Friday, April 30, 2021

Meksyk. Życie i śmierć w czasach zarazy. Rozdział IV

  

Właściwie jeszcze przed wyjazdem do Meksyku zacząłem eksplorować temat miejscowych tradycyjnych tatuaży. Do ostatniej chwili liczyłem się z tym, że pandemia – na przykład pozytywny lub nierozstrzygający wynik testu – pokrzyżuje mi plany, ale coś tam sobie czytałem o jakimś Samuelu Olmanie, który siedzi w dżungli w stanie Chiapas i ożywia tradycję tatuaży Majów, dłubiąc w skórze igłą osadzoną na patyku.

Niezbyt poważnie o tym myślałem – wiedząc, że mam do dyspozycji ledwie osiem dni na miejscu. Planowałem raczej oswoić stolicę, może wybrać się na jednodniową wycieczkę w pobliskie ruiny Teotihuacán. Ale w piątek przyleciawszy, już w niedzielę poczułem się w Ciudad de México tak bardzo u siebie, że zaczęło mnie nosić.

Rano odnalazłem Samuela Olmana na facebooku i instagramie – takie czasy, że nawet siedzący w dżungli i ożywiający tradycje Majów szamani mają profile w mediach społecznościowych – i zapytałem, czy jest na miejscu. Odpisał szybko, że jest, i że chętnie mi zrobi Welcome to the Jungle w El Panchan, Chiapas. Zacząłem więc - tak czysto hipotetycznie, oczywiście - kombinować.

Autobus z Mexico City do Palenque w stanie Chiapas jedzie 14 godzin. Stamtąd do El Panchan jest tylko parę kilometrów, ale to w cholerę czasu jednak. Półtorej doby łącznie spędziłbym w podróży w obie strony.

Samoloty latają do Palenque, ale rzadko. Latają natomiast regularnie do Villahermosa w stanie Tabasco sąsiadującym ze stanem Chiapas: lot trwa półtorej godziny, a z Villahermosa można złapać autobus do Palenque. Podróż autobusem zajumje dwie i pół godziny. W sumie, gdyby udało mi się zgrać lot z ostatnim autobusem, a na miejscu złapać transport do El Panchan, mógłbym poświęcając tylko poniedziałkowe popołudnie znaleźć się w dżungli. Wtorek na tatuaż, we środę rano mógłbym zobaczyć okoliczne ruiny miasta Majów i późnym wieczorem być z powrotem w stolicy. Żeby we czwartek zorganizować test PCR, którego potrzebuję do transferu w Amsterdamie w drodze powrotnej do Polski. Damn, jakie to skomplikowane… I jeszcze noclegi do ogarnięcia… Ale nawet się zgrywało. Pod warunkiem, że: a)  bezproblemowo dostałbym się na lotnisko, b) lot nie byłby opóźniony i złapałbym ostatni autobus z Villahermosa do Palenque, c) udałoby mi się w Palenqe, grubo po 21.00, złapać taksówkę do El Panchan. To mogłoby się udać, ale też na każdym z etapów mogłyby się pojawić komplikacje… No i w drodze powrotnej musiałbym powtórzyć te same rzuty na to, że coś pójdzie nie tak.

Cały dzień bujałem się z decyzją. Tak bardzo kuszące wydało mi się leniwe spędzenie czasu w Coyoacán, spokojnym ponoć przedmieściu, gdzie mieszkali swego czasu Frida Kahlo z Diego Riverą. Oraz Lew Trocki, który tam zresztą został zamordowany - czekanem. Żeby nie było za leniwie i spokojnie. Studiów tatuażu jest tam bez liku. Mógłbym sobie walnąć meksykańską czaszkę maszynką: mieć fajną pamiątkę i święty spokój. Ale jednak mnie korciło…

Mała rada od starego podróżnika dla młodych podróżników (chyba już jestem w wieku, w którym można sobie pozwolić na taki protekcjonalny ton): jeśli się zastanawiacie, czy coś zrobić – zróbcie to. Better safe than sorry, mówią niektórzy, ale chyba bardziej sorry można być powiedziawszy no, gracias przygodzie.

