Monday, September 16, 2013

Birma. Po diabła. Rozdział X


Lenistwo wieku średniego i jak je przełamać • ciemno i deszczowo, raczej niezbyt plażowo • zdążyć przed dziewiątą, czyli trzeba było nie pić Bavarii • o czym nie ma mowy w folderach reklamowych • moduł poszukiwania promocji monsunowych: aktywacja • jak piszą smsy prawdziwi hipsterzy


Shwe Ya Minn Guesthouse, Chaung Tha Beach, piątek, 19 lipca 2013, w pół do dwunastej w południe, Myanmar Time (czas na myanmara, zimnego myanmara)

      Prawdę mówiąc, wcale nie chciało mi się jechać. Może leniwieję na starość. A może po prostu, po trzech tygodniach pracy, perspektywa spędzenia długiego weekendu w zaciszu mojego opustoszałego yangońskiego domostwa, spędzeniu czterech dni na czytaniu, pisaniu, filmoznawczej edukacji i jodze, z okazjonalnymi wycieczkami do pobilskich knajpek, wydawała mi się znacznie bardziej pociągająca niż perspektywa ogarniania transportu, szukania hotelu i kąpania się w zamulonej monsunową porą wodzie Zatoki Bngalskiej.

   Rozsądnie jednak do tematu podchodząc, jechać należało. Po pierwsze, czterodniowy weekend nie zdarzy się już aż do ferii bożonarodzeniowych. A głupio tak trochę przez pół roku siedzieć w Birmie i przysłowiowego – i gogolowskiego – nosa nie wyściubić poza Yangon. Niby można: jedna z lokalnych nauczycielek, typowa kujonka, która stoi przy szkolnej bramie zwarta i gotowa do witania uczniów na kwadrans przed przyjazdem pierwszych autobusów, nie wyjeżdżała ponoć z miasta przez całe swoje dwudziestoparoletnie życie, ale nie jest to przesadnie inspirujące. Po drugie, zostałem zaproszony na wspólną wycieczkę przez Marka i Tię, a, jak słusznie twierdziła moja babcia, „jak Cię zapraszają, to jedź, bo jak nie pojedziesz, to następnym razem mogą Cię już nie zaprosić”. Po trzecie wreszcie, bez mała trzydziestoletnie doświadczenie życiowe podpowiada mi, że generalnie przedsięwziętych wyjazdów i wypraw nie żałuje się nigdy. Różnie to bywa, czasem jest sielsko, czasem dostaje się w kość, ale prędzej czy później człowiek uśmiecha się do swoich wspomnień i przyznaje, że było warto. Oczywiście tym bardziej warto, im bardziej dostało się w kość.

     Pojechałem więc, choć jeszcze wczoraj wieczorem, kiedy maszerowałem po ciemku i w deszczu do Marka i Tii, zdecydowanie nie byłem w plażowym nastroju. W ogóle nie jestem raczej fanem plażowania, chyba że w planie jest skakanie przez überfale z Oliverem i Renatą. I zdecydowanie nie jestem fanem płacenia za pokój 27 dolców za noc, a tyle miał mnie kosztować pobyt w Khine Chaung Tha Hotel. Jedynek nie mieli, musiałem więc zabukować dwójkę, a poszukiwania towarzysza albo towarzyszki spełzły na niczym. Naturalnie sensowniejsze wydawało się poszukanie po prostu miejscówki po przyjeździe, ale Markowi zależało, ze względu na dobrostan delikatnej partnerki – zabawne, jak Azjaci uczuleni są na azjatyckie niewygody – żeby wszystko było dograne jeszcze przed wyjazdem. I dograne wydawało się być. Oto i oczywista zapowiedź komplikacji... Autobus miał odjeżdżać gdzieś z pobliża o dziewiątej wieczorem, kiedy więc o ósmej dotarłem do mieszkania moich kompanów, zdążyliśmy jeszcze napić się importowanej holenderskiej Bavarii, co nieco podniosło moje morale.

