drugiej stronie ulicy znajduje się Traditional Palmira Restaurant. Brzmi megaturystycznie, ale jesteśmy już porządnie głodni. Wszystko kosztuje 300. Niech więc będzie ten sławny mansaf. Przynajmniej nie czekamy kolejnej wieczności. Danie składa się z ryżu, kawałków gotowanego kurczaka, odrobiny warzyw, migdałów i innych orzechów. Niezbyt wyrafinowane, ale jak na pustynna dietę, całkiem niezłe.

Jak to po jedzeniu, morale nasze wzrosło. Powłóczyliśmy się więc trochę po pogrążonej już w mroku Palmirze. Nieciekawe miasteczko. Brzydkie i wcale przy tym nieklimatyczne budynki, trochę sklepów z pamiątkami, zwykle kiczowymi. Nawet jeśli wypatrzeć jakąś perełkę wśród ton śmieci, cena niezmiennie zaskakuje swoją zksiężycowatością. Cóż, odkąd Brytyjczycy poinformowali tubylców, że ruiny rzymskiego miasta to coś więcej niż kupa kamieni, turystyczny biznes powoli stawał się ich głównym zajęciem i źródłem dochodu. 250 lat, które minęło od pierwszych wykopalisk, to czas aż nadto długi, by zabić w ludziach legendarną beduińską gościnność. Trup jednak jest świeży, czasem wydaje się wręcz, w odpowiednim świetle, że w oczach tli się jeszcze blask życia. Tak odebrałem wizytę w jednym ze sklepików z suwenirami. Przyglądaliśmy się z Oliverem interesującej wystawie, kiedy ze środka wyjrzał chudy okutany biało-czerwoną kuffiyą Beduin o ogorzałej wąsatej twarzy. Zaprosił nas na herbatę, dodając pośpiesznie, że nie musimy niczego kupować. ‘Beduin hospitality’ – wyjaśnił. Czyżby moje zniesmaczenie tutejszą chciwością było aż tak widoczne? Muszę się pilnować. Nie uwierzyłem, przyznam szczerze, ale, po uzyskaniu aprobaty Olivera, zdecydowałem się dać mu szansę. Popijając pyszną parującą herbatę rozejrzeliśmy się po sklepie. Po chwili Oliver zabrał się, za przyzwoleniem kupca, do zabawy jakimś tradycyjnym instrumentem strunowym, ja natomiast zasiadłem przy niewielkim stoliczku naprzeciw Hussiena, bo tak mu na imię. Zapaliliśmy i rozpoczęliśmy międzykulturową pogawędkę o papierosach i pustyni. Wręczył mi przy tej okazji swoją wizytówkę, która ukazuje go siedzącego na białym wielbłądzie w otoczeniu ruin. Uradowało go chyba moje pytanie o liczbę posiadanych zwierząt. Odparł z dumą, że ma ich sto dwadzieścia siedem i organizuje skrojone na miarę wypady na pustynię. Wypytałem go o szczegóły, przy okazji dowiedziałem się też, że słońce wschodzi teraz około 6.10. Czyli na wszelki wypadek wstaniemy jutro o piątej. Hussien wspomniał też, że dnia poprzedniego widział w Palmirze prezydenta Al Assada z rodziną na rowerach. O ile zimowe pustynne słońce nie zadrwiło sobie z niego – albo on nie zadrwił ze mnie – ciekawa to informacja. Może wkrótce w obiegu pojawi się nowa autoryzowana fotka wodza narodu. Czas upłynął nam miło i, w rzeczy samej, opuściliśmy przytulny sklepik nie zaznawszy jednej nawet oferty nabycia czegokolwiek.

Warta odnotowania jest jeszcze zaskakująco powszechna obecność polskich napisów w wielu zakątkach Tadmoru. W Baal Shamin rodacy informują o organizowanych przez Mohaneda wycieczkach po okolicy, w Pancake House zachwycają się tutejszymi naleśnikami, w innej wreszcie jadłodajni ogłaszają, że mają jedzenie wegetariańskie. Zainteresowało nas to ostatnie – weszliśmy do środka, by zapytać o szczegóły. Wyszliśmy nie dowiedziawszy się niestety najważniejszego – na ile wyceniono owe smakołyki. Właściciel zdradził nam tylko, że u niego jest tanio, nie to, co u innych. Wierzę na słowo, nie będę sprawdzać.

Kiedy przed dziewiątą wróciliśmy do hotelu, na jednej z recepcyjnych sofek leżał jakiś jegomość w dżalabiji i chuście, na drugiej zaległ nasz gospodarz. Na fotelu rozłożył się jakiś malec, chyba syn Mohaneda. Wszyscy sennie wpatrywali się w ekran telewizora, po którym biegali piłkarze ligi syryjskiej, i rozkoszowali ciepłem elektrycznego piecyka. Przyłączyliśmy się na chwilę do towarzystwa – trafiliśmy nawet na bramkę. Przy rozgrzewającej zupce chińskiej, kolejnej herbacie i żywym zainteresowaniu chłopca naszym przewodnikiem, omówiliśmy plan jutrzejszej wyprawy, po czym udaliśmy się na górę. Sprawdziliśmy jeszcze jak idzie Tomkowi na tropach yeti i, nastawiwszy budzik na piątą i okrywszy się dwoma kocami drugiej świeżości, zasnęliśmy.

Sunday, December 6, 2009

Państwo Laowai jadą do Halab, vol.31

Noc z niedzieli, 29 listopada na poniedziałek, 30 listopada 2009, dochodzi trzecia

Wróciliśmy, raz jeszcze cali i zdrowi. Chcąc na świeżo spisać wrażenia z krótkiej wyprawy, pozwolę sobie wyjątkowo na złamanie chronologicznego porządku prowadzenia dziennika.

Amazing Race: Syrian Adventure. Zadanie pierwsze. Dostać się z Shahba na dworzec kolejowy Aleppo podczas Aid Al Adha, wymienić rezerwacje na bilety i wsiąść do pociągu odjeżdżającego do Homs o 10.10.

