Wednesday, September 11, 2013

Birma. Po diabła. Rozdział IX



Koncept piątku • exam chaos reigns • co się stało z Edwardem • Follow the Leader • farewell • new order, new money • safari 1920s, czyli kolonializm, głupcze


Star Queen, Yangon, piątek, 6 września 2013, za dwadzieścia dziewiąta

Piątek. Błogosławieni pracujący, szczególnie pracujący w ostatnich tygodniach wyjątkowo ciężko, oni bowiem tylko piątek należycie docenić potrafią. Zaprawdę zaprawdę. Piwo można pić co wieczór, co też generalnie z przyjemnością czynię, ale piwo piątkowe ma urok niepowtarzalny...

Chciałoby się wyjść z przyjaciółmi na bilarda do Jokera, jedynego klubu we Wrzeszczu, a może i całym Gdańsku, gdzie wciąż można palić, a jak zagadać dobrze z obsługą, można i z pendrive’a zapodać swoją nutę rockową. Chciałoby się później zahaczyć o monopolowy, zasiąść na mostku w lesie i podebatować nad sensem życia. Albo po drodze do domu, jak zawsze w doborowym towarzystwie, wpaść do Aleppo na shawarmę, lepszą niż w tym prawdziwym Aleppo. A potem, przy domowym winie i sziszy, podebatować do rana nad sensem życia... Brakuje mi tego, przyjaciele, naprawdę mi tego brakuje.

 Ale piątkowy Andaman w zmrożonym kufelku za 500 kyatów, jakieś złoty sześćdziesiąt, też daje radę w starciu z samotnością. Wasze zdrowie!

Egzaminy okresowe dobiegają końca, na szczęście, naprawdę dzięki Bogu, bogom, czy komukolwiek, bo nie wiem, czy długo wytrzymałbym takie tempo. Zaczął się ten cyrk miesiąc temu. Niewinnie, od Take Home Mock Testów. To taki dziwaczny wynalazek polegający na tym, żeby dać uczniom przykładowe egzaminy do domu, żeby się z nimi na spokojnie zapoznali i, korzystając z czego tylko chcą, wypełnili. Oswajanie z cambridge’owskim formatem i te sprawy. Brzmi może niegłupio, dopóki nie weźmiemy pod uwagę, że egzaminy trzeba przygotować. Dla dwóch poziomów, P5 i P6, w moim przypadku. Po dwa papery na poziom. Każdy po średnio 10 stron. Czyli 40 stron przemyślanego egzaminu. Z gramatyką jeszcze idzie łatwo, po przykładzie czy dwóch z każdego tematu, łacznie 15 punktów i z bani. Writing – też do zniesienia, strona instrukcji i dwie strony kreseczek. Ale reading comprehension to już niejaki mały koszmar. Oczywiście, można w sumie ściągnąć coś z neta, co też zajmuje czas, no i trzeba pokombinować z ilością pytań, żeby się zgadzała ze szkolnymi wytycznymi, i poziomem trudności. Można. Ale jak ktoś ma nasrane, tak jak ja, i chce zaserwować coś od siebie, zapodać jakiś naprawdę dobry i inspirujący tekst, robią się schody. Kpina, jak sama nazwa egzaminu głosi. Generalnie w szkole da się śmiało przygotować do zajęć i posiedzieć trochę na necie. Ale napisanie dobrego egzaminu to już praca w domu.

A potem, o losie, trzeba to jeszcze sprawdzić... Średnio po 20 uczniów w klasie, dwa poziomy po dwie klasy, po dwa exam papery na poziom. Loading... 160 arkuszy do sprawdzenia. Po średnio 10 stron, przypomnę. Czyli 1600 stron. A to tylko mock exam...

Ryba przyszła, a grillowana okra już czeka od jakiegoś czasu, przepraszam na moment...