     Wyszliśmy jakieś dwadzieścia po ósmej, sprawnie złapaliśmy taksówkę i po dwudziestu może minutach dojechaliśmy do Tamway Plaza, tak przynajmniej twierdził taksówkarz, chociaż nie powiem, żeby był przekonujący. 20:40. Pokazaliśmy mu wtedy mapkę, wedle której w odległości jakichś pięciu minut znajdować miał się przystanek. Mapka, adres po birmańsku, ulotka autobusowej kompanii Golden Star – byliśmy przygotowani. Nie dość dobrze przygotowani najwyraźniej, bo choć taksiarz mówił, że wie, gdzie to jest, widać było, że pojęcia nie ma najbledszego. Zrobił jakieś durne kółko, zrobiła się 20.45, Mark zaczął się robić nerwowy. Na tym etapie wsłuchiwanie się w jego malownicze irlandzkie przekleństwa wydawało mi się jeszcze zabawne, ale kiedy zauważyłem, że kierunek obrany przez kierowcę jest z bezsprzecznie przeciwny do sugerowanego przez mapkę, wziąłem się w garść i zasugrowałem stanowczo powrót do Tamway Plazy. Nawet piechotą powinniśmy stamtąd bez trudu zdążyć na czas. Wysiedliśmy, upewniliśmy się u tubylców, że to istotnie Tamway Plaza. Istotnie. Pokazałem więc temu najbystrzej wyglądającemu adres po birmańsku i poprosiłem o potwierdzenie kierunku marszu. Na co on, że to blisko i że nas zaprowadzi.

      W Syrii skwitowałbym to ironicznym usmiechem i zwyczajowym cyknięciem zgranym czasowo z uniesieniem brody i brwi oznaczającym „nie”. Birma jednak wydaje się być krajem na tyle niezepsutym, że postanowiłem zaryzykować. Zaryzykować konkretnie, bo gdyby gość doprowadził nas na przykład do hotelu, który płaci mu prowizję albo do sklepu z pamiątkami swojego przyjaciela, o plaży moglibyśmy zapomnieć. No ale poszliśmy. Nie do końca w tym kierunku, który wynikał z mapki, ale gość cały czas twierdził, że on jest stąd, że dużo chodzi, że jest doświadczony i żeby generalnie, jak to się mówi, zluzować pałę. Nawet brzmiało to wiarygodnie, trochę mnie jednak zmroziło, jak powiedział, że pracuje dla jakiegośtam hotelu, a potem dodał, przecząc temu, co mówił wczesniej, że to ‘far away’. Ale cały czas zapewniał mnie, że zdążymy i żeby się nie matrtwić. Mocne słowa, biorąc pod uwagę, że zostało nam może ze dwie – trzy minuty do odjazdu. Mnie w sumie nawet nie robio specjalnie, czy zdążymy, takie sobie, jak zwykle, wypracowałem oświecone nastawienie spod znaku arabskiego ‘maalesh’ (‘nevermind’), że plan A „wyjazd” i plan B „Yangon” traktowałem jako podobnie atrakcyjne, trochę się jednak martwiłem o Marka i Tię, którzy dreptali kilkanaście metrów za nami. Kiedy już rozważałem poważnie, gdzie by się wybrać na kufelek myanmara i co sobie poczytać po powrocie do domu, dotarliśmy na miejsce. Moja orientacja w terenie jaka jest, każdy wie, ale ponad wszelką wątpliwość mapka kłamała.