Pierwszy dzień kolejnych – po ramadanowym Aid Al Fitr – świat spędziliśmy w Aleppo. Aid Al Adha to Święta Ofiarowania. Upamiętniają chwalebną – owszem, tak ją niektórzy postrzegają – decyzję Ibrahima, czy też, po naszemu, Abrahama, dotyczącą przyszłości jego syna, Izmaela. Jeden z ojców założycieli zwykł był mianowicie rozmawiać z Bogiem – zupełnie jak podmiot liryczny utworu Genesis ‘Jesus He Knows Me’. Po którejś takiej dyskusji, którą złośliwi określiliby mianem epizodu schizofrenicznego, rozmówcy ustalili, że nie ma bata i trzeba Izmaela złożyć w ofierze, żeby udowodnić lojalność Bogu. Szatan – a może jakiś przebłysk dążącej do zachowania gatunku nieświadomości, lub też po prostu tak zwany zdrowy rozsądek – jak zwykle próbował pomieszać szyki Abrahama. Rodzina proroka za pomocą kamieni zbiła podstępnie racjonalne argumenty Złego. Że tez się Niosący Światło jeszcze nie nauczył, że dobre rady nie zawsze są w cenie. Pozostając przy nawiązaniach muzycznych, ‘Sympathy For the Devil’ się przypomina… Wedle tutejszej wersji opowieści, kiedy Abraham poderżnął gardło swojemu jedynakowi, zauważył, że coś poszło nie tak. Zamiast Izmaela na ołtarzu wykrwawiała się owca. Pewnie znów jakaś sztuczka Szatana, pomyślał Abraham, człowiek wielkiej wiary i niewielkiej wartości ewolucyjnej. Znalazł syna i na powrót zabrał się do oprawiania go. Tym razem dostał jaśniejszy znak. Bóg uznał, że widział dość i wyjaśnił, że uważa ofiarę za spełnioną. Ludzie więc w Syrii się radują, masowo zarzynają owce – niekiedy również krowy, kozy i wielbłądy – a ich krwią, tu znów nawiązanie do plag egipskich, oznaczają drzwi swoich domostw – zarżnęliśmy baranka, szarańczy i aniołom śmierci dziękujemy. Tego akurat nie miałem wątpliwej przyjemności obserwować, uprzejmie donoszę, com zasłyszał.

Podczas owego pierwszego dnia świąt miasto pogrążyło się we względnej ciszy. Ilość samochodów na ulicach spadła co najmniej kilkukrotnie, większość sklepów pozamykano. Ludzie pozbawieni możliwości robienia zakupów, czyli jednego z najulubieńszych sposobów spędzania wolnego czasu, niechętnie wychodzili z domów. Zakładając, że podobnie będzie i w dniu wyjazdu i taksówki nie możemy być pewni, wyruszyliśmy wcześnie, mniej więcej kwadrans po dziewiątej. Dobra decyzja. Ulice świeciły pustkami. W pobliżu domu minęła nas jedna zajęta taryfa. Przez kolejne kilka minut poruszaliśmy się dzielnie w stronę dworca, chcąc w ostateczności dotrzeć tam na piechotę. W którymś momencie zatrzymał się koło nas jakiś miły pan i zapytał, dokąd zmierzamy. Chyba chciał nas podrzucić – czasem, okazuje się, plecaki mogą się okazać zaletą. Podobnie jak puste ulice – odpowiedzialność za nasz ciężki los nie rozkłada się na niezliczonych kierowców, lecz na tych kilku, którzy jadą w naszą stronę. W każdym razie kiedy rozmawialiśmy, nadjechała wolna taksówka. Podziękowaliśmy więc ładnie kierowcy samochodu i pojechaliśmy na dworzec. Z paszportami zgłosiliśmy się do odpowiedniego stoiska, stamtąd jakiś młodzian poprowadził nas do okienka, gdzie wepchnął się w kolejkę i odebrał dla nas bilety. Otrzymał przy tym ostrą reprymendę od swojego przełożonego. Sądzę, że raczej za opuszczenie stanowiska pracy niż za wpychanie się przed oczekujących na swoją kolej podróżnych. Khalas – koniec, dość, jak mówią miejscowi. Nasza dwuosobowa drużyna melduje wykonanie pierwszego zadania. Dlaczego dwuosobowa? Renata nie podjęła wyzwania Amazing Race: Syrian Adventure. Zniechęciły ją relacje dotyczące przebiegłości hotelowych i taksówkowych naganiaczy z Palmiry. Czy postąpiła słusznie? O tym w dalszej części programu.

Zadanie drugie. Wysiąść w Homs i zorganizować sobie transport do Palmiry. Haczyk pierwszy: z niejasnych i zapewne niezbyt racjonalnych przyczyn w Homs są dwie stacje autobusowe, oczywiście na przeciwległych krańcach miasta. Haczyk drugi: obie stacje, ma się rozumieć, urządzono na tyle daleko od dworca kolejowego, żeby odechciało się oszczędnym Polakom chodzenia na piechotę, wszak homscy – chamscy – nomen omen, taksówkarze muszą zarobić. Bonus points: za dostanie się na odpowiedni karajat (dworzec autobusowy) za nie więcej niż 50 lir.

Wysiedliśmy na odpowiedniej stacji, po czym postanowiliśmy dać szansę wykazania się panu w kasie podejrzanie pustego dworca. Niestety, ani słowa po angielsku, chęć rzucenia okiem na mapę w naszym przewodniku i rozmowę w języku gestów też niewielka. Ale nadeszła jakaś sympatyczna pani, kasiarz zapytał ją czy ‘inglizi’, ona że owszem, trochę ‘inglizi’. Wyłożyłem krótko, na czym rzecz polega. Powiedziała, żeby iść za nią. Nie wyglądała na taksówkarkę ani inną naganiaczkę, przeciwnie, budziła zaufanie, śmiało więc ruszyliśmy. Poprowadziła nas przez przejście podziemne i zatrzymała się po drugiej stronie ulicy. Pomyślałem, że pewnie jednak złapie nam taksówkę i będziemy musieli się tłumaczyć, że dwieście to chcemy zapłacić za 150 kilometrów do Palmiry, a nie na drugi koniec Homsu, ale nie, nawet nie kiwnęła na przejeżdżającą taryfę. Okazało się, że czekaliśmy na busik. Wsiedliśmy, zapłaciliśmy po 7 lir od głowy i ruszyliśmy. Pani po kilku nieoznaczonych przystankach zamachała do nas i zaczęła się zbierać do wyjścia. Zapytałem, gdzie my mamy wysiąść, ona na to, że mamy zostać. Że co, na zawsze? No nic, pojechaliśmy dalej. Pieczę nad nami przejął jakiś pan, chyba jego też widziałem na dworcu. Co zaskakujące, on też budził zaufanie – niezbyt to częsta cecha wśród tubylców. Wysiedliśmy na ostatnim, zdaje się, przystanku – faktycznie, przed dworcem autobusowym. Pan doprowadził nas jeszcze nawet do odpowiedniego okienka, dopilnował, żebyśmy kupili właściwe bilety i zniknął gdzieś w rozkrzyczanym dworcowo – straganowym tłumie. Na transport w obrębie Homsu wydaliśmy 14 lir, za bilety do Palmiry zapłaciliśmy 200. Zadanie wykonane.