Transport na lotnisko poszedł gładko, lot również. A kiedy wyszedłem przed budynek Aeropuerto Villahermosa, żeby zapalić i zorientować się skąd odjeżdża autobus, poczułem, że to był strzał w dziesiątkę. Już nawet nie o tę wizję wyjątkowego tatuażu chodziło, ale o zapach dżungli, którego nie czułem od wyprawy na Kubę w 2017 roku. W Mexico City panuje przyjemna wiosna, w okolicach 25 stopni w dzień przy suchym powietrzu. W Villahermosa, choć słońce chyliło się już ku zachodowi, było gorąco, wilgotno, duszno. I pachniało tak, że opisać się tego nie da – czeba doświadczyć. I te pulsujące dźwięki: owady i ptaki. Ciary.

Podróż autobusem upłynęła przy seansie Creed. Miło było znów zobaczyć Stallone’a, który od dekad na najrozmaitsze sposoby powtarza swoją prostą, ale ujmującą historię. Jechała ze mną para Ukraińców, która zaproponowała, że jeśli będę miał kłopot ze znalezieniem taksówki w Palenque, ogarną mi ubera. Nie miałem jednak kłopotu: z jednym kierowcą się nie dogadałem, ale z drugim już bez problemu. Przez te kilka kilometrów wspólnej jazdy zdążył mi opowiedzieć o tym, że przez sześć lat mieszkał w Stanach, że żona rozwiodła się z nim, kiedy była w ciąży, został deportowany. Wrócił do Palenque, nigdy nie widział na żywo jedenastoletniej obecnie córki. On nie bardzo może pojechać tam, wysłał jej pieniądze, żeby ona odwiedziła go w Meksyku, ale nie przyjechała. Kurdę, niby urlop, ale ciężar takich historii zostaje…

 

 

 


 

 

 

 




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 













 

 

 

 

Sunday, April 18, 2021

Meksyk. Życie ismierć w czasach zarazy. Rozdział III

  

Dlaczego właściwie człowiek podróżuje? Albo nie: za szeroko i za głęboko. Zastanawiam się czemu ja pdróżuję, i czemu właśnie w taki sposób. W jaki? A w taki, że niby bardzo lubię jeździć w miejsca, które już znam i czuję się w nich trochę jak u siebie – a trochę jak nie u siebie. Szczególnie, jak mogę je przedstawić komuś – i wspólnie odkrywać dalej. Czasem jednak czuję zew rzucenia się w coś zupełnie nowego, trochę niebezpieczniejszego i przygodowego niż wcześniej.

No bo skąd ten Meksyk? Dobra, w dzisiejszych czasach lista niepozamykanych krajów jest raczej krótka, ale nawet w obrębie Meksyku mogłem wybrać coś bardziej lajtowego: Cancún czy coś. Po co pcham się do stolicy, dwudziestopięciomilionowego miasta, czytając z wypiekami na twarzy o tym, co ma ciekawego do zaoferowania, ale i o tym, że oprócz pospolitej przestępczości funkcjonują w nim na przykład tak zwane krótkotrwałe porwania, a policja jest raczej od robienia problemów niż od ich rozwiązywania.