       Nasz autobus jeszcze stał, i, co było częściowo do przewidzenia, ale na co nigdy liczyć nie warto, wcale się nie zbierał do odjazdu. Jak nam powiedziano, dopiero włączają klimę, żeby przygotować się na przyjęcie pasażerów. Piękne są takie luksusowe odzywki zasłyszane w jakiejś zatłoczonej brudnej budzie Golden Star, gdzie nie ma nawet toalety... A toaleta, okazało się, wszystkim nam po tej Bavarii mniej lub bardziej chodziła po głowie... Nowy znajomy, który nas tu przyprowadził, i w tej kwestii zaofiarował swoją pomoc. Zgarnął kogoś z Golden Star i powiódł nas ciemną boczną uliczką do czegoś, co miało być biurem, a okazało się biurem w mieszkaniu, biurem składającym się z białej tablicy i komputera zaaranżowanym między maleńką kuchnią i przylegającą do niej toaletą a buddyjskim ołtarzykiem. Przy komputerze siedziała jakaś pani ze swoją rezolutną, trzyletnią może, córeczką, przeglądały razem facebooka. W ustępie aż mi się nostalgicznie zrobiło, bo pierwszy raz w Birmie korzystałem z toalety zwanej chyba w polsce toaletą typu tureckiego, czyli z dziury w ziemi.

      Kiedy wróciliśmy, dwaj pracownicy naszej kompanii przewozowej przylepiali jeszcze na szybę autobusu, z imponującą wprawą balansując na drabince, napis ‘Golden Star’. Po raz kolejny podziękowaliśmy naszemu przygodnemu przewodnikowi. Nie chcąc, wręczając mu pieniądze, wzmacniać w lokalnej społeczności tendencji do traktowania turystów przedmiotowo, uścisnąłem mu dłoń i zaproponowałem papierosa. Powiedział, że nie pali i że nie ma sprawy. Mark był bardziej wylewny i chciał mu wcisnąć pięć tysięcy kyatów (pięć dolarów, lekko chyba przegiął) ale – pełen szacunek – gość odmówił. Odmówił nawet, kiedy Mark dał pieniądze Tii i jej kazał je wcisnąć naszemu wybawcy, stwierdzając przy tym, że kobiecie nie wolno odmówić. Jestem pod wrażeniem: pięć dolców to dwa posiłki w restauracji, trzy paczki średniej jakości fajek albo osiem kufelków myanmara, a gość bezinteresownie poświęcił nam dobre czterdzieści minut i naprawdę zasłużył na wdzięczność.

       Właściwie mapka niekoniecznie kłamała, skonstatowałem jakiś kwadrans po tym, jak ruszyliśmy. Najwyraźniej informatyk, który ją rysował, zaznaczył na niej po prostu nie miejsce startu, ale jedno z semi-oficjalnych miejsc na trasie, gdzie bus się łapie, z której to opcji co parę minut grupki miejscowych skrzętnie korzystały. Miejsce zapewne dobrze tubylcom znane, oczywiste wręcz, tyle że w żaden sposób nie oznaczone... Nie ma to jak cultural sensitivity standardowego nerda...

      Trochę się zrobiło rozwlekle, siedmiogodzinną podróż więc potraktuję po łebkach, co tym łatwiej mi przyjdzie, że większość jej, ma się rozumieć, przespałem. Vipowski autobus, który kosztował nas, wraz z dostarczeniem zamówionych biletów do szkoły, 9 dolarów od głowy, był dość wygodny, chociaż w Syrii i Indonezji bywało lepiej. Droga była nieco wyboista i badrzo wąska, mijanie pojazdów jadących z naprzeciwka było wręcz emocjonujące. Zwykle kiedy otwierałem na chwilę oczy, po obu jej stronach ciągnęły się gęste zarośla. Pewno dżungla jakaś, zobaczę wracając. Około północy zatrzymaliśmy się na pół godziny w przydrożnej jadłodajni na posiłek i siusiu. Po tej przerwie Tia jakoś nie mogła spać, przegadałem z nią więc, na najróżniejsze tematy, od kuchni indonezyjskiej po sytuację rodzinną, grubo ponad półtorej godziny. Nie byłem przy tym, specjalnie porywającym rozmówcą, bo chciało mi się spać. Wspominam, bo do tego momentu obawiałem się nieco, że możemy się we trójkę konkretnie wynudzić przez ten weekend. Tia jednak zdecydowanie lubi mówić – ja natomiast wolę słuchać – się więc najwyraźniej zgraliśmy.

