Dlaczego właściwie człowiek
podróżuje? Albo nie: za szeroko i za głęboko. Zastanawiam się czemu ja
pdróżuję, i czemu właśnie w taki sposób. W jaki? A w taki, że niby bardzo
lubię jeździć w miejsca, które już znam i czuję się w nich trochę jak u siebie
– a trochę jak nie u siebie. Szczególnie, jak mogę je przedstawić komuś – i
wspólnie odkrywać dalej. Czasem jednak czuję zew rzucenia się w coś zupełnie
nowego, trochę niebezpieczniejszego i przygodowego niż wcześniej.
No bo skąd ten Meksyk? Dobra, w dzisiejszych czasach lista niepozamykanych krajów jest raczej krótka, ale nawet w obrębie Meksyku mogłem wybrać coś bardziej lajtowego: Cancún czy coś. Po co pcham się do stolicy, dwudziestopięciomilionowego miasta, czytając z wypiekami na twarzy o tym, co ma ciekawego do zaoferowania, ale i o tym, że oprócz pospolitej przestępczości funkcjonują w nim na przykład tak zwane krótkotrwałe porwania, a policja jest raczej od robienia problemów niż od ich rozwiązywania.
Może krótko o jednym i drugim. Meksykańskie
krótkotrwałe porwania polegają na tym, że ichnia czarna wołga zgarnia Cię z
ulicy i obwozi po okolicznych bankomatach, opróżniając karty, które masz pecha
mieć ze sobą. Ot, taki miejscowy folklor. Fajnie, że nie mordują przy tym –
raczej. Z policją, niestety, miałem okazję mieć przebój. Siedzę sobie spokojnie
w parczku koło mojego hotelu, żeby spalić papierosa do piwa – w hotelu no fumar, nie wolno. Siedzę sobie, a tu
nagle zatrzymuje się koło mnie radiowóz: żadnego łeo-eo, znienacka mnie wzięli,
spryciarze. Dwóch dziarsko wypada z samochodu, jakbym był co najmniej
poszukiwanym w całym dystrykcie bandito.
Jeden starszy i masywniejszy, drugi młodszy i wątły – jak na filmach.
Doskoczyli do mnie jak jaguary, ale chyba od razu zauważyli, że spokojny ze
mnie człowiek i wielkiej draki z tego nie będzie, bo zagadali całkiem
przyjaźnie. Poszło o piwo. Najwyraźniej nie wolno w miejscu publicznym –
przynajmniej jak się jest gringo.
Uderzyłem w ton skruchy, że przepraszam, że nie wiedziałem. Trochę się udało
wdać w pogawędkę, że skąd jestem, gdzie się zatrzymałem – starszy nawet ze
zrozumieniem kiwał głową. Liczyłem trochę na to, że small talk i słaby hiszpański mnie uratują, ale się przeliczyłem:
młodszy wyciągnął telefon i zaczął coś wklepywać w google translate. Uznałem,
że to przeurocze, ale mina mi zrzedła, przyznaję, jak zobaczyłem, co tam
wstukał. „You pay 2000 pesos or you go to jail.” Dwa tysiące pesos to czterysta
złotych. Ogarnęły mnie mieszane uczucia: z jednej strony miałem tyle przy
sobie, więc już wiedziałem, że piwo w parku nie skończy się w meksykańskim
więzieniu, ale, kurdę, jednak by zabolało. Poprosiłem młodszego o telefon i
wstukałem „Can I pay less?”. Ich to chyba też uspokoiło: już wiedzieli, że w
kilka minut i bez większej walki ugrają niezłe jak na policyjne pensje
pieniądze. Pozostało dojść do porozumienia w sprawie kwoty. „Minimal amount is
1000 pesos.” napisał Młody. „Can I pay 500?” – spróbowałem. Młody przecząco
pokiwał głową, a ja postanowiłem powiedzieć sobie w duchu pas. Rozstaliśmy się
w przyjaźni, życząc sobie dobrej nocy – każdy w miarę usatysfakcjonowany
dealem. Niech tam. Dwie stówy poszły w cholerę, ale za to w hotelu – kończąc
piwo, które Stary podał mi na odchodnym – uśmiałem się zdrowo z całej sytuacji.
Będzie o czym wnukom opowiadać.
Wróćmy jednak do głównego wątku:
czemu takie właśnie miejsca wybieram? Miejsca, które uaktywniają pierwotne,
paranoidalne lęki. Miejsca, które zaczynają się od lotniskowych naganiaczy taxi mister where you go, którzy zdają się być w najlepszym razie naciągaczami,
a w najgorszym – dostawcami ciał pracującymi dla miejscowych nekromantów.
Miejsca, które mają swoją kontynuację w drodze do hotelu, na której każdy
miejscowy wydaje się łypać spode łba i knuć jakieś niecne plany. Miejsca, w
których człowiek się z początku zastanawia, czy bardziej przypałowe jest
zostawić paszport w hotelu, czy mieć go ze sobą.
A potem przychodzi moment
przełomowy, moment przejścia: kiedy pali się pierwszego papierosa pod hotelem,
uświadamiając sobie, że życie wokół toczy się zwykłym rytmem, ludzie są zajęci
swoimi sprawami i mimo pewnego zainteresowania nowym obiektem, raczej nie w
głowie im kradzież polskiego paszportu.
Potem – i to jest najbardziej uwalniające – zaczyna się ogarniać okolicę, oswaja się pobliskie jadłodajnie i knajpki, rozeznaje w cenach, podchwytuje język. Okazuje się, że nawet z taksówkarzami da się dogadać, a ludzie są różni, w gruncie rzeczy raczej dobrzy niż źli – a często w chwytający za serce sposób gościnni i pomocni. I myślę sobie, że takiego właśnie doświadczenia przejścia z pozycji schizo-paranoidalnej do depresyjnej szukam i takie doświadczenie potrzebuję sobie od czasu do czasu powtarzać.
Tym razem mam bonusową zagwozdkę: czemu zamiast
pozwolić sobie na pobycie przez tydzień w tym wzrastającym poczuciu bezpieczeństwa
i synchronizacji z nowym miejscem, zacząłem snuć plany utrudnienia sobie życia.
Ale to już temat na kolejną opowieść…
Ja lubię nie znać języka i nie rozumieć, o czym ludzie mówią do siebie w tramwaju i w tivi. Bo tak to jazgot, wszędzie jazgot ;)
ReplyDeleteTak, taka możliwość wyłączenia się w zgiełku też ma swój urok, ale ja jednak generalnie wolę choć trochę ogarniać. A do hiszpańskiego mam wyjątkową sympatię, więc tym bardziej.
ReplyDelete