Zadanie trzecie. Dojechac do Palmiry. Dostać się ze stacji autobusowej do centrum. Znaleźć tani hotelik.

Po wąskich stopniach wspięliśmy się do obitego dywanami i zaciemnionego przez ciężkie kotarowe zasłonki wnętrza niewielkiego rozklekotanego autobusu. Było gorąco i dość tłoczno. Właściwie nie dość jednak tłoczno – po chwili dołączyło do nas jeszcze kilka osób, wszystkie miejsca zostały zapełnione, nawet w wąskim przejściu ustawiono brudne krzesła ogrodowe dla kilku ostatnich pasażerów. Ruszyliśmy. Przy dźwięku arabskiej muzyki sączącej się z głośników, którą po jakimś czasie zmieniłem na walkmana, przyglądałem się zmieniającym się za oknem krajobrazom. Przez kilkanaście kilometrów od Homsu wzdłuż drogi ciągnęły się niewysokie lasy iglaste. Nieprzychylny życiu klimat podzwrotnikowy odcisnął na nich swoje piętno, smagane zachodnim wiatrem drzewa na stałe ugięły się ku wschodowi, jak jeden mąż odchylając się od pionu o jakieś 30 stopni. Po chwili lasy ustąpiły miejsca kamienistej pagórkowatej pustyni przerywanej co jakiś czas połaciami wydartych jej sadów oliwnych. W ich pobliżu rozrzucone były nieduże niskie domki z urządzonymi na dachach tarasami, na których suszyło się pranie. Mknąc najważniejszą w tym rejonie, a przy tym prawie nieuczęszczaną drogą marnej jakości, nietrudno było ulec wrażeniu, że współczesną cywilizację zostawiamy za sobą. Z niewielkich poletek i pełnych owiec maleńkich pastwisk machały do nas dzieci.

Saturday, December 5, 2009

Państwo Laowai jadą do Halab, vol.30

Noc z czwartku, 3 grudnia na piątek, 4 grudnia 2009, za dwadzieścia pierwsza

Zima, zima, zima. Taki wniosek możnaby wyciągnąć, obserwując tubylców. Już kilka tygodni temu wdziali najcieplejsze kurtki, których nie zdejmują nawet podczas lekcji. Zdarzają się indywidua, które siedzą w ławkach w czapkach albo nausznikach i rękawiczkach. Georgianne, odziana w różowe wełniane nakrycie głowy, nostalgicznie napomyka, że w Kaliforni jest teraz około dwudziestu stopni Celciusza. Jim stale roztacza przed nami wizję wspólnego wypadu na Karaiby. Syryjscy nauczyciele, kiedy tylko nadarzy się okazja, tłoczą się wokół piecyków niczym bezdomni z Cenral Parku wokół płonących beczek. Swoją drogą, interesujące ustrojstwa z tych grzejników. Niby podłączone to do prądu, ale kiedy odłączyłem kiedyś jedno z nich, by skorzystać z komputera, grzało dalej. Okazało się, że elektryczność służy tylko marginalnym funkcjom machiny. Generalnie działa na gaz, którego potężna butla ukryta jest pod obudową. A że, by ją uruchomić, trzeba czasem uciec się do ustalonego długą praktyką i tradycją zestawu paru kopniaków i klepnięć, raczej trzymam się z dala. Meteorologiczne fakty? Pewnie z 10 stopni w dzień, czasem cieplej, jeśli Allah pobłogosławi bezchmurnym niebem, trochę chłodniej w nocy.

Waszego skromnego narratora wywiało jednak tej deszczowej nocy przed dom, na świeże powietrze. Żar papierosa, kilka butelek libańskiej Almazy i blady blask ekranu monitora służą mu za płaszcz, którego, z bagażowej oszczędności, nie zabrał ze sobą z Polski. Cóż znaczy jednak ten śmieszny chłód dla człowieka północy, człowieka z Gdańska – miasta, po którego ulicach przechadzają się leniwie misie polarne. Niewielki to wyzwanie dla tego, który – z uwagi na aroganckie noszenie lekkiego t-shirta syryjską zimową porą, uznany został przez miejscowe niewiasty za bardzo ‘brave’…

Skoro już jesteśmy przy tematach związanych ze szkołą, kilka akapitów na temat jej i tego, co się w niej ostatnimi czasy dzieje.

Zeina, asystentka Georgianne, o której wspominałem jakiś czas temu, pewnego dnia zabrała swoje dziatki i zniknęła. Ku nieskrywanej uldze Amerykanki. Dostała chyba pracę w innej szkole. Z opowiadań naszej zmarzniętej Kalifornijki wynika, że jej zakres obowiązków w nowym miejscu pracy nie może być mniejszy niż w NSA, gdzie nie robiła nic. Decydująca więc okazała się chyba wyższa pensja. Życzymy powodzonka, dziękujemy i niekoniecznie zapraszamy ponownie.

Uczniowie klasy piątej zapragnęli zaprosić mnie i moja małżonkę na wywiad, który okrasić ma najnowsze wydanie gazetki szkolnej. Jako że nie zostałem obdarowany talentem do kłamania, więcej, zdarza mi się mówić co mi leży na sercu, kiedy wcale a wcale nie jest to na miejscu, solidnie przygotowałem się do rozmowy. Przejrzałem zeszłoroczne wywiady z Johnem i Jaredem i przyswoiłem sobie poprawne odpowiedzi. Głupio by wyszło, gdybym na standardowe ‘Dlaczego przyjechałeś do Syrii?’ odpowiedział ‘Sam stale zadaję sobie to pytanie.’… Poszło chyba nieźle. Obronną ręką wybrnęliśmy zdaje się z tematu naszego nieuświęconego przez Państwo – do stosunkowego niedawna – i Kościół – dotychczas – związku. Zagmatwaliśmy się trochę w politykę. Na pytanie ‘Bush czy Obama?’ odpowiedzieliśmy chyba poprawnie, ale może nie należało siać fermentu i napomykać, że w dalekiej Polsce większość obywateli nie lubi prezydenta i nikomu nie przychodzi do głowy, żeby wieszać jego podobizny w każdym pomieszczeniu… Ogólnie jednak rzecz biorąc, temat demokracji nie jest obcy światłym uczniom NSA. Więcej, głód wspólnego decydowania o czymkolwiek, od tego, czy robimy gramatykę czy literaturę poczynając, a na wyborach gospodarza klasy kończąc, jest wart wspomnienia. Ciekawym, czy przełoży się to na przyszłość Syrii, z jej odległymi – vide ogwiazdkowane SYR naklejane na samochody – marzeniami o Unii Europejskiej. Jako że uprzednio musielibyśmy otworzyć się na Turcję, droga wydaje się być dość daleka. Wracając do wywiadu – na szczęście zanim zostanie opublikowany, inshallah, trafił w moje ręce. Mało brakowało, a wyszedłbym na półgłówka odpowiadającego bądź pojedynczymi słowami, bądź niegramatycznie. Zboczony zawodowo, przez kilka wolnych lekcji poprawiałem tak nieudolnie notowane odpowiedzi, jak i pytania. Teraz z niecierpliwością czekam na pachnący drukarnią egzemplarz magazynu. Dorzucę sobie do cv.