Genialna, ale o tym może kiedy indziej, bo zabawa z egzaminami dopiero się rozkręca... Jeszcze w trakcie sprawdzania mock examów, należy zacząć pracować nad własciwymi arkuszami. Ta sama broszka, tylko jeszcze poważniej traktowana przez Thar Zin, która, gdyby tylko mogła, w ogóle dałaby spokój uczniu i robiła same egzaminy. Format trzeba już naprawdę porządnie brać pod uwagę, oddać na czas do sprawdzenia Frankowi, Head of Academics, nanieść poprawki, oddać do druku i obłożenia. Na dobre 10 dni codzienna dotychczas joga poszła się ćwiczyć beze mnie... Ale egzaminy wyprodukowałem niekiepskie, tekst fiction dla klas szóstych zaczerpnąłem z „Damy pikowej” Puszkina, artykuł non-fiction traktował o koncepcie zombie w kulturze. Klasy piąte pod kątem rozumienia tekstu ogarniała na szczęście Patt, z którą je dzielę, zawsze jakaś pomoc.

A później, nie zgadlibyście, trzeba było to wszystko sprawdzić... W wielu szkołach, na przykład w naszym indonezyjskim KGS, zamyka się w takich okolicznościach placówkę przed uczniami, nauczyciele natomiast przychodzą w standardowych godzinach pracy i łoją. W Totalu dostaliśmy jeden dzień. Całkiem zresztą sympatyczny, siedzieliśmy sobie z Patt na basenie, ja nawet popływałem trochę, po raz pierwszy, a w południe Mohan zabrał wszystkich na lunch. Ale co się dodatkowo nasiedziałem w domu, to moje.

Żeby to chociaż był koniec zabawy, ale gdzie tam... Wszak trzeba teraz ubrać wyniki i dwumiesięczny wysiłek uczniów w zgrabne komentarze. Nie żeby miały być dłgie, ale znów, a to niespodzianka, wyprodukować 80 sensownych parozdaniowych zindywidualizowanych opisów to nie takie sobie hop-hop. Na razie skończyłem i oddałem do klepnięcia Frankowi obie klasy szóste, jedną piątą mam prawie gotową, jeszcze druga piąta i khalas. Trzeba sie wyrobić do przyszłego czwartku i piątku, wtedy przychodzą do szkoły rodzice, się błyśnie, i można będzie wreszcie znów skupić się na błogim uczeniu. Aż do połowy października, kiedy cyrk zacznie się na nowo. A potem tak jeszcze dwa razy.   
           
            Do diabła, nie jestem chyba jakimś radykałem, nie twierdzę, że powinniśmy zupełnie zrezygnować z egzaminów, ale tak ekstensywne testowanie uczniów – nie zapominajmy, że pomiędzy egzaminami okresowymi całkiem niemało jest sprawdzianów i kartkówek – trąci mi zaburzeniami obsesyjno-kompulsywnymi. To trochę jak sprawdzanie maila kilka razy dziennie albo ciągłe odświeżanie facebookowego newsfeeda. A sprawdzę, może coś się zadziało. Ojej, minęło już pięć minut, zaloguję się znów, bo jeszcze coś przegapię. Zamiast skupić się na uczeniu, zaufać programowi, rozkładowi materiału i nauczycielskiej intuicji, ciągle sprawdzamy. Five-minutes-progress-tracker, chapter end test, mock exam, exam. Opanowali nowy materiał? Nauczyli się słówek? Wzrósł im poziom rozumienia tekstu? Lepiej sprawdźmy, jeb sprawdzianik, jeb egzamin.

Cztery potężne dwupaperowe egzaminy w dziewięciomiesięcznym roku szkolnym? Cztery miesiące z wystarczająco napiętego grafiku nauczyciela w cholerę? No żesz do diabła, trochę zaufania, trochę cierpliwości, trochę rozsądku...

            Co uważniejsi czytelnicy – zawsze się zastanawiam, pisząc w te słowy, czy w ogóle takich mam – zauważyli zapewne, że coś się święci. Jakże to klasy piąte, przecież Edward miał klasy piąte!?

