Wednesday, September 25, 2013

Birma. Po diabła. Rozdział XI



Poranna kawa, czarna kawa • Matrix IV – recenzja • zalety brunatnych fal • Sen to Chihiro no kamikakushi czyli konkretny Spirited Away • Robi sie południe, robi sie kolonialnie • przygotowujemy ekspedycję • Rambo IV • we’re going bananas • drink ’n’ drive


Shwe Ya Minn Guesthouse, Chaung Tha Beach, sobota, 20 lipca 2013, dwadzieścia po dziewiątej



W Shwe Ya Minn podają czarną kawę. Przynajmniej dzisiaj podają, wczoraj jeszcze twierdzili, że jest tylko, jak wszędzie, 3 w 1. Czyżby zaopatrzyli się w nią, bo o nią pytałem, czyżby aż tak sprawnie działał tutejszy rynek usług hotelarsko-gastronomicznych? Jakie to ma zresztą znaczenie, przede mną stoi filiżanka czarnej kawy. Lury wyjątkowej, ale lepsza lura czarna niż lura z mlekiem w proszku i cukrem, jak mówi stare birmańskie porzekadło.

           

            Rytuał hotelowego śniadania zaczął się od dziwacznej nieco rozmowy z kelnerką: 
          -          Chce pan jajka? 
          -          Oczywiście. 
          -          Smażone /w domyśle: sadzone/ czy omlet? 
          -          Smażone. 
          -          Ile? Jedno? 
       -      Dwa. /skromnie, chodź kusiły mnie trzy, a i przed czterema bym się nie bronił/ 
          -          Dwa??? /oczy jak spodki, totalne zdziwienie, że nie poprosiłem o jedno/

Wtedy zacząłem się poważnie obawiać, że zaraz po śniadaniu będę musiał złożyć kolejne zamówienie. Może jednak mój wilczy, jak na tutejsze standardy, apetyt zrobił takie wrażenie, że tostów z czymś, co udawało masło i dżemem dostałem dość. Warto również wspomnieć o grubym, puszystym omlecie z miodem, spodobał mi się nie mniej niż autorom Lonely Planet, którzy się tu stołowali, o czym przeczytałem w przewodniku wygrzebanym z hoteowej biblioteczki. Sok pomarańczowy bez szału, jak wszędzie, pisałem już o tym zresztą. Ot piętno spróbowania najlepszego soku na świecie w Syrii w zbyt młodym wieku…



               Ale podają czarną kawę. Czarną kawę, której trzecia filiżanka, jakby większa niż dwie poprzednie, właśnie została mi z uśmiechem przyniesiona. Mark i Tia powinni zaraz po mnie przyjść, prawdopodobnie zostaniemy w Chaung Tha tylko do jutra rana, jeśli więc mamy dziś przedsięwziąć jakąś miniekspedycję poza wioskę, należy odwiedzić biuro turystyczne Mr. George i zacząć działać.



             Korzystając z tych kilku chwil, pozwolę sobie wtrącić małą poranną dygresję filmoznawczą zupełnie niezwiązaną z tematem. Śniło mi się dzisiejszej nocy, że oglądałem Matrix IV. Chyba nawet jakośtam brałem udział we wszystkim co się działo, jak to we śnie, ale to nieistotne. Istotne jest, że film jest megasłaby. Pamiętam, że pod koniec próbowałem przekonać bohaterów, że muszą cośtam zrobić albo powiedzieć, bo to ich jedyna szansa, by dostać dwójkę na filmwebie. Fabuła leżała, prawie nic się nie działo, główny wątek był żenujący, prawie tak żenujący jak wgląd w sytuację rodzinną Morpheusa i Agenta Smitha. Zaufajcie mi, kiedy film wejdzie do kin, darujcie sobie nawet myślenie o pójściu na niego. Jak już musicie, poczekajcie na dvd albo zobaczcie w necie.

           

            Chaug Tha jest destynacją turystyczną popularną wśród Birmańczyków, przede wszystkim yangończyków, zamożnych, ale nie bajecznie bogatych. Ci bajecznie, w tutejszych realiach, bogaci wybierają raczej pobliską Ngwe Saung, albo położoną jakieś dwieście kilometrów na północ słynną Ngapali. Motywacja ich jest prosta. Piasek na Chaung Tha nie jest biały, w związku z czym słabo wypada na zdjęciach. W porze deszczowej, jakby tego było mało, kiedy wzbierają rzeki wpadające do Zatoki Bengalskiej, woda traci przejrzystość i przyjmuje brunatnobrązową barwę. Dla mnie ma to jedną wielką niezaprzeczalną zaletę – plaża nie jest zatłoczona. Nie żeby była pusta, to nie Bałtyk wiosną czy jesienią. Są lokalni turyści, jest kilku nastolatków oferujących konne i motocyklowe przejażdżki, są pojedynczy hadlarze kiczowatej muszelkowej biżuterii, są wypożyczalnie pontonów i kół do pływania. Ale dość jest miejsca, by, cisnąwszy w piasek sandały, koszulkę i klucz do pokoju, rzucić się w wir walki z falami. A fale są konkretne, porównywalne do wspaniałych wysokich spienionych bałwanów Parangtritis na południu Jawy.     



       Poza plażą atrakcji w samej Chaung Tha nie ma, może poza lokalnym ryneczkiem. Chyba że za atrakcję uznać elektryczność, która pojwia się w okolicy codziennie o godzinie 18.30 punkt i imprezuje do samego rana. Zabawna sprawa, bukuje ktoś sobie na przykład hotel, wybiera ten z klimą, choć jest znacznie droższy niż ten z wiatrakami, a klima i tak nie działa, tak samo jak nie działają wiatraki, bo nie ma prądu. Z wodą jest to samo, hotele chwalą się dostępnością gorącej wody 24 godziny na dobę, ale jak nie ma prądu, skąd niby mają wziąć gorącą wodę?