Skoro jesteśmy przy polityce – do szkoły miała zawitać komisja z tutejszego MENu. Zaskakujące, jak wiele może się zadziać, kiedy, jak się wyraziła moja matematyczka z Topolówki, strach dupę ściska. Z dnia na dzień nad bramą szkoły załopotały flagi – Syrii i najfajniejszej partii rządzącej. Liczba portretów Bashara Al Assada zawisłych w hallu, biurach i klasach – choć wydawało się to fizycznie niemożliwe – jeszcze wzrosła. W łazienkach natomiast zawisły nowiutkie i pełne pojemniki papieru toaletowego. I wszystko na nic. O ile panowie z ministerstwa nie złożyli nam wizyty niepostrzeżenie, co nie byłoby chyba w ich stylu, nie złożyli jej w ogóle. Może jutro. W każdym razie, siłą rozpędu, zachowaliśmy przywilej korzystania z publicznego papieru toaletowego.

Kolejny genialny pomysł matki dyrektorki. Wycieczka szkolna. Pewnie do muzeum, myślicie? Do teatru, do opery? Do kina? Do miejskiej biblioteki? Dobra, do parku? Nie. Do centrum handlowego New Mall. W końcu można się tam wiele nauczyć o nowych sklepach i ich zimowej ofercie, a także zjeść lunch w którejś z restauracji (zapewnie prowadzonej przez znajomych żony Mazena). Na karcie wycieczkowicza można było nawet dokonać wyboru posiłku: hamburger z frytkami albo kurczakowe nuggets z frytkami. Ale przecież nie tylko o naukę tu chodzi, wycieczki wyrabiać wszak mają chlubne nawyki. A co lepiej przysłuży się rozwojowi ekonomii rozwijającego się państwa, jeśli nie narodowe hobby – zakupy. Cóż, może trzeba zrozumieć miejscową mentalność. Czymś trzeba przecież zrównoważyć brak wpływów z akcyzy na alkohol. Ostatecznie wycieczka się nie odbyła. Ponoć z uwagi na świńską grypę. Jakby tu mieli świnie. Ale co tam – świńska, ptasia czy chomicza – wymówka zawsze na czasie.

Miarka się przebrała. Postanowiłem podjąć nierówną walkę z nazywaniem mnie przez uczniów ‘mister, mister, mister – me!’ podczas zgłaszania się do odpowiedzi. Podczas pierwszej potyczki, podczas której naliczałem drużynom ujemne punkty za ten nawyk, na tablicy pojawiły się trzydzieści dwa wpisy. Mimo że lekcja trwała jakieś dwadzieścia minut z uwagi na wycieczkę do drukarni (czyli, jeśli tylko trochę się postarać, można wymyślić coś sensowniejszego niż zwiedzanie centrum handlowego). Wynik nie nastrajał optymizmem. Ale, zaskakująco szybko, udało się. Stanąłem wprawdzie w związku z tym przed kolejnym problemem – uprzejmym donosicielstwem ‘Mister, mister, he said ‘mister’!’, ale zawsze to jakiś postęp. Teraz, o ile uczniowie się nie zapomną, jestem po prostu ‘teacher’.

Czas jak zwykle płynie nieubłaganie szybko. Pierwszy trymestr nauki dobiegł końca, a zwieńczono go spotkaniem z rodzicami. W jednej z sal gimnastycznych poustawiano stoliki oznaczone numerem i literką klasy i zebrano w niej wszystkich nauczycieli i asystentów. Nieopodal, w jednej z sal, przygotowano ciasteczka i napoje. Przez pond trzy godziny wręczaliśmy pieczołowicie przygotowywane raporty postępów opatrzone komentarzami (standardowo dla mojego grade 5: ‘gada i łazi po klasie’) i rozmawialiśmy z napływającymi falami rodziców, przybyłych, by dowiedzieć się, jak sobie radzą ich skarby, dlaczego nie są najlepsze w klasie i co to za wstręciuchy mają lepsze wyniki. Poszło dość sprawnie i miło, ktoś nawet udzielił mi entuzjastycznie prawa do stosowania na jego dziecku wszelkich kar, jakie przyjdą mi do głowy. Świetnie, zacznę od rażenia prądem, a jeśli to nie pomoże, spróbuję gilotyny.

Oliver zalicza ostatnio seryjnie tradycyjne syryjskie przyjęcia urodzinowe. Najpierw razem z Renatą pojechał na zabawę do jej uczennicy Noury. Później zaproszony został przez Hanę, koleżankę z klasy, ale nie mógł pójść z uwagi na mój mecz i niedyspozycję stopy mojej żony. Przy okazji podsumowuję niedługą, acz barwną historie jej kontuzji – po kolejnej wizycie w szpitalu i dwutygodniowej chyba terapii polegającej na smarowaniu, łykaniu pigułek i bandażowaniu, noga nie jest już wcale a wcale fioletowa i prawie nie boli przy chodzeniu. Co się odwlecze, to nie uciecze – jakże to syryjsko celne powiedzenie, swoją drogą – wkrótce Oliver otrzymał kolejne zaproszenie od innej koleżanki o trudnym do odmienienia imieniu Aya. W końcu świętowaliśmy jubileusz ucznia Renaty i znajomka Olivera – Ahmada. Po kilku imprezach tego typu można się śmiało pokusić o określenie standardowej procedury syryjskich przyjęć urodzinowych. Zaczyna się od zaproszenia na sobotę, koniecznie do Grand Station – restauracyjno-cukierniano-kawiarnianego molocha z placem zabaw. Czy to miejsce tego typu jedyne, czy najlepsze, nie wiem, faktem jest natomiast, że wszystkie party odbywają się właśnie tam. Następnie należy nabyć prezent w którymś z sieci sklepów Gifty za równowartość 30-40 złotych (wypytaliśmy tubylców, by nie strzelić gafy w którąś stronę). Czy to sklep tego typu jedyny, czy najlepszy - patrz wyżej. Sama impreza trwa trzy – cztery godziny i polega na wręczaniu prezentów, jedzeniu junk foodu, graniu na komputerze w przyległej do placu zabaw salce, zabawie w basenie z piłeczkami, śpiewaniu ‘happy birthday’ po arabsku i angielsku i, na koniec, jedzeniu tortu. Niezbyt pasjonująco w gruncie rzeczy. Ciekawym zwieńczeniem party jest natomiast zwyczaj wręczania gościom upominków przez jubilata. Oliver dostał piórnik i spajdermeńską parasolkę. Klimat rodem z urodzin Bilba w ‘Drużynie Pierścienia’, tyle że w popkulturowym nieco wydaniu.