Może krótko o jednym i drugim. Meksykańskie krótkotrwałe porwania polegają na tym, że ichnia czarna wołga zgarnia Cię z ulicy i obwozi po okolicznych bankomatach, opróżniając karty, które masz pecha mieć ze sobą. Ot, taki miejscowy folklor. Fajnie, że nie mordują przy tym – raczej. Z policją, niestety, miałem okazję mieć przebój. Siedzę sobie spokojnie w parczku koło mojego hotelu, żeby spalić papierosa do piwa – w hotelu no fumar, nie wolno. Siedzę sobie, a tu nagle zatrzymuje się koło mnie radiowóz: żadnego łeo-eo, znienacka mnie wzięli, spryciarze. Dwóch dziarsko wypada z samochodu, jakbym był co najmniej poszukiwanym w całym dystrykcie bandito. Jeden starszy i masywniejszy, drugi młodszy i wątły – jak na filmach. Doskoczyli do mnie jak jaguary, ale chyba od razu zauważyli, że spokojny ze mnie człowiek i wielkiej draki z tego nie będzie, bo zagadali całkiem przyjaźnie. Poszło o piwo. Najwyraźniej nie wolno w miejscu publicznym – przynajmniej jak się jest gringo. Uderzyłem w ton skruchy, że przepraszam, że nie wiedziałem. Trochę się udało wdać w pogawędkę, że skąd jestem, gdzie się zatrzymałem – starszy nawet ze zrozumieniem kiwał głową. Liczyłem trochę na to, że small talk i słaby hiszpański mnie uratują, ale się przeliczyłem: młodszy wyciągnął telefon i zaczął coś wklepywać w google translate. Uznałem, że to przeurocze, ale mina mi zrzedła, przyznaję, jak zobaczyłem, co tam wstukał. „You pay 2000 pesos or you go to jail.” Dwa tysiące pesos to czterysta złotych. Ogarnęły mnie mieszane uczucia: z jednej strony miałem tyle przy sobie, więc już wiedziałem, że piwo w parku nie skończy się w meksykańskim więzieniu, ale, kurdę, jednak by zabolało. Poprosiłem młodszego o telefon i wstukałem „Can I pay less?”. Ich to chyba też uspokoiło: już wiedzieli, że w kilka minut i bez większej walki ugrają niezłe jak na policyjne pensje pieniądze. Pozostało dojść do porozumienia w sprawie kwoty. „Minimal amount is 1000 pesos.” napisał Młody. „Can I pay 500?” – spróbowałem. Młody przecząco pokiwał głową, a ja postanowiłem powiedzieć sobie w duchu pas. Rozstaliśmy się w przyjaźni, życząc sobie dobrej nocy – każdy w miarę usatysfakcjonowany dealem. Niech tam. Dwie stówy poszły w cholerę, ale za to w hotelu – kończąc piwo, które Stary podał mi na odchodnym – uśmiałem się zdrowo z całej sytuacji. Będzie o czym wnukom opowiadać.

Wróćmy jednak do głównego wątku: czemu takie właśnie miejsca wybieram? Miejsca, które uaktywniają pierwotne, paranoidalne lęki. Miejsca, które zaczynają się od lotniskowych naganiaczy taxi mister where you go, którzy zdają się być w najlepszym razie naciągaczami, a w najgorszym – dostawcami ciał pracującymi dla miejscowych nekromantów. Miejsca, które mają swoją kontynuację w drodze do hotelu, na której każdy miejscowy wydaje się łypać spode łba i knuć jakieś niecne plany. Miejsca, w których człowiek się z początku zastanawia, czy bardziej przypałowe jest zostawić paszport w hotelu, czy mieć go ze sobą.

A potem przychodzi moment przełomowy, moment przejścia: kiedy pali się pierwszego papierosa pod hotelem, uświadamiając sobie, że życie wokół toczy się zwykłym rytmem, ludzie są zajęci swoimi sprawami i mimo pewnego zainteresowania nowym obiektem, raczej nie w głowie im kradzież polskiego paszportu.

Potem – i to jest najbardziej uwalniające – zaczyna się ogarniać okolicę, oswaja się pobliskie jadłodajnie i knajpki, rozeznaje w cenach, podchwytuje język. Okazuje się, że nawet z taksówkarzami da się dogadać, a ludzie są różni, w gruncie rzeczy raczej dobrzy niż źli – a często w chwytający za serce sposób gościnni i pomocni. I myślę sobie, że takiego właśnie doświadczenia przejścia z pozycji schizo-paranoidalnej do depresyjnej szukam i takie doświadczenie potrzebuję sobie od czasu do czasu powtarzać.

Tym razem mam bonusową zagwozdkę: czemu zamiast pozwolić sobie na pobycie przez tydzień w tym wzrastającym poczuciu bezpieczeństwa i synchronizacji z nowym miejscem, zacząłem snuć plany utrudnienia sobie życia. Ale to już temat na kolejną opowieść… 





 



Saturday, April 10, 2021

Meksyk. Życie i śmierć w czasach zarazy. Rozdział II

Żeby uzasadnić sobie noszenie maseczki na pustej alei, a jednocześnie nienoszenie jej w zatłoczonej taqueria, trzeba nie lada umysłowej gimnastyki. Meksykanie najwyraźniej są w tej dyscyplinie gibcy jak zapaśnicy lucha libre. Dlaczego? Może dlatego, że zaprawieni są wiekami balansowania  z gracją na grząskim gruncie porozszczepianych wizji świata. Czymże jest utrzymywanie względnej integracji absurdów pandemii dla ludzi, którzy tak wdzięcznie radzą sobie z absurdami tutejszej religijności?