      Podjechaliśmy pod Khine Chaung Tha Hotel mniej więcej o piątej i, odkładając formalności do rana, rozeszliśmy się do swoich pokojów. Te kilka godzin porannych mieliśmy, zostało to dogadane jeszcze przed podróżą, w gratisie. Mój pokój okazał się z grubsza wyglądać jak na zdjęciach, tyle że na zdjęciach nie widać było brudu na ścianach i nie czuć było zapachu stęchlizny. W sumie do zaakceptowania, nawet z Renatą sypiałem w gorszych, o Oliverze twardzielu nie wspominając, ale 27 dolców to cena nijak nie przystająca do standardu, nawet biorąc pod uwagę, że to cena za dwie osoby. Świtało już, kiedy, odrzuciwszy na łóżko obok koc i nakrywszy się prześcieradłem, zasnąłem. Po chwili, przypominam sobie, ktoś szarpnął za kamkę, ale nie wszedł, postanowiłem więc, zwycajem Scarlett O’Hara, pomyśleć o tym jutro.

       Obudziłem się o dziewiątej rano i od razu spostrzegłem wsuniętą przez szparę pod drzwiami niespodziankę. List. List następującej treści, przytaczam z pamięci:

Hi Mike,

Tia nie może oddychać w naszym pokoju. Przenosimy się do Golden Beach Hotel. Spotkamy się jutro.

Cheers mate,

Mark

Mieszane uczucia to we mnie wzbudziło. I zupłnie nie chodzi mi o to, że zostałem sam, to żaden problem, po to w sumie między innymi przyjechałem do Birmy, żeby pobyć sam na sam ze sobą. Poza tym pamiętałem, że Golden Beach jest zaraz za płotem. Rzecz w tym, że z jednej strony trochę szkoda mi się zorbiło Tii, która, mimo że wychowała się w Indonezji, poległa w batalii z azjatyckim nadmorskim resortem i szkoda mi się zrobiło Marka, dla którego, jestem przekonany, standard hotelu ma niewielkie znaczenie, ale ogromne znaczenie ma dla niego samopoczucie wybranki serca a stres z nim związany nie do końca pozwala mu się wyluzować. Wiem, co czuje. Z drugiej strony ucieszyłem się, przyznam, ucieszylem się nawet bardzo, bo te cholerne 27 dolarów cały czas troszkę mnie gryzło. Teraz nic już nie mogło mnie powstrzymać przed spakowaniem się, właściwie to byłem spakowany, bo się nie rozpakowywałem przed snem, jak gdyby nigdy nic, jakbym szedł po bułeczki do sklepu, wymknięciem się z terenu hotelu.
 