Moje urodziny i imieniny Olivera świętowaliśmy natomiast w Ikebanie, japońskiej restauracji w Sheratonie. Tym razem zamiast sushi, postanowiliśmy, razem z Jimem, bufetową bratnią duszą, spróbować uczty teppanyaki. Pod nieobecność szefa kuchni, pana Wana, o jej odpowiednią oprawę zadbał miejscowy kucharz. Na rozgrzewkę zaserwowano nam zupę, po czym mistrz ceremonii stanął za blatem, wokół którego siedzieliśmy i rozpoczął show. Mimo że metalowe łopatki, którymi próbował żonglować, kilkakrotnie spłatały mu figla i z głośnym brzękiem spadły na grzejący się blat, pokaz zrobił na nas wrażenie. Kiedy przyszło do właściwego przygotowywania posiłku, kucharz odzyskał pewność siebie. Najpierw na rozgrzanym blacie roztopił masło. Następnie zajął się symultanicznym smażeniem interesująco przyprawionego ryżu, warzyw, wołowiny, łososia i dużych krewetek. Najlepiej oceniliśmy wołowinę – delikatną i kruchą, choć lekko krwistą. Niesamowity był też smak sosu sojowegoi smażonego na maśle i czosnku. Kiedy mieliśmy już dosyć, podano nam lody. Biesiada została uznana za udaną. Co nie zmienia ponurego faktu, że dystans między moją datą urodzenia a datą aktualną sięgnął już dwudziestu sześciu lat…

Ministerstwo zdrowia postanowiło wziąć na siebie rolę rozsądku uzależnionej od napojów energetyzujących Renaty. Problem pojawił się, kiedy wyczerpał się zapas kilku sklepów, w których stale się w nie zaopatrywała. Po pomoc udaliśmy się do naszego znajomego zarządcy piekarni. Moja żona poprosiła go o asystę w negocjacjach z Marketną, supermarketem na piętrze, tyczących się hurtowego zamówienia Red Bulli. Wtedy to okazało się, że rząd zarządził przeniesienie sprzedaży energy drinków do aptek. Tym samym nałożył niejako na te przybytki jasny obowiązek zaopatrywania kofeinistów i taurynistów w substancje przez nich pożądane. Jak wyjaśnił nam zmyślny piekarz, właściciel apteki musi sprowadzić odpowiedni produkt w oczekiwanej ilości – w przeciwnym razie jego interes może zostać zamknięty. Kampania społeczna ministerstwa odniosła chyba skutek, budząc zainteresowanie konsumentów. Podczas następnej wizyty w piekarni znajomek zapytał nas, zaintrygowany, jak to jest z tymi napojami, czy naprawdę dają pałera. Był chyba nieco zawiedziony, kiedy wyjaśniliśmy, że nie bardziej niż kawa.

Przyszedł wreszcie moment, kiedy postawieni zostaliśmy przed koniecznością skorzystania z autobusowej komunikacji miejskiej. Jak wspomniałem wcześniej, zwykle nie ma to większego sensu z uwagi na niskie ceny taksówkowych kursów i ich względną wygodę. Know how poruszania się po mieście autobusem nie jest też niestety mocna stroną naszych syryjskich i zagranicznych znajomych. Nie wiedzą nawet, gdzie i za ile kupuje się bilety, o znajomości tras poszczególnych linii nie wspominając. Wszyscy albo maja auta, albo jeżdżą taryfami. Tego popołudnia chcieliśmy dostać się do Al Aziziah. Z niejasnych przyczyn na pobliskiej głównej ulicy, gdzie zwykle nie czekamy na wolna taksówkę dłużej niż dwie minuty, panował dziwaczny galimatias. Zdecydowana większość taksówek świeciła na czerwono. Kierowcy zatrzymywali się przy nas tak czy inaczej, pytając dokąd się wybieramy. Zapewne chcieli dopchnąć nas do siedzących już w środku pasażerów. Nie wydawało nam się to dobrym pomysłem, ruszyliśmy więc wzdłuż ulicy, licząc na znalezienie lepszej miejscówki. Nic z tego, dotarliśmy do kolejnego przystanku autobusowego, przy którym stały jakieś zielone – wolne – auta. Zajrzałem do środka przez okienka i dowiedziałem się, że kurs do Aziziah kosztuje dziś 200 lir. Żałuję, że mój arabski nie pozwolił mi na pojęcie przyczyny tego stanu rzeczy. W jego obliczu w każdym razie autobus wydał nam się sensowną opcją. Aleppo nie jest specjalnie duże, nawet więc nie znając tras konkretnych numerów, mieliśmy duże szanse dojechać w okolice nas interesujące. Zrobiłem jednak mały rekonesans wśród ciżby na przystanku. Jakiś mężczyzna oświadczył, że żaden autobus nie jedzie stąd do Al Aziziah. Najlepiej wziąć taksówkę. Zakreśliłem ręką szeroki łuk i powiedziałem, że wszystkie są czerwone. Chyba nie pojął. Ten mój pożałowania godny arabski. Następna zapytana, młoda kobieta, również odesłała nas do taksówki. Poinformowałem ją więc, starając się ukryć zniecierpliwienie, że taksówki są dziś jak mężczyźni po trzydziestce albo jak toalety publiczne w krajach rozwijających się – zajęte albo posrane. Chcą 200 lir za 40lirowy kurs (właściwie nie nawiązałem do mężczyzn i toalet, ale taki był sens moich słów). Zdziwiła się na te słowa. Jak to dwieście? Tak to, że są jakieś tajemnicze godziny szczytu a my jesteśmy obcokrajowcami. Nadjechał autobus – pytam grzecznie, dokąd jedzie. Okazuje się, że do Al Suleimania. Przecież to zaraz obok Al Aziziah! Mieszkamy tu od trzech miesięcy a wiemy takie rzeczy. Ech, ci miejscowi… Wsiedliśmy, nabyliśmy bilety po 10 lir za sztukę i pojechaliśmy. Autobusy nie są takie złe. Całkiem czyste nawet. Prawda, ludzie się gapili, szczególnie jakiś gang odzianych w czarne skórzane kurtki chłystków po metr pięćdziesiąt z wytatuowanymi dłońmi, ale czemu tu się dziwić. Nasz trójka i Juriusz to pewnie jedyni obcokrajowcy, oprócz Irakijczyków, którzy w ostatnim dziesięcioleciu zdecydowali się na przejażdżkę autobusem.