            Nie ma co dłużej owijać w bawełnę. Edward odszedł. Wyjechał. W połowie lipca. Podczas tych dwóch tygodni, kiedy pracowaliśmy razem, nie raz wspominał o rzuceniu tego wszystkiego w diabły [Biesy?] i przyjęciu jakiejś oferty w Rosji. Podobała mu się Birma, na dziwaczne niuanse Brainworks/Total uczulony był jednak jeszcze bardziej niż ja. Nie potafił wykrzesać z siebie o siódmej rano entuzjamu podczas witania uczniów na gejcie. Nie cierpiał piatkowej muzyki. Zżymał się na – i genialnie parodiował – inkantacje, będące stałym elementem czwartkowych apeli.

Atten-tion! Nie wiem, jak to się stało, że pisząc jakiś czas temu o czwartkowych apelach nie wspomniałem o inkantacjach! Jest surrealistycznie jak na chrześcijańskich apelach w Indonezji, co najmniej. Zresztą oceńcie sami... Zaraz po debacie, albo prezentacji, na scenę wchodzi trójka uczniów klasy, która za apel danego tygodnia jest odpowiedzialna. Z głośników idą uroczyste bębny, robi się militarnie. Jeden z uczniów występuje przed szereg i zaczyna, każdy wers kwitując wymachem pięści, zapodawać:

Now, I am the voice
I will lead, not follow
I will believe, not doubt
I will create, not destroy
I am the force for good
I am the leader
Defy the odds
Set the new standards
Step up!
Step up!
Step up!

Każde wykrzyczane zdanie publika chórem gromko powtarza, również wymachując pięściami i podniecając się niezdrowo. Po trzech step-upach tańcach zmysłów głośniki rozbrzmiewają dla odmiany muzyką skrajnie pompatyczną, Braveheart normalnie, wszystko co do sekundy wyreżyserowane. I kolejny przyszły lider zaczyna się wydzierać. A potem jeszcze kolejny. Po czym wszyscy rozchodzą się do klas.

            Doprawdy komicznie to wygląda, szczególnie za pierwszym razem, kiedy jeszcze nie wyłapuje się słów, widzi się tylko tłum Azjatów drących pizdy i machających kończynami. Północna Korea jak z wiadomości. Skojarzenia z Hitlerem też się pojawiają, w drugiej kolejności. A najbardziej mnie w tym rozbija – już znam słowa – to ‘I will lead not follow’, w odpowiedzi na które wszyscy followują... I ‘I will believe, not doubt’, zawsze mi się wydawało, że robienie odwrotnie jest bardziej na miejscu. Przerażające... Plus jest taki, że utwierdzam sie w przekonaniu, że nigdy nie bedzie ze mnie sekciarz, jestem chyba nawet nie tyle odporny, co wręcz reaguję alergicznie na wszelkie tego typu zagrywki.

No ale dopóki nikt się nie czepia, że stoję z tyłu i jarzę michę, to kupa śmiechu. Jak ktoś się kiedyś odwróci, to szybko zamienię sarkastyczny uśmiech na spojrzenie pod tytułem ‘hola, czemu się odwracasz, zamiast się wczuwać!?’. Taki mam szczwany plan.

Wracając do Edwarda i jego problemów... Stresował się lekcjami, które, wierzę, prowadził wcale dobrze, ale brakowało mu pewności siebie i wsparcia ze strony Franka, Head of Academics, z którym się nieszczęśliwie rozminął o dosłownie jeden dzień. Ostatecznie Bob go zamęczył, w imieniu tajemniczych życzliwych informatorów, którzy to czuli od bogu ducha winnego, hehe, Eda to dym papierosowy, to znów alkohol. Cóż, w UK pracował przez jakiś czas po studiach w bookshopie, takim Black Books, trochę więc przesiąknął, dosłownie, postacią Bernarda Blacka może... Nie zawsze był porządnie ogolony (choć Camerona się za to nikt nie czepiał), czasem mu koszula wychodziła ze spodni. No i nie miał, powiedzmy sobie szczerze, tego brilliant attitude – hurra optymizmu i potrzeby zmieniania świata – który wydaje się być kluczowym warukiem udanej współpracy z Brainworks/Total. Nie miał i nie potrafił, albo nie chciał, go udawać. Był sobą, i to było naprawdę fajne, nawet jeśli momentami nieprofesjonalne. Z drugiej strony, miał według mnie pod wieloma względami do przekazania uczniom znacznie więcej, niż będący najwyraźniej wciąż w cenie amerykański archetyp nauczyciela: głośny rubaszny wyluzowany i przyjacielski do bólu kiblo-żartowniś z wiecznym zacieszem na gębie. 