               Nic jednak nie pozwala pełniej docenić możliwości zaspokojenia potrzeby, niż wcześniejsza deprywacja. Kiedy elektryczność wraca wieczorem, z zapadnięciem zmroku, wrażenie wręcz dech w piersiach zapiera. Szare twarze, szare ubrania, szare jedzenie na stole, szary myanmar w kuflach – wszystko nabiera nagle wyrazistości i barw. Rozświetlają się świetlówki, zaczynają wirować wentylatory, radio rozśpiewuje się lokalnymi przebojami. Wraz z powrotem światłości na twarze powracają uśmiechy, radośnie zamawia się kolejną kolejkę. Idąc wzdłuż drogi zaczyna się człowiek zastanawiać, czy nie przeniósł się przypadkiem, niczym w Spirited Away, do jakiejś baśniowej krainy. Restauracyjki hotelowe, przez cały dzień puste i ciemne, sprawiające wrażenie nieczynnych przez całą porę deszczową, mienią się teraz ciepłożółtym światłem żarówek i czerwienią lampionów, wewnątrz krzątają się kelnerzy, głośno śmieją się klienci.



             Kiedy późnym wieczorem wracałem do swojego hoteliku z bilarda w Golden Beach, gdzie biedny Mark nota bene płaci 77 dolarów za noc, droga była już zupełnie pusta a wioska wydawała się pogrążona we śnie. W sklepiku spożywczo-monopolowym wciąż jednak paliło się światło. Jakby właściciel, zdając sobie przecież sprawę, że nic już tej nocy nie sprzeda, chciał się na zapas nacieszyć elektrycznością, która zniknie o brzasku.

*          *          *

Star Queen, Yangon, piątek, 20 sierpnia 2013, w pół do ósmej


            Nie powiem, żeby im się jakoś spieszyło przesadnie. Ale ok, jakbym płacił 77 dolców za pokój, też bym pewno nieświadomie walczył z dysonansem śpiąc dłużej, niż by mi się tak naprawdę chciało i przesiadując w nim namiętnie.


          No ale się pojawili. Głodni. A że i od mojego śniadania minęły dwie strony z momentami zadumy po drodze, zgodnie wybraliśmy się na lunch do Shwe Hin Tha. Prawdziwa ekspedycja z czasów kolonializmu: przygody przygodami, ale śnadanie, lunch i herbatka o piątej – nie do ruszenia... Własciwie, przyznam się przy okazji, to ja właśnie do Shwe Hin Tha zmierzałem podczas mojego hotelowego polowania, tylko mi się po drodze nazwy pomyliły i wylądowałem w Shwe Ya Minn, na czym zresztą źle nie wyszedłem. Ale restaurację ma Shwe Hin Tha pierwszorzędną, przyjemnie sobie pobiesiadowaliśmy w oczekiwaniu na kulturalno-oświatowego, który miał podzwonić do znajomych przewodników i wypytać ich o możliwości zorganizowanego na prędce zeksplorowania okolicy. Miny nam nieco zrzedły, kiedy wrócił z wieściami z frontu. Na łódkę, którą moglibyśmy popłynąć w górę rzeki juz za późno, rybacy powyciągali po porannych połowach i nie będcą spychać na powrót, nie da rady. Wędkowanie w morzu z tego samego powodu nie wchodzi w grę. Nie ogarniam trochę w czym tkwił problem. Za 30 dolców, które byliśmy gotowi łącznie zapłacić za parę godzin obwózki, nie chciało im się dłubanki zepchnąć? No ale kłócić się chyba nie było sensu... Na słonie też za późno, już nakarmione, pora deszczowa zresztą, nie ma opcji. No słabo, wiedzieliśmy, że jest już koło południa, więc nie mieliśmy wygórowanych oczekiwań tyczących się wrażeń, ale żeby tak nic? Upału nie ma, czemu się nikomu nie chce ruszyć tyłka i zarobić konkretnej dnióweczki? No więc do rzeczy: cokolwiek? Owszem, wyspy. Skuterek do przystani, prom na wyspę, dalej skuterkiem, kolejny prom, dalej skuterkiem, kolejny prom, ostatnia wyspa, piękna romantyczna, biały piasek, foty na popularny portal społecznościowy, jak to Juriusz określa. Kolacja w zaprzyjaźnionej restauracji, powrót. 35 dolarów, jeśli mnie pamięć nie myli.



  Cóż, była to jakaś opcja, ale nieprzesadnie kusząca. Postanowiliśmy wrócić do mojego Shwe Ya Minn i przetestować tamtejsze, rekalmowane na tabliczce w recepcji, możliwości organizacyjne. A jakby co, wrócić szybko do Shwe Hin Tha i zaliczyć te wsypy śmieszne. Pani właścicielka, chwila oczekiwania, telefon do przyjaciela. Zaraz będzie. Faktycznie, zaraz był. Taki sobie gość, czerwone od betelu zęby, kapelutek zabawny, ale po angielsku kleił jako tako. Skleił całkiem snadnie, że więcej niż 30$ z nas nie wyciągnie, ma nam ogarnnąć łódkę i za owe 30$ ile nam zorganizuje, tyle będzie ok, że wierzymy w  niego i jego zdolności negocjacyjne. Zostawił nas na chwilę, podzwonił, wrócił z informacją, że jest deal do zrobienia. Jakiś lokalny Charon weźmie 10 doalrów za godzinę, popłyniemy w górę rzeki, mają być lasy namorzynowe i jakieś plantacje bananów po drodze. On sam nie popłynie, ale dorzuci jakiegoś swojego potomka, który będzie nam tłumaczył. Jak będziemy zadowoleni, to mu zapłacimy tysiąc kyatów czy dwa, a jak nie, to nie. Spryciarz... Wiadomo, że za trzy godziny pracy tego dolara czy dwa mu damy... Powinien się gość zająć organizacją ślubów i pogrzebów w Polsce: co łaska bywa zwykle lepsze niż cennik, bo ludzie niby biedni, ale głupio im to przyznać przed boskim namiestnikiem. A jak komuś nie głupio, to mu się sugeruje grzecznie, że co łaska zaczyna się od 500 złotych. Win win.