Na prawiekoniec – wyniki ostatnich meczów i podsumowanie sezonu piłkarskiego. Al Kalima i ich małe boisko. Mogliśmy wystawić tylko pięciu piłkarzy z pola i golkipera. Ten ostatni nie był, niestety, w formie. Przegraliśmy 4-8. I tak zaprezentowaliśmy się nieźle, biorąc pod uwagę fakt, że ta sama drużyna wygrała 10-0 z Siną, której my w unieważnionym pierwszym meczu sezonu ulegliśmy 1-2. Jest progres.

Na kolejny mecz, z ICARDą, przyjechaliśmy w ostatniej chwili. Piłkarzy zapakowano wprawdzie do małego autobusu razem z high school girls Jona odpowiednio wcześnie, ale mojego kolegi po fachu jak nie było, tak nie było. Zamęczany przez zniecierpliwionych podopiecznych, zorganizowałem misję ratunkową. Odnalazłem Jona w Sali konferencyjnej, w której odbywało się właśnie kolejne pasjonujące spotkanie z Mazenem. I utknąłem w tych ruchomych piaskach razem z nim, mimo że wcześniej usprawiedliwiłem swoją nieobecność. Siedzieliśmy jak na szpilkach i słuchaliśmy mało porywającego wywodu po arabsku. Tom, który nie próżnuje, jeśli idzie o arabski, wyjaśnił, że słuchamy o tym, co robić podczas przerw, i czego pilnować podczas dyżurów. Czas płynął. Moi piłkarze gniewnie łypali już ślepiami zza drzwi sali. W końcu nasz szef przeszedł na angielski i w ciągu trzech minut podsumował główne idee spotkania. Ach, ten ekonomiczny angielski! Może należało od niego zacząć. Pospieszyliśmy do autobusu i pojechaliśmy. Mecz był zacięty – choć ICARDA była lepsza, przez długi czas dotrzymywaliśmy im kroku. W końcu jednak straciliśmy decydującą bramkę, przegraliśmy 3-4.

W szkolnym autobusie, który powiózł nas na ostatni mecz sezonu, z Aleppo College, zabrakło obrońcy Omara. Powód jego nieobecności wyjaśnił mi przy okazji pewną tajemniczą stołówkową sytuację zaszłą parę dni wcześniej. Otóż podczas wolnej lekcji zszedłem na dół kupić coś do jedzenia i poczytać. Zastałem tam obsługę siedzącą na blacie bufetu i majtającą nogami jak jakieś Humpty Dumpty wannabes. Sprzedano mi jednak kanapkę, a nawet poczęstowano parzoną akurat, oczywiście po arabsku kawą. Może i nie tak oczywiście – w standardowej ofercie naszej mizernej stołówki jest tylko, z niejasnych przyczyn, kawa trzywjednym. Porządny napój team bufetowy przygotowuje tylko dla siebie. Trafiłem więc na dobry moment i dobry humor. Tylko czemu nikt nie siedzi na krzesłach? Rozejrzałem się wokół i ruszyłem w stronę najbliższego stolika. Powstrzymano mnie jednak przed zajęciem miejsca. Szczęśliwie – wszystkie sprzęty, jak zauważyłem zbadawszy je dokładniej, były zagadkowo brudne, jakby lepkie. I tu historia lektury przy kawie splata się z historią Omara. Naczelny troublemaker rozlał ponoć, choć może należałoby rzec – rozbryzgał, colę po znacznej powierzchni stołówki. Został za to – brawa dla pedagogicznej odwagi jego nauczyciela lub supervisora – zawieszony w prawach ucznia na dwa dni. Stąd też nie pojechał na ostatni mecz. Z powyższym Omarem skojarzyła mi się jeszcze jednak anegdotka. W drodze powrotnej z któregoś meczu zachowywał się wyjątkowo głośno, możliwe, że przeklinał przy tym po arabsku. Sprowokował tym niecodzienną reakcję kierowcy i pani opiekującej się dziećmi podczas podróży. Kierowca zjechał na pobocze i oświadczył, że z takim łobuzem dalej nie jedzie i basta. Pani zadzwoniła do kogoś z góry i podała telefon Omarowi. Ten, wciąż wesół, porozmawiał chwilę i rozłączył się. Nie wyglądało, żeby był specjalnie przejęty sytuacją. Słusznie, po chwili ruszyliśmy. Nieco zaskoczony – spodziewałem się wszak naiwnie konsekwentnej rozprawy z chuligaństwem – poprosiłem Basela, drobnego ale zdolnego napastnika, o wyjaśnienie sytuacji. Dlaczego kierowca oświadczył kategorycznie, że nie pojedzie, a właśnie jedziemy, wciąż z wcale nie cichym Omarem? ‘People in Syria just say, but they don’t do.’ – odparł. Wnikliwość i dystans raczej nietypowe, jak na dwunastolatka. Tłumaczy go chyba tylko to, że nie jest stąd, a z Jordanii.

Ostatni mecz wygraliśmy przekonująco, 8-4. Najlepszą drużynę, Al Kalima, zdyskwalifikowano za wystawianie zbyt wiekowych zawodników. Chyba nieco zbyt poważnie podeszli do turnieju. Albo to ja, w swojej naiwności, wierzyłem, że nie rozchodzi się tu o wyniki, ale o dobrą zabawę. W konsekwencji, na pięć pozostałych drużyn zajęliśmy w tegorocznych rozgrywkach wciąż medalowe trzecie miejsce.

Podczas świąt Aid, przypadających na przełom listopada i grudnia, planowaliśmy wybrać się do Beirutu. Tamar z sekretariatu powiedziała nam jakiś czas temu, że szanowny nasz dyrektor Mazen podjął już decyzje o tym, że możemy wyjechać za granicę. Czy to jednak opacznie zrozumiała słowa szefa wszystkich szefów, czy też nie przeniknęła do końca wzniosłych myśli naczelnego dyrektora Syrian Arab Republic i ojca wszystkich nauczycieli – faktem jest, że kwestie wizowe nie zostały uregulowane. Oczywiście, moglibyśmy wyjechać tak czy inaczej. Jak jednak zauważył w drodze na Kraniec Świata, szczerząc zęby w swoim genialnym uśmiechu, Hector Barbossa: ‘It's not getting to the Land of the Dead that's the problem. It’s getting back…’. A więc Plan B. Ruiny Palmiry. I niech się co chce dzieje. Aye.