 

 

 Tak się składa, że Wasz skromny korespondent miał okazję przyjrzeć się zjawisku z bliska, a nawet bardzo bliska. Przypadkiem – o ile przypadki istnieją w świecie magicznego realizmu.

 

 

 

 

 

Pierwszy dzień w Ciudad de México. Obudziłem się bardzo wcześnie, chyba trochę po piątej. W sumie i tak znośnie jak na osiem godzin różnicy czasu. W Polsce było po 13.00; od lat nie spałem do takiej godziny. Zastanawiałem się nawet kładąc się, czy mi jet lag, którego nigdy wcześniej nie doświadczyłem, przypomni o starości – ale not today, najwyraźniej.

Zamówiłem huevos rancheros z kawą i sokiem pomarańczowym w Café El Popular i postanowiłem spędzić przedpołudnie na beztroskim włóczeniu się po mieście. Piękny jest pierwszy dzień w nowym mieście: gdzie się nie skierować – coś nowego, zaskakującego, inspirującego. Za luźny cel obrałem sobie dzielnicę targową La Merced. Piszą wszędzie, żeby po nocy się tam nie zapuszczać, tym bardziej miałem chęć pokręcić się po niej za dnia.

 

 

 

Idę sobie, idę, patrząc jak miasto powoli budzi się do życia. Minąłem Zócalo – główny plac miasta, trzeci chyba największy plac miejski na świecie po Tiananmen i Placu Czerwonym, po czym zapuściłem się w uliczki prowadzące na południowy wschód. Szybko znalazłem się na spacerowej Talavera, która potem przechodzi w Topacio. Ale do brzegu: idę sobie, idę, a wokół robi się coraz bardziej targowiskowo. Klimat bardzo jak w Delhi: smród, brud, śmieci – tego właśnie szukałem. Idę, chłonę, intuicyjnie kierując się tam, gdzie zgiełk i tłum – prawdziwe życie.

W pewnym momencie znalazłem się, jak mi się wydawało, w jakimś kwartale zabawkowym. Rzędy straganów z chińską tandetą. Plastyk, folia, brudnawe pluszaki, lalki zwisające niczym wisielcy z daszków budek. Jakże byłem blisko zmienienia kursu! Ale idę, patrzę na te lalki, a one coraz dziwniejsze mi się wydają. Te sukienki jakieś takie podejrzanie falbaniaste, coś w powietrzu horrorem trąci…

I wtedy mnie olśniło. Santería! Regla de Ocha, Lucumí! Karaibski mix rzymskiego katolicyzmu z zachodnioafrykańską yoruba, podlany lokalnym prekolonialnym kolorytem. Na Kubie mieliśmy z tą synkretyczną religią do czynienia; nie wiedziałem, że i w Meksyku, takim przecież katolickim, gdzie Jana Pawła II kocha się bardziej chyba niż w Polsce, Santería ma się na tyle dobrze, żeby mieć swój własny targ. Od razu poczułem się jak Mickey Rourke w Angel Heart.

 

 

 Kiedy się już wie, na co patrzeć, widzi się coraz więcej. Grzechotki zdobione muszelkami, naszyjniki i bransoletki w krzykliwych kolorach. Rytualne miski i noże. Naręcza magicznych ziół, korzenie, tajemnicze proszki. Kociołki, normalnie jak na Diagon Alley z Harrego Pottera. Kostury z rzeźbionymi czaszkami.

Budki, które łatwo mogłyby ujść za oferujące podłe trunki i cygara, w rzeczywistości oferują to, czego potrzeba do odprawienia odpowiedniego rytuału: na miłość, potencję, zdrowie – czego komu trzeba.