Edward pozostał sobą do końca, że tak, uderzając w pogrzebowe tony, podsumuję. I sobą mam nadzieję pozostanie w kraju Dostojewskiego, Tołstoja i Gogola. Wierzę, że się tam odnajdzie.

            Ale zanim się tam odnajdzie, musiał odnaleźć się na dwóch pożegnalnych przyjęciach. Skromnych, ale tak to jest, jak się wyjeżdża w środku tygodnia. Wracając ze szkoły w poniedziałek spotkałem go na skrzyżowaniu Pithayar Road i Wai Za Yan Tar Road, wciąż w szkolnym outficie, ale już zrelaksowanego, uśmiechniętego jak nigdy chyba wcześniej. Razem z Markiem i Tią kierował się do Blue Galaxy. Poszedłem się przebrać i dołączyłem rychło, żegnaliśmy się w Blue Galaxy, nie omieszkaliśmy zahaczyć i o Cup Cornera, tradycji musiało stać się zadość.

We wtorek natomiast zostaliśmy zaproszeni do Marka i Tii na kolację. Dzielna partnerka naszego Irlandczyka, która, z jakichś dziwnych powodów, też wyczuła w Edwardzie bratnią duszę, spędziła cały dzień w kuchni, wyczarowując z dostępnych w Yangonie surowców prawdziwy indonezyjski bankiet. Jedzenie było po prostu nieziemskie, nostalgicznie nieziemskie, jakbym sie teleportował do jakiejś dżakartańskiej jadłodajni makan pandang... Kentang goreng, smażone pokrojone w kosteczkę ziemniaczki przyprawione chili. Ayam goreng, smażone kawałki kurczaka w słodkawej marynacie na bazie sosu sojowego. Telur dadar, omlet. Tahu goreng, tofu w aromatycznym sosie. Delikatne grzyby, sałatka ze świeżych warzyw, do tego biały ryż i kecap manis (słodki sos sojowy), kecap asin (sos sojowy z octem), oraz nieśmiertelny pikantny sos sambal. No orgia smaku,bez kitu. A do tego wszytskiego piwo Dagon. Piwo Dagon – kto czytał Lovecrafta, ten zrozumie, czemu ten lokalny sikacz jest jednym z moich ulubionych piw ever... I czerwone wino, znaleźliśmy jakieś całkiem sensowne cabernet sauvignon za rozsądne 7000 kyatów – dwadzieścia parę złotych – za butelkę. Ech, czemu to był wtorek, czemu nie mogliśmy posiedzieć do rana... 
 

W środę okazało się, kiedy wróciłem ze szkoły około pół do czwartej, że choć transport Eda na lotnisko już czekał – Brainworks/Total chciał być pewien ostatecznego pozbycia się zakały – mamy jeszcze parę minut na powiedzenie sobie ‘farewell, do zobaczenia kiedyś gdzieś‘. To był moment, a co tam, na żołądkową gorzką miętową... Miałem wtedy jeszcze dobre trzy czarte butelki, nieschłodzonej, stała w szafie ubraniowej. Zapaliliśmy po papierosie. Gdybym chciał potraktować to jako test słowiańskości, Edward zdał z cholernym wyróżnieniem. Skończyło się na paru smutnych łykach na dnie, które postanowiłem, sentymentalnie, zachować na trzydzieste urodziny...