Monday, November 30, 2009

Państwo Laowai jadą do Halab, vol.29

Środa, 25 listopada 2009, druga; noc z 26 listopada na 27 listopada 2009, pierwsza

Wszędzie plotkują. Wziąłem więc komputer i papierosy i uciekłem na chwilę do swojego happy place, pokoju nauczycielskiego na górze. Nie żeby tu nie plotkowali, ale przynajmniej robią to po arabsku, prawie nic nie rozumiem, przez co nie zajmuje to mojej uwagi. Zakaz palenia cały czas straszy z drzwi i ściany, ciągle jednak jest łamany przez miejscowych. Uaktualnienie: dzwonek, przenoszę się na dół, by pilnować uczniów, których skazałem na srogą karę pozbawienia wuefu. Małe przewinienie – 10 minut, cięższe – kwadrans, notoryczna rozgadana recydywa – cała lekcja. Może uda mi się wprowadzić nieco porządku do hektycznej szkolnej rzeczywistości.

Jeszcze przez trzy popołudnia i wieczory mieliśmy przyjemność gościć Juriusza. Kiedy my byliśmy w szkole, on zwiedzał Aleppo, Hamę i Dead Cities. Po naszej pracy i po jego powrocie spotykaliśmy się, wymienialiśmy wrażeniami, jedliśmy kolację, po czym przenosiliśmy się na zewnątrz. Żeby zakończyć temat miejscowych trunków, który rozpocząłem wraz z przyjazdem naszego drogiego gościa, wspomnę jeszcze o swoich dwóch pierwszych razach. Raz raz. Arak. Pije się go z wodą, z klarownego staje się wtedy mlecznobiały. Wart spróbowania, ale nie jestem wielbicielem anyżu, stąd w większych ilościach nie polecam. Raz dwa. Na ostatnie dwa wieczory Juriusz zaopatrzył nas w dwie potężne butelki brandy. Zapytał mnie, wyraźnie kontent, ile go według mnie ten nektar kosztował. Strzeliłem trzysta es pe za butelkę. Jakieś 19 zeta. Cena aż nazbyt przystępna. Otóż nie, sprzedawca zażądał od niego ‘one and a half’. Uradowany Juriusz wręczył mu więc 150 funtów. Po czym dostał 75 reszty. Chodziło bowiem o półtora dolara. Pięć zeciszy za 0,7 brandy, na smak – trzydziestoprocentowej. Nigdy wcześniej nie piłem tak taniego mocnego alkoholu…

Ech, wszystko co dobre, szybko się kończy, jak to się banalnie mawia. W środę z samego rana Juriusz wyruszył na północ. Dostał się do Turcji, znalazł konsulat Iranu i złożył podanie o wizę. Udało mu się. Właściwie ‘udało się’ może być dość względne. Oby nie wrócił w drewnianej skrzynce, o ile w ogóle… Jest w każdym razie w dawnej Persji. Zazdroszczę, nie powiem. Iran nie jest – jeszcze – jak się wydaje, tak zepsuty przez turystykę jak Syria. Z pierwszych relacji wynika, że krajowcy nie przeliczyli jak dotąd swojej uprzejmości na scoobydoos, jak Jim określa wszelkie egzotyczne waluty, o czym może już wspominałem. Niestety, liczba i powierzchnia takich miejsc kurczy się jak lasy równikowe. 'The world used to be a bigger place', jak powiedział Jack Sparrow. Na co odparł mój ulubiony Hector Barbossa: ‘The world is still the same. It’s just less in it…’. Taka prawda. I u nas jakoś pusto się zrobiło. Wszyscy szybko przyzwyczailiśmy się do pogodnego towarzystwa naszego gościa. Wieczornego papierosa znów palę teraz samotnie, pogrążając się w melancholijnej zadumie.

Jakby na pocieszenie, w dniu wyjazdu Juriusza odwiedził nas bezmuszelkowy ślimak, dołączając tym samym do listy żyjątek, które zaludniały lub zaludniają nasz apartament. Musiał chyba przecisnąć się pod drzwiami. Znaleźliśmy go w połowie drogi do kuchni, do której, zwabiony może zapachem jedzenia lub ciepłem, zmierzał. Przebytą ślimaczo powoli, ale z uporem trasę znaczył lśniący srebrzysty ślad na dywaniku. Zabawne – wydaje się, że gdyby nakreślony przez przybysza łuk pociągnąć dalej i dalej, otrzymalibyśmy idealny okrąg. Jakiegoż to tajemniczego systemu nawigacji używa to proste zwierzę?