I za ojeki, że je tak z indonezyjska nazwę, skuterowe taksówki – w Chaung Thar wciąż legalne – do przystani i z powrotem, płacimy we własnym zakresie. Może jeszcze za odprawę i bagaż podręczny, do cholery, kariera w kościele to za mało, Ryanair mu się marzy najwyraźniej. No ale że round trip na ojekach kosztować miał dolara od osoby, nie było o co kopii kruszyć. Mimo odrobiny zwyczajowego zżymania się i zrzędzenia, w duchu byliśmy zadowoleni, co tu ukrywać. W cenie przejażdżki skuterami i promami mieliśmy dostać trzy godziny łódki pośród lasów namorzynowych i plantacji bananowców. Fair enough.



      Jetty – przystań, na którą wjechaliśmy prosto z wciąż tłocznego wioskowego targowiska, sprawiała interesujące wrażenie. Żadne tam palmy i słońce. Przeciwnie: brud, śmieci, zapach ryb i stęchlizny, stalowoszare niebo, ciemne chmury i mżawka. Nie ma to jak podróżownie po Birmie podczas pory deszczowej, hej! Na łódce też się nie zawiedliśmy. No, ja się na pewno nie zawiodłem. Drewniane czółno z paroma deskami robiącymi za ławeczki, silnik jakiś radziecki, albo raczej, mamy w końcu XXI wiek, chiński, nad którym, na drągu, zawieszono butelkę po wodzie mineralnej, która robiła za zbiornik paliwa. Wężykiem sobie skapywało do dymiącego czarnym dymem motoru. Jest egzotyka, jest git.



      Już pierwszy kwadrans rejsu w wibrującym hałasie i swądzie słabej jakości benzyny uświadomił nam, że trafiliśmy w sedno. Już ten kwadrans mijanych na rzece czółen i chaotycznie pobudowanych wzdłuż brzegu chatynek wart był dziesięciu dolców od łebka. A zabawa dopiero się zaczynała.










  Wpłynęliśmy w obiecane lasy namorzynowe. Zarośla poodsłaniały korzenie, zrobiło się – choć wciąż co jakiś czas mijaliśmy napędzane silnikiem lub, częściej, długimi kijami, czółenko – odludnie. Rzeka zaczęła się zwężać, niekiedy na tyle, że nasz kapitan wyłączał silnik i razem z tłumaczem – który nota bene po angielsku nie ogarniał ani trochę, bez kitu, ani słowa, żart jakiś – chwytał za drągi. A ja, żeby się choć odrobinę mniej czuć turystą, zabrałem się za wylewanie wody z kadłuba za pomocą przeciętego na pół plastykowego kanistra.



    Po godzinie, może godzinie z okładem, dobiliśmy do brzegu. Niechybnie plantacja bananowców. Tylko bananowców jakoś nie widać, jest za to muł po kolana i trzeba wciągnąć łódkę. Nie takie rzeczy się na spływach z admirałem Krzychem robiło, uśmiech mi się więc tylko, wraz z zapadaniem się coraz głębiej w ruchome piaski poszerzał. Obyło sie bez lian, i bez węży, po chwili maszerowaliśmy już przez dżunglę w bliżej nieokreślonym kierunku i celu. A jednak była metoda w tym szeleństwie, w gruncie rzeczy jeden z celów został osiągnięty, znaleźliśmy się na plantacji. Tyle że kokosów, nie bananów. Ale co to w sumie za różnica, chwila socjalizacji z właścicielem, kwietki dla Tii. Tłumacz po angielsku może i nie mówił, za to całkiem sprawnie wspiął się na palmę i zrzucił nam parę dorodnych kokosów. Nie byłbym sobą, ma się rozumieć, gdybym nie poszedł w jego ślady. Do kokosów nie dotarłem, trzeba popracować nad techniką, ale było zabawnie. Otwieranie kokosów bez uprzedniego treningu to też nie taka prosta sprawa. Wygląda to banalnie, jak się patrzy na wprawnego tubylca, albo jak się ogląda reklamy bounty, gdzie brązowe kulki same się otwierają i zamieniają w apetyczne batoniki oblane mleczną czekoladą. A rzeczywistość jest taka, że machanie maczetą zdecydowanie nie jest kwestią siły, trzeba machać rozsądnie i prezycyjnie. Gdybyście kiedyś znaleźli się sam na sam z kokosem na bezludnej wyspie mając w odwodzie tylko nóż, dalibście, podejrzewam, radę, ale byłaby to zabawa na dobrą godzinę. Bez noża marnie to widzę, tantalicznie wręcz. Cóż, opiliśmy się do woli, odpoczęliśmy, ale że niepokojąco duże mrówki, psy ogrosnika, gryzły bezceremonialnie, wkrótce przedsięwzięliśmy taktyczny odwrót.





            Zepchnąwszy łódkę na rzekę, w pełni usatysfakcjonowani wycieczką, ruszyliśmy w drogę powrotną. Tym razem, rozochocony kokosowymi zabawami, na zwężeniach bez ceregieli, i ku uciesze załogi, chwytałem za drąg i wraz z kapitanem przeprowadzałem przez nie naszą wesołą łajbę. Trochę inna bajka niż kajaczki i wiosła, ale śmiało do opanowania. Lasy namorzynowe, ujście, już się za kolejnym zakrętem spodziewałem przystani, kolacja już gdzieś majaczyła na horyzoncie, pełen relaks. A tu  niespodzianka...            



      El Kapitano nagle zamisat do prawego brzegu, skierował łódź do brzegu po lewej. Zachrzęścił piasek. Nieco zdezorientowani, podążyliśmy za tłumaczem nieogarniaczem, ktory wyskoczył na szarą plażę. Nie wiedząc co własciwie i po co robimy, przucumowaliśmy do pomostu. Chłopak pobiegł gdzies w kierunku chatynek, my natomiast zajęliśmy się łapaniem poskoczków mułowych i testowaniem na jaką odległość można podejść do krabików, zanim schowają się do dziur w mokrym piasku. Wyszło nam, że na jakieś dwa kroki. Po przekroczeniu tej odległości jak jeden mąż dosłownie zapadają się pod ziemię.