Edward, rozprawmy się wreszcie z tym wątkiem, dobił się na lotnisku, jakoś się wytoczył z samolotu w Bangkoku, zdołał złapać kolejny samolot do Colombo, po czym obudził się w jakimś całkiem ponoć przyjemnym hoteliku. Na Sri Lance zabawił miesiąc, trochę podróżując, trochę ucząc pokątnie. Teraz na powrót pracuje w księgarni w UK, czekając na wizę do Rosji. Będzie uczył w Krasnodarze nad Morzem Czarnym, mniej więcej w połowie drogi między Ukrainą a Gruzją.
       
Pozostały po nim miłe wspomnienia oraz butelki po myanmarze, których, ekscentryk pełną gębą, nie wyrzucał na bieżąco, tylko gromadził pod łóżkiem w swoim pokoju. Z jakichś bliżej nie do ogarnięcia – ekscentryk pełną gębą – powodów, miał opory, żeby je tak po prostu pod tym swoim łóżkiem zostawić, wspominał o tym parokrotnie. I przy żołądkowej oświdczył z dumą, że wreszcie znalazł rozwiązanie tego problemu.

Jakiś tydzień temu dostałem od niego maila, z którego wiem, co u niego. Oraz, po chwili, drugiego maila, w którym napisał mniej więcej tyle:

‘Zastanawiam się, czy znaleźliście moje butelki po myanmarze. Jesli nie, to są w szafkach za stołem w salonie.’

            Ponoć dobremu pisarzowi wystarczy dziesięć minut, żeby z nowo poznanego człowieka zrobić postać w powieści. Edward przez dwa tygodnie z kawałkiem u dobrego pidsarza dorobiłby się chyba roli głównej. Rozważę taką opcję, jak już zostanę dobrym pisarzem, na razie dedykuję mu te pół notki.
           

Wypada mi w tym miejscu wspomnieć jeszcze o, zapowiadanych zawoalowanie, zawodowych konsekwencjach jego odejścia. W tę samą very środę, jeszcze przed żołądkową gorzka, zaprosił mnie na rozmowę przy kawie Bob:

‘Od początku widzieliśmy Cię jako nauczyciela klas piątych i szóstych. Nie byliśmy pewni, czy okażesz się dobrym nabytkiem. Ale Mohan jest z Ciebie bardzo zadowolony [nie żeby widział jakieś moje zajęcia, ale grunt to brilliant attitude, hehe]. Chcemy, żebyś uczył zarówno klasy piąte jak i szóste. Rozumiemy, że to dużo pracy i nie chcemy, żebyś się wypalił, bo plnujemy dłuższą współpracę z Tobą. Ale wierzymy, że dasz radę. I damy Ci podwyżkę.’

            No i co może człowiek na coś takiego odpowiedzieć. ‘Dobrze, spróbuję, ale te zajęcia w labie komputerowym są bez sensu, tracę na nich czas, zróbcie coś z nimi. Podwyżka to bardzo miły pomysł, doceniam. Nie będę negocjował, zaakceptuję, co zaoferujecie.’

            Dali mi dodatkowe 300 dolców, łącznie równe 2000. No więc mam teraz klasy piąte i szóste. Powinno to być 20 godzin w tygodniu, ale Patt jest nadgorliwa, w ogóle mocno dziwna, i zgłosiła się do pomocy, wzięła z tego 4 godziny. A finansowy deal pozostał w mocy. Czyli mam teraz zamiast 15 godzin – 16 godzin i zarabiam tysiaka peelenów więcej. Git. I nie mam tych głupich zajęć w labie, na których nie wiedziałem, co ze sobą zrobić...

            Zgłosiłem się też do roli jednego z opiekunów Student Council, rady prefektów. Mamy spotkania z reprezentantami wszystkich klas w piątkowe poranki. Uczniowie dzielą się na nich swoimi problemami i przemyśleniami, a my podejmujemy odpowiednie działania zaradcze. Dzięki czemu, prócz przyczyniania się do ogólnego pozytywnego bilansu dobrostanu świata, omijam durną muzykę. Żyć, nie umierać. No, jeszcze jakieś antidotum na czwartkowe apele by się przydało...      