Nostalgia nostalgią, na nudę jednak na szczęście – albo i nieszczęście – nie narzekamy. Po zeszłotygodniowej wycieczce do urzędu imigracyjnego, tym razem szkoła zafundowała nam zwiedzanie stacji badania krwi. Nie lubię klimatu wkłuwania się w ciało mniej więcej tak samo, jak nie lubię wizyt u dentysty, nawet kontrolnych. Mimo że, a może właśnie dlatego, że krew miałem ostatnio badaną chyba we wczesnej podstawówce, a na borowanie u dentysty zgłosiłem się ostatnio wtedy mniej więcej, kiedy do spowiedzi, czyli w ósmej klasie. Nie spodobał mi się, nie przeczę, ogłoszony dnia poprzedniego pomysł badania na obecność wirusa HIV, ale łudziłem się jeszcze, że może wystarczy, że napluję na szalkę Petriego... Jak ostatnio, załadowano nas do busa. Jim i Mohammad nie pojechali z nami. Szczęściarze w nieszczęściu, mają skończone pięćdziesiąt lat i badania nie są im potrzebne. Czyżby ludzie w tym wieku nie byli zagrożeni AIDS? A może jeśli jeszcze żyją, to do emerytury z dużym prawdopodobieństwem jakoś dociągną, więc można zainwestować w ich wizę? Po drodze zgarnęliśmy jakiegoś cwaniaczka w marynarce, który, po dotarciu na miejsce, zatłoczoną alejką poprowadził nas do niepozornego budynku. Przed wejściem doń kłębiło się kilkudziesięciu chyba mężczyzn. Spora część z nich przyglądała się z zaciekawieniem wacikom oraz dziurkom w żyłach, które uczyniono im w celu pobrania krwi. Pozostali, którzy jeszcze nie dostąpili tej przyjemności, entuzjastycznym wianuszkiem otaczali stoliczek, przy którym dokonywano kaźni. Każdy chciał dojrzeć, jak ktoś wbija igłę w żyłę komuś innemu i jak rubinowy płyn spływa do fiolki. Kiedy zobaczyłem, jak to wszystko wygląda, mina zrzedła mi już doszczętnie i kolana zaczęły mi konwulsyjnie drżeć. Dotychczas trochę sobie żartowaliśmy z całej tej wyprawy. Czarny humor to doskonały mechanizm obronny. Ale teraz naprawdę przestało być śmiesznie. Wydało mi się całkiem prawdopodobne, że do stacji dotarła instrukcja przeprowadzania testów, ale w transporcie zagubiła się gdzieś strona o tym, że niezłym pomysłem jest używanie nowej igły i fiolki dla każdego badanego. Równie syryjsko sensowne byłoby, gdyby w ramach oszczędności używano tej samej igły dla, na przykład, pięćdziesięciu osób. Jeśli w danej pięćdziesiątce znalazłby się nosiciel, powtarzano by badanie, żeby ustalić kto to. I kto został zarażony. Nie dość, że wyszłoby taniej, to może jeszcze udałoby się uregulować nieco przyrost naturalny. Rozmyślałem tak sobie coraz bardziej ponuro zastanawiając się, gdzie zniknął cwaniak, który nas tu przyprowadził. Sytuacja po chwili się wyjaśniła. Wychylił się z budynku i machnął na nas, żebyśmy weszli. Przecisnęliśmy się przez przerażająco zmaskulinizowaną ciżbę, która, zapominając na chwilę o fascynującym nakłuwaniu żył, zainteresowała się nami. Cielęco-złowrogie spojrzenia odprowadziły nas aż do drzwi przychodni. Było coraz gorzej. Poprowadzono nas przez hall z wielką lodówka oklejoną napisami głoszącymi, że biohazard, również pełen ludzi, do czegoś, co możnaby przy dużej dozie dobrej woli nazwać gabinetem. Oprócz naszej szóstki, było tam jeszcze kilku pacjentów, dwóch czy trzech jegomości od wypełniania papierów i pielęgniarka. Cóż, i tak lepiej, niż na zewnątrz, chociaż nadal nie do końca wierzyłem, że to tu, na małym – obłożonym folią, łał – krzesełku dojdzie tego, do czego dojść musiało. I jeszcze ta leżąca na nim brudnawa rurka, przez którą przepłynęło pewnie setki litrów krwi… Jesteśmy obywatelami UE, zaraz nas pewnie zaprowadzą do jakiegoś czystego pomieszczenia i zrobią, co zrobić muszą, po higienicznemu i bez asysty spragnionych krwi tubylców. Myślał indyk o niedzieli. Pytanie o nazwisko, nieudolna próba zapisania go po arabsku na jakimś świstku, i na krzesło. Pani pielęgniarka (wygrała wszystko, jak napisałby Juriusz) wytarła sobie nos zmięta chusteczką, wsunęła ją do kieszeni fartucha i zabrała się do dzieła. Wielu Syryjczyków, o czym jeszcze napiszę (jak dożyję) ma bzika na punkcie higieny. Taka moda. Ta pani jej nie uległa. Uznała najwidoczniej, że zbyt częste mycie dłoni, o gumowych rękawiczkach nie wspominając, nazbyt wysusza skórę dłoni. Na pocieszenie zauważyłem, że ta brązowawa rurka nie służy do przelewania krwi i zakażania zebranych, ale do obwiązywania lewego ramienia. Co więcej, każdego potraktowano inną igłą i fiolką, chyba nawet wyciągniętymi z nowego opakowania. Moi towarzysze i towarzyszki jedno po drugim siadali i poddawali się zabiegowi. Upewniwszy się – na tyle, na ile się dało – że narzędzia tortur są sterylne, poddałem się i ja. Widać, że przy takim przerobie, jaki tu mają, pielęgniarka przynajmniej nabrała wprawy. Nie rozpruła nikomu żyły, nie wbijała się po raz drugi, nie obryzgała nikogo krwią. Nawet nie bolało.

Przynajmniej na jakiś czas, było po wszystkim. Zapaliliśmy jeszcze chciwie i na powrót zajęliśmy miejsca w busie. Napięcie wyraźnie z nas opadło, ustępując miejsca ożywieniu i wzrostowi morale. I zgłodnieliśmy porządnie przez cały ten stres i utratę krwi. Udało się na szczęście namówić kierowcę, żeby zatrzymał się po drodze przy Texas Chicken i pozwolił nam się posilić. W drodze do fastfoodu, wesoło już, wymienialiśmy się wrażeniami z przychodni. Jared, jako jeden z tutejszych weteranów, zauważył trafnie, że Syria to nie ruiny i jedzenie, tylko wykrzywiona rzeczywistość, z którą mieliśmy właśnie okazję obcować. Wyraził nawet żartobliwie złośliwe zadowolenie z faktu, że nam, nowym, uchylony został rąbek tajemnicy i na moment ujrzeliśmy prawdziwe oblicze tego kraju. Omówiliśmy też postać Mohammada Saida, jak nazywa się cwaniaczek w marynarce, który jest ponoć tajemniczym specem od rozwiązywania problemów. Pojawia się. Załatwia wizytę w szpitalu czy urzędzie poza kolejką (jakby jakaś istniała, he he), odbiera zagubionych nauczycieli bez wizy z granicy. Znika. Nikt (przynajmniej z tych, którzy byli w autobusie) nie wie, kim właściwie jest i co tak naprawdę robi. Bez wątpienia jednak jest w tym dobry. Jeszcze jedno. Gdyby ktoś z Was roił sobie kiedyś, że tu działa jakaś tajna policja, alkaida czy jeszcze inne cudo, że tu się planuje akcje i zamachy – zapomnijcie. Przy takim burdelu w papierach, to po prostu niemożliwe. Jeśli szefowie w ogóle doliczyliby się swoich własnych agentów, mogliby to śmiało poczytać za oszałamiający sukces.

Texas Chicken, który przy tej okazji odwiedziłem po raz pierwszy, okazał się być miejscem zaskakująco niekiepskim. Właściwie amerykańska sieć, do której należy aleppańska kurczakownia, nazywa się nie Texas Chicken, lecz – od nazwiska założyciela – Church's Chicken. Najwidoczniej jednak spece od wizerunku doszli do wniosku, że na kościelnego kurczaka Arabowie będą kręcić nosem, a Mosque's Chicken brzmi głupio. Jest więc Texas. Tak czy inaczej, znają się na kurczakach. Wprawdzie przygotowanie naszego zamówienia zajęło obsłudze całą wieczność, ale warto było poczekać. By przywrócić sobie maximum healthpointów i many, zamówiłem podwójnego spicy chickenburgera. I otrzymałem największa kanapkę, jaką kiedykolwiek jadłem. Mój ulubiony whopper z Burgerkinga (którego w Syrii nie ma, podobnie jak McDonald’sa) wymięka. W końcu w Teksasie wszystko (z ego na czele) jest największe.