          Tymczasem wócił tłumacz i na migi nam przetłumaczył, że mamy iść za nim Daleko nie było, zatrzymaliśmy się przy skuterach. I konsternacja, gość nie dość, że po angielsku ni w ząb, to i w kalamburach raczej by się nie łapał na reprezentację Myanmaru. Stoimy więc tak sobie i powoli uświadamiamy, że chyba mamy gdzieś jechać. Z tym że zwykle wygląda to tak, że krajowcy już burczą manetkami, trzeba się usadowić za nimi i tyle. A tu jak cholera wyglądało na to, że swoje rumaki mamy okiełznać sami. Generalnie super sprawa, tyle że Mark nie jeździł motorem od jakichś dwóch dekad, a ja owszem, jeździłem, ale zawsze z automatyczną skrzynią biegów. A tu nie ma lekko, przerzutki pod lewą stopą, coś tam tubylcy krzyczą, że trzeba sprzęgło przydusić przy zmianie, konkretny przyspieszony kurs. I nie dają za wygraną, nic sobie nie robią z tego, że my jednak może nie bardzo, że może by tak na kolację do Chaung Tha, albo że może z kierowcą...



            No ale co nauczyciele, to nauczyciele, no do diabła, ogarnęliśmy temat. Zrobiliśmy po kółeczku i w drogę. O tyle nam stereotypy płciowe przyszły z pomocą, że Tia pojechała z tłumaczem, Mark chyba bardziej ufał jemu, niż sobie. Ale nam mężczyznom się taryfa ulgowa nie dostała, jechaliśmy – w deszczu, po wyboistej, piaszczystej, rozmiękłej, pełnej zdradzieckich kałuż drodze, poprzecinanej drewnianymi mostkami, najpierw przez wioskę, później przez dżunglę – na czwórce, pewnie ze czterdzieści na godzinę średnio. Liczniki oczywiście nie działały. Wystarczająco szybko w każdym razie, żeby się delikatnie uszkodzić przy wywrotce. Adrenalinka była, trudno ukryć.



             Zatrzymaliśmy się po jakichś dziesięciu minutach, z zacieszami na gębach, na jakiejś dzikiej plaży. Morze, bałwany rozpryskujące się o głazy, odlot po prostu.  

           

            Chwila na fotki i fajeczkę, i „na koń”. Tym razem wzdłuż plaży. Po piachu, przez rozbryzgujące się wesoło kałuże słonej wody i konkretne potoczki wpadające do morza, a co tam. Dziwi mnie trochę ten brak szacunku tubylców do ich własnych środków transportu. Nie jestem przesadnie zorientowany w motoryzacji, ale piasek plus słona woda to nie jest chyba to, co silniki lubią najbardziej.




           Ich problem w sumie, my bawiliśmy się świetnie, ryzyko kontuzji na plaży wydawało się nikłe, nie oszczędzaliśmy więc manetek gazu. Cieszyliśmy się jak dzieci, przecinając strumyki i wyprzedzając się nawzajem.



           Po kolenych dziesięciu może minutach interpreter nasz nieszczęsny zawrócił, a my podążyliśmy za nim. Czyli to by było na tyle, myśleliśmy, idę o zakład, wszyscy troje. Ale to wcale nie był jeszcze koniec zabawy, o nie...



Bo po drodze zatrzymał nas, również dosiadający skuterka, Joshua. Joshua ogarniał po angielsku, jak na zaistniałą sytuację, całkiem całkiem. Tak pod intermediate podchodził. Okazało się, że to ponoć właśnie numer Joshuy widniał na menu wycieczek Shwe HinTha. I że wcale ponoć nie otrzymał telefonu od kulturalno-oświatowego, za co bardzo przeprasza. I że jest przewodnikiem, ryby-grzyby-rejsy w górę rzeki, i że jak byśmy potrzebowali, to on chętnie zawsze. No więc szkoda, ale właśnie wracamy, więc może następnym razem, oddzwonimy. Wracamy? No to szkoda, ale musimy wpaść do jego karczmy w wiosce. To po drodze w końcu. No to niech bedzie, w drogę, a co.



Upłynęło czasu mało-wiele, nim by człowiek zakrzyknął „Kuba Wróbel” albo „mury-bury-hop” (sześć puszek myanmara błyszczących w świetle świetlówek Star Queen wyjaśnia, mam nadzieję, w sposób w miarę wystarczający niejaką chaotyczność relacji i skłonność do nieco odległych analogii literackich), siedzieliśmy w czymś, co możnaby określić jako miejscową karczmę. Chatka, jakich w okolicy wiele, lokalna gawiedź zebrana wyjątkowo licznie, portret Aung San Suu Kyi przybity do bambusowej ściany. No to może po szociku birmańskiego whiskacza? Podobno sobie obcokrajowcy wyjątkowo cenią. Tak, kurwa, cenią sobie, bo co mają powiedzieć, że nie, nie bardzo, nie będziemy pić tego gówna za półtora dolara butelka? A może po browarku? No, tu już, bratku, do rzeczy prawisz! Ale czy aby zimny, czy skórkę ma chrupiącą?



Owszem, zimny. Rzecz się ma następująco. Elektryczności w wiosce wyspiarzy oczywiście nie ma. Ale nie tak znowu dawno temu tubylcy poznali smak i magiczne własciwości tajskiego piwa Chang. Zauważyli też, że chang ma sens wtedy, kiedy jest schłodzony. A skoro przywożą sobie czółnami chang z mainlandu, wydedukowali, mogą również przywieźć bryły lodu. Chuj, że bryły lodu mozna użyć do przechowywania owoców morza, ważne, że dzięki nim piwo Chang jest zawsze zimne i, w związku z tym, smaczne. I pożywne. Pijemy Chang. Częstujemy papierosami, jesteśmy częstowani cygaretkami. Dostajemy kraba na zagrychę. Zabawne, jak alkoholowe rytuały, egzotyczne w swojej formie, są ze sobą zbieżne w założeniach. Cykamy fotę. A nawet kilka, bo przygodny fotograf nie bardzo ogarnia – ech, nadużywam tego słowa – cywilizację i przypadkowo strzela sobie samojebkę. Nie trafia. Rytualne rozmowy o tym, kto ile ma lat. I o tym, że beka ze mnie, że jestem singlem, że może sobie znajdę żonę tutaj. Żona w innym kraju – niepojęty koncept. Nie chce mi się wyjaśniać, przyłączam się do ogólnej beki. Tia, niczym Mr. T, obdarowuje jednego z tubylców jedną ze swoich bransoletek miliarda bransoletek.