      Reasearch promocji monsunowych dla obdartego podróżnego – wczoraj guzik mi po drodze odpadł z kurtki i jeden z pagonów zwisa od tej pory smętnie – został rozpoczęty. Golden Beach Hotel faktycznie jest po sąsiedzku i tam postanowiłem zacząć. Tam też pomyślałem sobie, że może przesadziłem z wyglądaniem obdarto, bo powiedziano mi, że wszystkie pokoje są zajęte. Nie wiem jak oceniać prawdopodobieństwo tego, że to Mark i Tia zajęli ostatni... Nieważne. W następnych paru hotelach albo nie było miejsc, albo było jeszcze drożej, niż w Khine. W Grand Hotelu, zbieżność nazw przypadkowa, który reklamował się napisami ‘50% off’, zaproponowano mi trójkę za 60 dolarów, superfajnie, właśnie tego szukałem... Po jakimś czasie dostrzegłem zachęcająco wyglądającą nazwę kończącą się na ‘Guesthouse’, ale i tam recepcjonista, którego wyrwałem z porannej drzemki na leżaczku, odesłał mnie do diabła. No, nie dokońca właściwie. Kiedy zapytałem, w którą stronę do Shwe Hin Tha Hotel – pamiętałem z przewodnika, że mają restauracyjkę, internet i organizują sprzęt oraz wycieczki – zaproponował, że mnie tam zaprowadzi. Powiedziałem, że nie trzeba, wszystkie hotele mają swoje siedziby przy głównej drodze, nie sposób więc nie trafić, jeśli idzie się w odpowiednią stronę, ale się uparł. Przestałem protestować, zakładając, że jeśli bierze prowizję od hotelu i w związku z tym będzie drogo, to i tak będę szukał dalej. Dobrze postąpiłem. Po paru minutach stanąłem w przytulnej recepcji, w której miła pani powiedziała, że mają dla mnie pokój, i że chętnie mi go pokaże. Poprowadziła mnie między palmami i donicami pełnymi roślin do jednego z całkiem ładnych bungalowów. Nie musiałem nawet wchodzić do środka, żeby ocenić, że standard jest taki, jak w Khine, tyle że zapachu stęchlizny nie ma w pakiecie. Są za to, co nie jest oczywiste w guesthousach, ręczniki, mydełka, szczoteczki do zębów i inne tego typu mile drobiazgi. Elektryczność włączają o 18.30, wtedy też można korzystać z internetu. Dobra, ile? 10 dolarów. Prawie trzy razy mniej niż za to samo w Khine. Fair enough. I śniadanie w cenie. More than fair enough. Pozdrawiam podróżnych, którzy bukują hotel przed przyjazdem i często jeszcze, czego ja na szczęście nie zrobiłem, dają się namówić na zapłacenie zaliczki. Research zakończony.



      Pozostało mi jeszcze, przed śniadaniem, zrobić dwie rzeczy. Po pierwsze – chyba nie myśleliście, że o tym zapomniałem – należało wrócić do Khine i grzecznie się odbukować. Nic przyjemnego, ale zostawienie klucza na kontuarze po przespaniu poranka i ostateczne wymknięcie się chyłkiem nie jest w moim stylu. Liczyłem się z tym, że coś tam mnie skasują za przespanie paru godzin i wymięcie pościeli, miałem tylko nadzieję, że nie będą nalegać na pełną opłatę za dobę. Wyjaśniłem, że moi znajomi się przenieśli gdzie indziej i ja też chciałbym w związku z tym zrezygnować z rezerwacji, że dla mnie hotel jest ok, ale cóż, tak wyszło i przepraszam za kłopot. Na co oni, że ok, że rozumieją. Na co ja, że czy mam coś zapłacić, na co oni, że nie, że żaden problem. No to git ostateczny, koszt wyjazdu został właśnie zredukowany o 17 dolarów dziennie, o koszcie śniadania nie wspominając. Podziękowałem po wielokroć, serdecznie i jak najbardziej szczerze, po czym zabrałem się za drugą i ostatnią pozycję w przedśniadaniowym grafiku.
 
   Wróciłem do Beach Hotel i powiedziałem, że zatrzymali się tu moi przyjaciele, że meldowali się na nazwisko Mark Brown. Ciekaw byłem, czy mają hotelu jakieś policy dotyczące ochrony danych osobowych, czy też stary detektywistyczny numer z tym, że chcę zostawić wiadomość, przejdzie. Przeszedł, faktycznie, zameldowali się. Wyciągnąłem więc świstek papieru oraz długopis Thai Airways i napisałem Markowi swoistego smsa na temat tego, gdzie jestem, jak do mnie trafić i żeby spotkać się o szóstej w recepcji, gdybyśmy się wcześniej nie znaleźli. Niesamowity urok ma, uświadomiłem sobie, brak możliwości kontaktowania się telefonicznego. Jakbyśmy się cofnęli w czasie o piętnaście lat bez mała, jakbyśmy przenieśli się do rzeczywistości, w której do rozważnego umawiania się na spotkanie przykładało się dużą wagę, do rzeczywistości, w której kwadrans spóźnienia wymagał dobrego wyjaśnienia, a nie smsa o treści „obsuwa 15 min”. Zostawić komuś odpowiedź na list z propozycją spotkania w recepcji jego hotelu – kiedy ostatni raz robiliście coś takiego? Pachnie vintagem, czyż nie?






