Thursday, April 8, 2021

Meksyk. Życie i śmierć w czasach zarazy. Rozdział I


Do Meksyku wkracza się w dzisiejszych czasach przez portal. Lotniskowy portal dezynfekujący. Ogromny zielony pierścień, zraszający obficie przechodzącego przez niego śmiałka oraz wszystko wokół. Postmodernistyczna wariacja na temat monumentalnej azteckiej świątyni i bujnej dżungli. Gdyby jeszcze zamiast środka dezynfekującego w zraszaczach zastosowano mieszaninę tequili i salsy, a całość ozdobiono wizerunkami Fridy Kahlo i La Calavera Catrina, możnaby śmiało reklamować tę instalację jako interpretację muralu Diego Rivery – na miarę lat 20-tych naszego wieku.

 

Korzystanie z portalu jest opcional. Można sobie przez niego przeczłapać po stale nasiąkniętej środkiem dezynfekującym sztucznej trawie – a można nie. Tylko od podróżnika zależy, czy chce symbolicznie zostawić za sobą zagraniczne zarazki, swój kulturowy background, swoją przeszłość... Przeszedłem sobie, a co. Tak niewiele dziś trzeba, by zostać okrzykniętym szurem – po co kusić los. Tak ci podejrzani o szuryzm, jak i ci zdezynfekowani, spotykają się w wąskim korytarzu za portalem. I kroczą tak sobie ramię w ramię, jak w rytualnym paseo: jedni zostawiając za sobą korona-ślady, drudzy czyści jak Dziewica z Gwadelupy.

Podejście Meksykanów do pandemii wydaje się być oparte na takiej właśnie symbolice, rytualności i magicznym myśleniu. Z całym bagażem związanych z nimi sprzeczności. Przed wejściem do większości restauracji i sklepów trzeba zdezynfekować ręce, często mierzy się temperaturę – ale nie zrezygnowano ze wspólnych misek salsy i marynowanej cebuli z chili wystawionych na stołach. Z jednej strony praktycznie wszyscy i wszędzie noszą maseczki, z drugiej – dystans społeczny nie istnieje: nie tylko jadłodajnie, restauracje i knajpy tętnią życiem; przysłowiowe dzikie tłumy kłębią się też przez cały dzień na targowiskach, bazarach i deptakach. Ilekroć wchodzę do mojego hotelu, muszę wdepnąć w wilgotną wycieraczkę, po czym ochroniarz z namaszczeniem spryskuje mnie środkiem dezynfekującym: ze dwa-trzy psiki na tyłek i łydki, dwa na brzuch i uda. Zabiegi te może i mają jakiś poziom efektywności, są jednak chyba przede wszystkim jak przeżegnanie się wodą święconą, albo muzułmańskie ablucje. Profanum pandemii zostaje na zewnątrz, wnętrze hotelu pozostaje bezpiecznym sacrum.

Najciekawsze jest to, że magia wydaje się działać. Meksyk od początku epidemii pozostał otwarty na turystów: nie ma kwarantanny, nie ma testów na wjeździe. Wszystko funkcjonuje – na maseczkach i dezynfekcji, ale jednak. Przy prawie 130 milionach mieszkańców, szczytowa liczba dziennych zachorowań sięgała okolic 20 000, teraz to około 5000. Wiadomo, pewnie mało testują – ale jednak trup najwyraźniej nie ściele się tak gęsto, jak możnaby wieszczyć, a wiadomość o ilości wolnych respiratorów nie jest wiadomością dnia, którą żyje pogrążony w lęku naród.

I tu możnaby wstawić tego mema z młodym Keanu Reevesem: a co jeśli i u nas przez miniony rok wystarczyło nosić maseczki i rytualnie się spsikiwać? Co jeśli zamykanie wszystkiego, łącznie z pizzerią na cztery stoliki czy barberem na trzy fotele, było nadmiarowe? Co jeśli przejście życia na online miało marginalne dla krucjaty przeciw covidowi znaczenie? O takich ułańskich fantazjach jak godziny dla seniorów nie wspominając…

Cóż, jedno jest pewne: jesteśmy wszyscy po kokardę zanurzeni w mniej lub bardziej oczywistym szaleństwie, każdy po swojemu – i każdy po swojemu jakoś się w nim odnajduje. Meksykanom wychodzi to nad wyraz zgrabnie.





















 

 

 

 

No comments:

Post a Comment