  





            











Trochę się martwimy, że kapitan się zeźli i popłynie sobie do domu, ale nasz gospodarz nas uspokaja, że żaden problem, wysyła chyba jakiegoś posłańca. Kapitan w kazdym razie po chwili biesiaduje z nami. Miło jest w sumie, ale że zmrok się zbliża, żegnamy się, zapłaciwszy uprzednio za piwo. Krab w prezencie. Za wiele tego changa nie wypiliśmy, bez komplikacji dojeżdżamy do  brzegu rzeki.





A może jednak wypiliśmy za dużo, przechodzi nam przez myśl, bo zdecydowanie nie tak nasz brzeg rzeki wyglądał. Konkretnie to łódkę zaparkowaliśmy na plaży, piasek chrzęścił, pamiętam, krabiki biegały, a teraz jest w wodzie, i to raczej nie po kolana. Niby ok, mógł El Kapitano przeparkować dla draki. Tyle że samej plaży też nie ma, woda zaczyna się już na skraju dżungli... Idziemy po rozum do głowy i wracamy z wnioskiem, że albo Joshua to jakiś podstępny i potężny szaman, albo rzeki w pobliżu ujścia do morza łapią się pod przypływy i odpływy.  



           Na kurs do wioski czekają na dryfującym sobie pomoście jakieś cztery osoby. Bierzemy dwie panie, obie oczywiście usmarowane tanaką, tą mazią, która tak mnie zaintrygowała pierwszego dnia w Birmie, sproszkowaną w moździerzu korą, której po wymieszaniu z wodą używa się jako wybielacza, upiększacza i ochraniacza przed słońcem. Jedna ma lazy eye i wiaderko z krabami, druga natomiast dwa kapelusze na głowie i oldschoolową bluzę od dresu, bezbłędne stylóweczki. W drogę.
 



            Tym razem to już naprawdę koniec wycieczki. Na przystani łapiemy ojeki. Pędząc w deszczu po mokrej drodze i wyprzedzając, co się da, myślę sobie, że po tych wszystkich czółnach, ruchomych piaskach, palmach, insektach, skuterach i spotkaniach z tubylcami, to jest ewidentnie najniebezpieczniejsza chwila. No ale tak to jest, jak się nie siedzi za kierownicą, tylko za kierowcą. Brak złudnego, ale jakże miłęgo poczucia kontroli. Dlatego ludzie boją się samolotów, chociaż szanse na zginięcie na drodze są tyisiące razy większe. Tym razem się udało w każdym razie. Udało się przeżyć, udało się też, szukając ot takiej sobie zwiedzanki standardowej, znaleźć überudane zwieńczenie długoweekendowego wypadu za miasto.











Klasyk na dziś:



Niech zaświecą wieczorne miasta. Mój dzień się wypełnił: opuszczam Europę. Morski wiatr wypraży moje płuca; wygarbują mi skórę egzotyczne klimaty. Pływać, ugniatać trawę, polować, zwłaszcza palić tytoń, i pić alkohole mocne jak wrzący metal - jak  czynili to drodzy przodkowie wokół ognisk. Powrócę z żelaznymi mięśniami, ogorzały, z wściekłym okiem: sądząc po mojej masce zaliczą mnie do mocnej rasy. Będę miał złoto; będę gnuśny i brutalny.



Artur Rimbaud, Sezon w piekle





Monday, September 16, 2013

Birma. Po diabła. Rozdział X


Lenistwo wieku średniego i jak je przełamać • ciemno i deszczowo, raczej niezbyt plażowo • zdążyć przed dziewiątą, czyli trzeba było nie pić Bavarii • o czym nie ma mowy w folderach reklamowych • moduł poszukiwania promocji monsunowych: aktywacja • jak piszą smsy prawdziwi hipsterzy


Shwe Ya Minn Guesthouse, Chaung Tha Beach, piątek, 19 lipca 2013, w pół do dwunastej w południe, Myanmar Time (czas na myanmara, zimnego myanmara)

      Prawdę mówiąc, wcale nie chciało mi się jechać. Może leniwieję na starość. A może po prostu, po trzech tygodniach pracy, perspektywa spędzenia długiego weekendu w zaciszu mojego opustoszałego yangońskiego domostwa, spędzeniu czterech dni na czytaniu, pisaniu, filmoznawczej edukacji i jodze, z okazjonalnymi wycieczkami do pobilskich knajpek, wydawała mi się znacznie bardziej pociągająca niż perspektywa ogarniania transportu, szukania hotelu i kąpania się w zamulonej monsunową porą wodzie Zatoki Bngalskiej.

   Rozsądnie jednak do tematu podchodząc, jechać należało. Po pierwsze, czterodniowy weekend nie zdarzy się już aż do ferii bożonarodzeniowych. A głupio tak trochę przez pół roku siedzieć w Birmie i przysłowiowego – i gogolowskiego – nosa nie wyściubić poza Yangon. Niby można: jedna z lokalnych nauczycielek, typowa kujonka, która stoi przy szkolnej bramie zwarta i gotowa do witania uczniów na kwadrans przed przyjazdem pierwszych autobusów, nie wyjeżdżała ponoć z miasta przez całe swoje dwudziestoparoletnie życie, ale nie jest to przesadnie inspirujące. Po drugie, zostałem zaproszony na wspólną wycieczkę przez Marka i Tię, a, jak słusznie twierdziła moja babcia, „jak Cię zapraszają, to jedź, bo jak nie pojedziesz, to następnym razem mogą Cię już nie zaprosić”. Po trzecie wreszcie, bez mała trzydziestoletnie doświadczenie życiowe podpowiada mi, że generalnie przedsięwziętych wyjazdów i wypraw nie żałuje się nigdy. Różnie to bywa, czasem jest sielsko, czasem dostaje się w kość, ale prędzej czy później człowiek uśmiecha się do swoich wspomnień i przyznaje, że było warto. Oczywiście tym bardziej warto, im bardziej dostało się w kość.