Ale, zmierzając do końca...

Wychodząc naprzeciw najbardziej wyuzdanym oczekiwaniom czytelników, postanowiliśmy (ach ta ekscentryczna liczba mnoga) odpowiadać na łamach niniejszego bloga na wszelkie pytania, które mogą się w trakcie lektury wylęgnąć w ich głowach. Z autentyczną przyjemnością wyjaśniamy, oraz uczymy–bawimy–wychowujemy. Na pierwszy ogień – pytanie Michała (30), zbieżność imion i wieku przypadkowa, z Krakowa. Oryginalne pytanie utonęło gdzieś w odmętach historii korespondencji, dobre 20 minut go szukałem, i znaleźć nie mogę. Ale sens jego był mniej więcej taki.

- Czy, skoro w Birmie, w przeciwieństwie do Chin, facebook i wikipedia nie są cenzurowane, użytkownik internetu może też liczyć na dostępność stron przyrodniczych?

- Owszem, Michale, strony pornograficzne są generalnie dostępne, sprawdziliśmy specjalnie dla Ciebie. Są, wpadaj śmiało.

Piątek... Grafik na weekend, szczególnie na jutro, dość napięty. Rano muszę kupić korki, bo w poniedziałek zaczynam trenować szkolną drużynę piłki nożnej. O jedenastej jestem umówiony na pierwszą (z trzech lub czterech) czterogodzinną sesję w studiu tatuażu. Później muszę wpaść do fryzjera, bo o siódmej zaczyna się urodzinowe party Hannah. Klimat – szeroko pojęte lata dwudzieste. Pukać trzy razy, hasło ‘Hootchie Mama’, przynieść ze sobą słoiki, z których mamy pić, hipsteriada. Oraz odpowiedni strój, ma się rozumieć. Zgłębiłem temat, sprawdziłem lokalne możliwości, podjąłem decyzję. Odwiedziłem poleconą przez Patt krawcową. Za mniej więcej sto złotych zamówiłem najprawdziwszy na świecie szyty na miarę safari suit, godny Clarke’a Gable z Mogambo albo Rogera Moore’a z Moonraker czy Octopussy, który już wisi na wieszaku i czeka. Piątek... I’m loving it.






Klasyk na dziś:

`That's very philosophical.'
`Yes. When all else fails, philosophize.'

John Maxwell Coetzee, Disgrace






6 comments:

  1. Ahahaha, "ryba przyszła" - wyrabiasz się, drogi M.! XD

    Ta częstotliwość egzaminów Twoich uczniów to prawie jak na studiach, no ale w końcu szósta klasa, nie ma żartów.

    Nie wiem czemu na etykiecie piwa Dagon jest lew, wprawdzie jest trochę zdeformowany, no ale...

    Jestem bardzo ciekaw, w jaki sposób będziesz odpowiadać na lęgnące się nam pytania, mamy je do Ciebie słać, czy będziesz je antycypować? No i czy odpowiedzi zawsze będą przewrotnie nie na temat? Pozwolę sobie też napomknąć, że M. mimochodem pozuje na starszego niż jest w rzeczywistości, ale nie martwcie się, już wkrótce mu się to odbije czkawką. :P

    ReplyDelete
  2. W mieście Dagona ryby same się podają do stołu ;)

    Rybami określamy też pieszczotliwie kelnerów i innych pracowników obsługi, których przemiana jest już na pierwszy rzut oka zauważalna. Dla przykładu:

    - Ryba przyszła, Adamie, zamawiałeś kurczaka czy wieprzowinę?
    - Alanie, wychodzę do toalety, jak ryba przyjdzie, poproś o kolejne piwo.


    To jest lew morski :P

    Pytania można słać dowolną drogą. Michał(30) z Krakowa przesłał je najwyraźniej telepatycznie, bo ani na fb ani na mailu nie mogłem właściwej wiadomości znaleźć. I to jest jak najbardziej ok, to najwygodniejsza droga tak naprawdę.