Klasyk na dziś:

Akakiusz uzbierał istotnie około osiemdziesięciu rubli. Serce jego, na ogół dość spokojne, poczęło walić. Tegoż dnia udał się wraz z Pietrowiczem po zakupy. Nabyli sukna dobrego – i nie dziwota, myśleli bowiem o tym od pół roku i co miesiąc zaglądali do sklepów, żeby się przewiedzieć o ceny. Ale też sam Pietrowicz oświadczył, że lepszego sukna ze świecą nie znaleźć. Na podszewkę wybrali grubej satyny, ale tak ścisłej i w tak dobrym gatunku, że zdaniem Pietrowicza, lepsza była od jedwabiu i nawet z wyglądu okazalsza i bardziej połyskliwa. Kuny nie kupili, dlatego że była rzeczywiście za droga, ale za to wybrali kota, najlepszego, jakiego znaleźli w sklepie, kota, którego z daleka zawsze można było wziąć za kunę.

Mikołaj Gogol, Szynel




2 comments:

  1. Dlatego za bardzo nie lubię podróżowac z ludzmi, zwłaszcza zachodu (Ruskie tak nie mają). Trzeba było spytac, czy w ojczyznie też daje kasę za pokazanie drogi, oni wszyscy maja nasrane pod deklem w temacie 'musimy pomoc tym biednym dzikusom' i to głównie dzięki nim podróżowanie z roku na rok staje się coraz większym horrorem.

    Ceny noclegów szok, w Ngapali, które przecież jest top-super płaciłem 20$ za wielce cywilizowany nocleg (z reglamentowanym prądem oczywiscie).

    ReplyDelete
  2. Rzecz jest tak oczywista, że aż szkoda słów. Ale powiem Ci, że mnie ostatnio Amerykanin Alan, ten z Gruzji, zaskoczył megapozytywnie. Zrobił grubą aferę w knajpie, bo dali mu jakiś metemetycznie absurdalny rachunek, 5000 kyatów za trzy piwa, czy jakoś tak. I zamisat powiedzieć, że to service charge, szli w zaparte, że to cena trzech piw. Generalnie często tam codzimy, bo są czynni 24h, ale zawsze nas na jakieś śmieszne grosze chcą wychujać (na przykład zamiast podać szklanki do piwa podają plastykowe kubki i liczą za nie po 50 kyatów i zawsze jest dyskusja ). No i Alan wykombinował słusznie, że jak raz da się wyruchać, nawet na te 200 kyatów, to będzie tylko coraz gorzej. Ja tego niestety nie widziałem, ale ponoć w pewnym momencie krzyczał na dziesięciu zebranych wokół kelnerów, pytając, czy płaci więcej, bo nie jest stąd. Potem managerowi rozpisał na karteczce, że trzy piwa nie mogą kosztować 5000. No i przeprosili i zmienili rachunek. Ale ilu takich bojowników jest w porównaniu do tych 'a tam, to nie dużo, a oni tacy biedni, już nie róbmy afery'? Nawet ludzie z towarzystwa, którzy mieli przyjemność być tam wtedy, byli ponoć mocno zażenowani i wsparcia z ich strony nie było żadnego, Adam dopiero potem przyznał, że w sumie Alan miał rację... Przegrana sprawa, na dłuższą metę...

    ReplyDelete