     Pojechałem więc, choć jeszcze wczoraj wieczorem, kiedy maszerowałem po ciemku i w deszczu do Marka i Tii, zdecydowanie nie byłem w plażowym nastroju. W ogóle nie jestem raczej fanem plażowania, chyba że w planie jest skakanie przez überfale z Oliverem i Renatą. I zdecydowanie nie jestem fanem płacenia za pokój 27 dolców za noc, a tyle miał mnie kosztować pobyt w Khine Chaung Tha Hotel. Jedynek nie mieli, musiałem więc zabukować dwójkę, a poszukiwania towarzysza albo towarzyszki spełzły na niczym. Naturalnie sensowniejsze wydawało się poszukanie po prostu miejscówki po przyjeździe, ale Markowi zależało, ze względu na dobrostan delikatnej partnerki – zabawne, jak Azjaci uczuleni są na azjatyckie niewygody – żeby wszystko było dograne jeszcze przed wyjazdem. I dograne wydawało się być. Oto i oczywista zapowiedź komplikacji... Autobus miał odjeżdżać gdzieś z pobliża o dziewiątej wieczorem, kiedy więc o ósmej dotarłem do mieszkania moich kompanów, zdążyliśmy jeszcze napić się importowanej holenderskiej Bavarii, co nieco podniosło moje morale.

     Wyszliśmy jakieś dwadzieścia po ósmej, sprawnie złapaliśmy taksówkę i po dwudziestu może minutach dojechaliśmy do Tamway Plaza, tak przynajmniej twierdził taksówkarz, chociaż nie powiem, żeby był przekonujący. 20:40. Pokazaliśmy mu wtedy mapkę, wedle której w odległości jakichś pięciu minut znajdować miał się przystanek. Mapka, adres po birmańsku, ulotka autobusowej kompanii Golden Star – byliśmy przygotowani. Nie dość dobrze przygotowani najwyraźniej, bo choć taksiarz mówił, że wie, gdzie to jest, widać było, że pojęcia nie ma najbledszego. Zrobił jakieś durne kółko, zrobiła się 20.45, Mark zaczął się robić nerwowy. Na tym etapie wsłuchiwanie się w jego malownicze irlandzkie przekleństwa wydawało mi się jeszcze zabawne, ale kiedy zauważyłem, że kierunek obrany przez kierowcę jest z bezsprzecznie przeciwny do sugerowanego przez mapkę, wziąłem się w garść i zasugrowałem stanowczo powrót do Tamway Plazy. Nawet piechotą powinniśmy stamtąd bez trudu zdążyć na czas. Wysiedliśmy, upewniliśmy się u tubylców, że to istotnie Tamway Plaza. Istotnie. Pokazałem więc temu najbystrzej wyglądającemu adres po birmańsku i poprosiłem o potwierdzenie kierunku marszu. Na co on, że to blisko i że nas zaprowadzi.

      W Syrii skwitowałbym to ironicznym usmiechem i zwyczajowym cyknięciem zgranym czasowo z uniesieniem brody i brwi oznaczającym „nie”. Birma jednak wydaje się być krajem na tyle niezepsutym, że postanowiłem zaryzykować. Zaryzykować konkretnie, bo gdyby gość doprowadził nas na przykład do hotelu, który płaci mu prowizję albo do sklepu z pamiątkami swojego przyjaciela, o plaży moglibyśmy zapomnieć. No ale poszliśmy. Nie do końca w tym kierunku, który wynikał z mapki, ale gość cały czas twierdził, że on jest stąd, że dużo chodzi, że jest doświadczony i żeby generalnie, jak to się mówi, zluzować pałę. Nawet brzmiało to wiarygodnie, trochę mnie jednak zmroziło, jak powiedział, że pracuje dla jakiegośtam hotelu, a potem dodał, przecząc temu, co mówił wczesniej, że to ‘far away’. Ale cały czas zapewniał mnie, że zdążymy i żeby się nie matrtwić. Mocne słowa, biorąc pod uwagę, że zostało nam może ze dwie – trzy minuty do odjazdu. Mnie w sumie nawet nie robio specjalnie, czy zdążymy, takie sobie, jak zwykle, wypracowałem oświecone nastawienie spod znaku arabskiego ‘maalesh’ (‘nevermind’), że plan A „wyjazd” i plan B „Yangon” traktowałem jako podobnie atrakcyjne, trochę się jednak martwiłem o Marka i Tię, którzy dreptali kilkanaście metrów za nami. Kiedy już rozważałem poważnie, gdzie by się wybrać na kufelek myanmara i co sobie poczytać po powrocie do domu, dotarliśmy na miejsce. Moja orientacja w terenie jaka jest, każdy wie, ale ponad wszelką wątpliwość mapka kłamała.

       Nasz autobus jeszcze stał, i, co było częściowo do przewidzenia, ale na co nigdy liczyć nie warto, wcale się nie zbierał do odjazdu. Jak nam powiedziano, dopiero włączają klimę, żeby przygotować się na przyjęcie pasażerów. Piękne są takie luksusowe odzywki zasłyszane w jakiejś zatłoczonej brudnej budzie Golden Star, gdzie nie ma nawet toalety... A toaleta, okazało się, wszystkim nam po tej Bavarii mniej lub bardziej chodziła po głowie... Nowy znajomy, który nas tu przyprowadził, i w tej kwestii zaofiarował swoją pomoc. Zgarnął kogoś z Golden Star i powiódł nas ciemną boczną uliczką do czegoś, co miało być biurem, a okazało się biurem w mieszkaniu, biurem składającym się z białej tablicy i komputera zaaranżowanym między maleńką kuchnią i przylegającą do niej toaletą a buddyjskim ołtarzykiem. Przy komputerze siedziała jakaś pani ze swoją rezolutną, trzyletnią może, córeczką, przeglądały razem facebooka. W ustępie aż mi się nostalgicznie zrobiło, bo pierwszy raz w Birmie korzystałem z toalety zwanej chyba w polsce toaletą typu tureckiego, czyli z dziury w ziemi.