No i te figurki i figury: od maleńkich kieszonkowych amuletów po posągi wielkości człowieka. Na pierwszy rzut oka – dewocjonalia. W obfitości, która mogłaby Częstochowę przyprawić o zzielenienie z zawiści. Babcine oko pewnie poprzestałoby na uduchowionym zachwycie nad mnogością Najświętszych Panienek, Dzieciątek Jezus i wszystkich Świętych. Oko Harrego Angela dostrzegło pomiędzy nimi bóstwa przywiezione przez niewolników z Zachodniej Afryki i świętych, którzy na pozór wyglądają niewinnie, ale stali się akceptowanymi nakładkami na postaci z afrykańskiego panteonu. Jest jeszcze wszechobecna Santa Muerte: ciemną skórę matki Boskiej Częstochowskiej da się jeszcze jakoś uzasadnić, ale rad byłbym się dowiedzieć, jak pobożny katolik może sobie wytłumaczyć Matkę Boską z trupią czaszką zamiast twarzy...

A to dopiero początek, bo im dalej w targ, tym ciekawiej i z większym dreszczykiem. Od zafoliowanych i gotowych do użycia laleczek voodoo, groźniej wyglądają gipsowe głowy różnych rozmiarów z muszlami zamiast oczu, niektóre przedstawiające pucołowate dzieci… A jeszcze dwa kręgi piekieł przed nami. Zupełnie poważnie odradzam dalszą lekturę, jeśli czyjaś wrażliwość jest większa niż ciekawość.

Dotychczas omówione stragany otaczają budynek Mercado Sonora. Do środka prowadzą wąskie wejścia obstawione panami z płynami do dezynfekcji. Biorąc pod uwagę sodomę i gomorę wewnątrz, panowie stoją tam chyba w ramach montypythonowskiego żartu. Wewnątrz jest ciasno, duszno i mrocznie – w obu znaczeniach tego słowa. Trochę pachnie ziołami i kadzidłami – zapach całkiem przyjemny, jak ktoś lubi arabskie souki. A trochę śmierdzi – zwierzętami. Budynek nie jest jakiś przeogromny, ale wystarczający, by prawie momentalnie pogubić się w wąskich ciemnych korytarzykach. I trafić na przykład na sekcję zwierząt właśnie. W sumie jeszcze nic nadzwyczajnego, jak się spędziło kawał życia na targach Azji czy krajów arabskich. Kury, koguty, kozy, psy – właściwie to nawet skromnie. Tylko jak sobie uświadomiłem, że to nie zwierzęta na obiad, tylko do składania ofiar... Damn, jeszcze te kury jestem w stanie ogarnąć, ale rytualnie zażynać puszyste szczeniaki – to już naprawdę gruby klimat...

No i wisienka na torcie – werble… Spreparowane głowy! Takie małe, skurczone, z długimi czarnymi włosami i zaszytymi oczami i ustami. Taką głowę pokazuje Jackowi Sparrowowi Keith Richards w trzeciej części Piratów z Karaibów. W sumie sam nie wiem, co właściwie widziałem. Stawiałbym na to, że albo to głowy małpie, albo po prostu płaty skóry zręcznie uformowane tak, by głowy przypominały. Trochę cykałem się dotknąć, żeby dokładnie sprawdzić… Ale oj, jak mnie kusiło, żeby sobie taką kupić i powiesić w gabinecie! Stałem tak pod nimi i gapiłem się jak kuc na wystawę sex shopu. Trochę liczyłem, że mnie sprzedawca zagada, że akurat będzie mówił po angielsku, albo chociaż prostym hiszpańskim, że chociaż się dowiem, ile taka przyjemność kosztuje… Ale nic sobie ze mnie nie robił, jak na złość. W końcu to targ dla wtajemniczonych, dla poważnych okultystów, a nie turystów, hello mister where you from I give you good price. Ech, trudno. A może to i lepiej w sumie: nie wiem, czy miałbym psychę na tłumaczenie się z takiej pamiątki celnikom...