    Tak, wmawiam sobie, że mam 30 lat, żeby zmniejszyć szok, kiedy to naprawdę nastąpi.

    ReplyDelete
  3. Jedna z moich ulubionych notek od dawna. Nie dość, że otwiera ją zgrabny chwyt retoryczny (tak, nam również tęskno do takich piątków, jakie wspominasz, myślę, że liczba mnoga jest tutaj uprawniona), to bezpośrednio pod nią pojawia się cytat z jednego z moich ukochanych pisarzy. Dobrze, że postanowiłeś się za niego zabrać. Teraz jeszcze koniecznie "Elizabeth Costello" i "Waiting for the Barbarians". "Diary of a Bad Year" możesz swobodnie pominąć, adaptację filmową "Hańby" tym bardziej. Nawet Malkovich jej nie ratuje. Oj oj, pod wpływem Twojej relacji uruchomiła mi się tęsknota za nauczaniem. Póki nie zalewają mnie oferty pracy z Sorbony, Harvardu i Oxfordu, może uruchomię chociaż na nowo korepetycje.

    Edward faktycznie Ci się udał. Aż szkoda, że wyjechał.

    ReplyDelete
  4. "I will lead, not follow...", niby fraza stara jak świat, ale mnie się kojarzy automatycznie z Toolem. Tylko z czym konkretnie? Męczy mnie to, sugestie mile widziane.

    ReplyDelete
  5. ===> Julia - z TooLa Opiate, tylko tam jest nieco inaczej:) 'Hanba' zdecydowanie pisana, filmowa nie jest katastrofalna, ale nie wiem, po co to zrobiono. Gdyby tam Malkovich grał Ruska, to chociaż by mówił maderfakier... 'Barbarzyncy' dla mnie mierni, podobnie 'Wiek żelaza', autora mam w szufladce 'pisarz jednej książki'.

    O, Wodzu, dopiero odrabiam zaległosci, bo mój chinski cyrk też truje pałę na całego i ledwo wyrabiam, a jeszcze ostatnio proxy poszło się kochac, więc nie dosc, że stron przyrodniczych nie mogłem, to i blogów też nie. Miło wiedziec, że w Birmie ich nie reglamentują. Polecam sprawdzic, czy działają strony o ich wodzach i opozycji.
    Edward zapewne dokonał takiej drogi myslowej: jak mają mi płacic marne 2000$ za darcie dupy i mękę z testami po nocach, a ja na kasie w Tesco mam tyle samo i sw. spokój, plus mogę se na kacu przychodzic... No a w Rosji to mu klina mogą polac nawet (chociaż też już trochę o porąbanych szkołach tam słyszałem). Awans sliczny, ja też taki kiedys dostałem, zaraz potem się zwolniłem (mnie podwyżki zapomnieli dac). Im więcej widzę azjatyckich modeli nauczania, tym więcej bardzo brzydkich rasistowskich teorii rozwijam, głównie na temat tego, że niektórzy powinni zajmowac się uprawą ryżu, jak ich przodkowie, a nie pchac do edukacji.
    Ach, no i na koniec o początku: gdanski bilard to miejsce z cyklu 'grubiej byc nie mogło'

    ReplyDelete
  6. > Juriusz
    Dzięki:) Wiedziałam, że to gdzieś musi być. Co do Coetzeego się nie zgodzę, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę Elizabeth Costello. Jeśli jest pisarzem jednej książki, to już raczej tej niż Hańby. Dla mnie to jednak pisarz, którzy jeszcze potrafi z sukcesem, bez hipsterii i wtórności pokombinować z narracją, żeby przytoczyć tylko fantastyczną feministyczną wariację wokół Robinsona Crusoe (pt. Foe) czy ostatnie Życie Jezusa. Może jeszcze daj mu szansę :-) Oczywiście gościowi zdarzają się też fuckupy, na których czele postawiłabym Diary of a Bad Year, książkę przekombinowaną, głupawą i nudną.

    ReplyDelete