      Kiedy wróciliśmy, dwaj pracownicy naszej kompanii przewozowej przylepiali jeszcze na szybę autobusu, z imponującą wprawą balansując na drabince, napis ‘Golden Star’. Po raz kolejny podziękowaliśmy naszemu przygodnemu przewodnikowi. Nie chcąc, wręczając mu pieniądze, wzmacniać w lokalnej społeczności tendencji do traktowania turystów przedmiotowo, uścisnąłem mu dłoń i zaproponowałem papierosa. Powiedział, że nie pali i że nie ma sprawy. Mark był bardziej wylewny i chciał mu wcisnąć pięć tysięcy kyatów (pięć dolarów, lekko chyba przegiął) ale – pełen szacunek – gość odmówił. Odmówił nawet, kiedy Mark dał pieniądze Tii i jej kazał je wcisnąć naszemu wybawcy, stwierdzając przy tym, że kobiecie nie wolno odmówić. Jestem pod wrażeniem: pięć dolców to dwa posiłki w restauracji, trzy paczki średniej jakości fajek albo osiem kufelków myanmara, a gość bezinteresownie poświęcił nam dobre czterdzieści minut i naprawdę zasłużył na wdzięczność.

       Właściwie mapka niekoniecznie kłamała, skonstatowałem jakiś kwadrans po tym, jak ruszyliśmy. Najwyraźniej informatyk, który ją rysował, zaznaczył na niej po prostu nie miejsce startu, ale jedno z semi-oficjalnych miejsc na trasie, gdzie bus się łapie, z której to opcji co parę minut grupki miejscowych skrzętnie korzystały. Miejsce zapewne dobrze tubylcom znane, oczywiste wręcz, tyle że w żaden sposób nie oznaczone... Nie ma to jak cultural sensitivity standardowego nerda...

      Trochę się zrobiło rozwlekle, siedmiogodzinną podróż więc potraktuję po łebkach, co tym łatwiej mi przyjdzie, że większość jej, ma się rozumieć, przespałem. Vipowski autobus, który kosztował nas, wraz z dostarczeniem zamówionych biletów do szkoły, 9 dolarów od głowy, był dość wygodny, chociaż w Syrii i Indonezji bywało lepiej. Droga była nieco wyboista i badrzo wąska, mijanie pojazdów jadących z naprzeciwka było wręcz emocjonujące. Zwykle kiedy otwierałem na chwilę oczy, po obu jej stronach ciągnęły się gęste zarośla. Pewno dżungla jakaś, zobaczę wracając. Około północy zatrzymaliśmy się na pół godziny w przydrożnej jadłodajni na posiłek i siusiu. Po tej przerwie Tia jakoś nie mogła spać, przegadałem z nią więc, na najróżniejsze tematy, od kuchni indonezyjskiej po sytuację rodzinną, grubo ponad półtorej godziny. Nie byłem przy tym, specjalnie porywającym rozmówcą, bo chciało mi się spać. Wspominam, bo do tego momentu obawiałem się nieco, że możemy się we trójkę konkretnie wynudzić przez ten weekend. Tia jednak zdecydowanie lubi mówić – ja natomiast wolę słuchać – się więc najwyraźniej zgraliśmy.

      Podjechaliśmy pod Khine Chaung Tha Hotel mniej więcej o piątej i, odkładając formalności do rana, rozeszliśmy się do swoich pokojów. Te kilka godzin porannych mieliśmy, zostało to dogadane jeszcze przed podróżą, w gratisie. Mój pokój okazał się z grubsza wyglądać jak na zdjęciach, tyle że na zdjęciach nie widać było brudu na ścianach i nie czuć było zapachu stęchlizny. W sumie do zaakceptowania, nawet z Renatą sypiałem w gorszych, o Oliverze twardzielu nie wspominając, ale 27 dolców to cena nijak nie przystająca do standardu, nawet biorąc pod uwagę, że to cena za dwie osoby. Świtało już, kiedy, odrzuciwszy na łóżko obok koc i nakrywszy się prześcieradłem, zasnąłem. Po chwili, przypominam sobie, ktoś szarpnął za kamkę, ale nie wszedł, postanowiłem więc, zwycajem Scarlett O’Hara, pomyśleć o tym jutro.

       Obudziłem się o dziewiątej rano i od razu spostrzegłem wsuniętą przez szparę pod drzwiami niespodziankę. List. List następującej treści, przytaczam z pamięci:

Hi Mike,

Tia nie może oddychać w naszym pokoju. Przenosimy się do Golden Beach Hotel. Spotkamy się jutro.

Cheers mate,

Mark

Mieszane uczucia to we mnie wzbudziło. I zupłnie nie chodzi mi o to, że zostałem sam, to żaden problem, po to w sumie między innymi przyjechałem do Birmy, żeby pobyć sam na sam ze sobą. Poza tym pamiętałem, że Golden Beach jest zaraz za płotem. Rzecz w tym, że z jednej strony trochę szkoda mi się zorbiło Tii, która, mimo że wychowała się w Indonezji, poległa w batalii z azjatyckim nadmorskim resortem i szkoda mi się zrobiło Marka, dla którego, jestem przekonany, standard hotelu ma niewielkie znaczenie, ale ogromne znaczenie ma dla niego samopoczucie wybranki serca a stres z nim związany nie do końca pozwala mu się wyluzować. Wiem, co czuje. Z drugiej strony ucieszyłem się, przyznam, ucieszylem się nawet bardzo, bo te cholerne 27 dolarów cały czas troszkę mnie gryzło. Teraz nic już nie mogło mnie powstrzymać przed spakowaniem się, właściwie to byłem spakowany, bo się nie rozpakowywałem przed snem, jak gdyby nigdy nic, jakbym szedł po bułeczki do sklepu, wymknięciem się z terenu hotelu.
 