 








Thursday, April 8, 2021

Meksyk. Życie i śmierć w czasach zarazy. Rozdział I


Do Meksyku wkracza się w dzisiejszych czasach przez portal. Lotniskowy portal dezynfekujący. Ogromny zielony pierścień, zraszający obficie przechodzącego przez niego śmiałka oraz wszystko wokół. Postmodernistyczna wariacja na temat monumentalnej azteckiej świątyni i bujnej dżungli. Gdyby jeszcze zamiast środka dezynfekującego w zraszaczach zastosowano mieszaninę tequili i salsy, a całość ozdobiono wizerunkami Fridy Kahlo i La Calavera Catrina, możnaby śmiało reklamować tę instalację jako interpretację muralu Diego Rivery – na miarę lat 20-tych naszego wieku.

 

Korzystanie z portalu jest opcional. Można sobie przez niego przeczłapać po stale nasiąkniętej środkiem dezynfekującym sztucznej trawie – a można nie. Tylko od podróżnika zależy, czy chce symbolicznie zostawić za sobą zagraniczne zarazki, swój kulturowy background, swoją przeszłość... Przeszedłem sobie, a co. Tak niewiele dziś trzeba, by zostać okrzykniętym szurem – po co kusić los. Tak ci podejrzani o szuryzm, jak i ci zdezynfekowani, spotykają się w wąskim korytarzu za portalem. I kroczą tak sobie ramię w ramię, jak w rytualnym paseo: jedni zostawiając za sobą korona-ślady, drudzy czyści jak Dziewica z Gwadelupy.

Podejście Meksykanów do pandemii wydaje się być oparte na takiej właśnie symbolice, rytualności i magicznym myśleniu. Z całym bagażem związanych z nimi sprzeczności. Przed wejściem do większości restauracji i sklepów trzeba zdezynfekować ręce, często mierzy się temperaturę – ale nie zrezygnowano ze wspólnych misek salsy i marynowanej cebuli z chili wystawionych na stołach. Z jednej strony praktycznie wszyscy i wszędzie noszą maseczki, z drugiej – dystans społeczny nie istnieje: nie tylko jadłodajnie, restauracje i knajpy tętnią życiem; przysłowiowe dzikie tłumy kłębią się też przez cały dzień na targowiskach, bazarach i deptakach. Ilekroć wchodzę do mojego hotelu, muszę wdepnąć w wilgotną wycieraczkę, po czym ochroniarz z namaszczeniem spryskuje mnie środkiem dezynfekującym: ze dwa-trzy psiki na tyłek i łydki, dwa na brzuch i uda. Zabiegi te może i mają jakiś poziom efektywności, są jednak chyba przede wszystkim jak przeżegnanie się wodą święconą, albo muzułmańskie ablucje. Profanum pandemii zostaje na zewnątrz, wnętrze hotelu pozostaje bezpiecznym sacrum.

Najciekawsze jest to, że magia wydaje się działać. Meksyk od początku epidemii pozostał otwarty na turystów: nie ma kwarantanny, nie ma testów na wjeździe. Wszystko funkcjonuje – na maseczkach i dezynfekcji, ale jednak. Przy prawie 130 milionach mieszkańców, szczytowa liczba dziennych zachorowań sięgała okolic 20 000, teraz to około 5000. Wiadomo, pewnie mało testują – ale jednak trup najwyraźniej nie ściele się tak gęsto, jak możnaby wieszczyć, a wiadomość o ilości wolnych respiratorów nie jest wiadomością dnia, którą żyje pogrążony w lęku naród.

I tu możnaby wstawić tego mema z młodym Keanu Reevesem: a co jeśli i u nas przez miniony rok wystarczyło nosić maseczki i rytualnie się spsikiwać? Co jeśli zamykanie wszystkiego, łącznie z pizzerią na cztery stoliki czy barberem na trzy fotele, było nadmiarowe? Co jeśli przejście życia na online miało marginalne dla krucjaty przeciw covidowi znaczenie? O takich ułańskich fantazjach jak godziny dla seniorów nie wspominając…

Cóż, jedno jest pewne: jesteśmy wszyscy po kokardę zanurzeni w mniej lub bardziej oczywistym szaleństwie, każdy po swojemu – i każdy po swojemu jakoś się w nim odnajduje. Meksykanom wychodzi to nad wyraz zgrabnie.