      Reasearch promocji monsunowych dla obdartego podróżnego – wczoraj guzik mi po drodze odpadł z kurtki i jeden z pagonów zwisa od tej pory smętnie – został rozpoczęty. Golden Beach Hotel faktycznie jest po sąsiedzku i tam postanowiłem zacząć. Tam też pomyślałem sobie, że może przesadziłem z wyglądaniem obdarto, bo powiedziano mi, że wszystkie pokoje są zajęte. Nie wiem jak oceniać prawdopodobieństwo tego, że to Mark i Tia zajęli ostatni... Nieważne. W następnych paru hotelach albo nie było miejsc, albo było jeszcze drożej, niż w Khine. W Grand Hotelu, zbieżność nazw przypadkowa, który reklamował się napisami ‘50% off’, zaproponowano mi trójkę za 60 dolarów, superfajnie, właśnie tego szukałem... Po jakimś czasie dostrzegłem zachęcająco wyglądającą nazwę kończącą się na ‘Guesthouse’, ale i tam recepcjonista, którego wyrwałem z porannej drzemki na leżaczku, odesłał mnie do diabła. No, nie dokońca właściwie. Kiedy zapytałem, w którą stronę do Shwe Hin Tha Hotel – pamiętałem z przewodnika, że mają restauracyjkę, internet i organizują sprzęt oraz wycieczki – zaproponował, że mnie tam zaprowadzi. Powiedziałem, że nie trzeba, wszystkie hotele mają swoje siedziby przy głównej drodze, nie sposób więc nie trafić, jeśli idzie się w odpowiednią stronę, ale się uparł. Przestałem protestować, zakładając, że jeśli bierze prowizję od hotelu i w związku z tym będzie drogo, to i tak będę szukał dalej. Dobrze postąpiłem. Po paru minutach stanąłem w przytulnej recepcji, w której miła pani powiedziała, że mają dla mnie pokój, i że chętnie mi go pokaże. Poprowadziła mnie między palmami i donicami pełnymi roślin do jednego z całkiem ładnych bungalowów. Nie musiałem nawet wchodzić do środka, żeby ocenić, że standard jest taki, jak w Khine, tyle że zapachu stęchlizny nie ma w pakiecie. Są za to, co nie jest oczywiste w guesthousach, ręczniki, mydełka, szczoteczki do zębów i inne tego typu mile drobiazgi. Elektryczność włączają o 18.30, wtedy też można korzystać z internetu. Dobra, ile? 10 dolarów. Prawie trzy razy mniej niż za to samo w Khine. Fair enough. I śniadanie w cenie. More than fair enough. Pozdrawiam podróżnych, którzy bukują hotel przed przyjazdem i często jeszcze, czego ja na szczęście nie zrobiłem, dają się namówić na zapłacenie zaliczki. Research zakończony.



      Pozostało mi jeszcze, przed śniadaniem, zrobić dwie rzeczy. Po pierwsze – chyba nie myśleliście, że o tym zapomniałem – należało wrócić do Khine i grzecznie się odbukować. Nic przyjemnego, ale zostawienie klucza na kontuarze po przespaniu poranka i ostateczne wymknięcie się chyłkiem nie jest w moim stylu. Liczyłem się z tym, że coś tam mnie skasują za przespanie paru godzin i wymięcie pościeli, miałem tylko nadzieję, że nie będą nalegać na pełną opłatę za dobę. Wyjaśniłem, że moi znajomi się przenieśli gdzie indziej i ja też chciałbym w związku z tym zrezygnować z rezerwacji, że dla mnie hotel jest ok, ale cóż, tak wyszło i przepraszam za kłopot. Na co oni, że ok, że rozumieją. Na co ja, że czy mam coś zapłacić, na co oni, że nie, że żaden problem. No to git ostateczny, koszt wyjazdu został właśnie zredukowany o 17 dolarów dziennie, o koszcie śniadania nie wspominając. Podziękowałem po wielokroć, serdecznie i jak najbardziej szczerze, po czym zabrałem się za drugą i ostatnią pozycję w przedśniadaniowym grafiku.
 
   Wróciłem do Beach Hotel i powiedziałem, że zatrzymali się tu moi przyjaciele, że meldowali się na nazwisko Mark Brown. Ciekaw byłem, czy mają hotelu jakieś policy dotyczące ochrony danych osobowych, czy też stary detektywistyczny numer z tym, że chcę zostawić wiadomość, przejdzie. Przeszedł, faktycznie, zameldowali się. Wyciągnąłem więc świstek papieru oraz długopis Thai Airways i napisałem Markowi swoistego smsa na temat tego, gdzie jestem, jak do mnie trafić i żeby spotkać się o szóstej w recepcji, gdybyśmy się wcześniej nie znaleźli. Niesamowity urok ma, uświadomiłem sobie, brak możliwości kontaktowania się telefonicznego. Jakbyśmy się cofnęli w czasie o piętnaście lat bez mała, jakbyśmy przenieśli się do rzeczywistości, w której do rozważnego umawiania się na spotkanie przykładało się dużą wagę, do rzeczywistości, w której kwadrans spóźnienia wymagał dobrego wyjaśnienia, a nie smsa o treści „obsuwa 15 min”. Zostawić komuś odpowiedź na list z propozycją spotkania w recepcji jego hotelu – kiedy ostatni raz robiliście coś takiego? Pachnie vintagem, czyż nie?






Klasyk na dziś:

Akakiusz uzbierał istotnie około osiemdziesięciu rubli. Serce jego, na ogół dość spokojne, poczęło walić. Tegoż dnia udał się wraz z Pietrowiczem po zakupy. Nabyli sukna dobrego – i nie dziwota, myśleli bowiem o tym od pół roku i co miesiąc zaglądali do sklepów, żeby się przewiedzieć o ceny. Ale też sam Pietrowicz oświadczył, że lepszego sukna ze świecą nie znaleźć. Na podszewkę wybrali grubej satyny, ale tak ścisłej i w tak dobrym gatunku, że zdaniem Pietrowicza, lepsza była od jedwabiu i nawet z wyglądu okazalsza i bardziej połyskliwa. Kuny nie kupili, dlatego że była rzeczywiście za droga, ale za to wybrali kota, najlepszego, jakiego znaleźli w sklepie, kota, którego z daleka zawsze można było wziąć za kunę.

Mikołaj Gogol, Szynel