Sunday, April 18, 2021

Meksyk. Życie ismierć w czasach zarazy. Rozdział III

  

Dlaczego właściwie człowiek podróżuje? Albo nie: za szeroko i za głęboko. Zastanawiam się czemu ja pdróżuję, i czemu właśnie w taki sposób. W jaki? A w taki, że niby bardzo lubię jeździć w miejsca, które już znam i czuję się w nich trochę jak u siebie – a trochę jak nie u siebie. Szczególnie, jak mogę je przedstawić komuś – i wspólnie odkrywać dalej. Czasem jednak czuję zew rzucenia się w coś zupełnie nowego, trochę niebezpieczniejszego i przygodowego niż wcześniej.

No bo skąd ten Meksyk? Dobra, w dzisiejszych czasach lista niepozamykanych krajów jest raczej krótka, ale nawet w obrębie Meksyku mogłem wybrać coś bardziej lajtowego: Cancún czy coś. Po co pcham się do stolicy, dwudziestopięciomilionowego miasta, czytając z wypiekami na twarzy o tym, co ma ciekawego do zaoferowania, ale i o tym, że oprócz pospolitej przestępczości funkcjonują w nim na przykład tak zwane krótkotrwałe porwania, a policja jest raczej od robienia problemów niż od ich rozwiązywania.

Może krótko o jednym i drugim. Meksykańskie krótkotrwałe porwania polegają na tym, że ichnia czarna wołga zgarnia Cię z ulicy i obwozi po okolicznych bankomatach, opróżniając karty, które masz pecha mieć ze sobą. Ot, taki miejscowy folklor. Fajnie, że nie mordują przy tym – raczej. Z policją, niestety, miałem okazję mieć przebój. Siedzę sobie spokojnie w parczku koło mojego hotelu, żeby spalić papierosa do piwa – w hotelu no fumar, nie wolno. Siedzę sobie, a tu nagle zatrzymuje się koło mnie radiowóz: żadnego łeo-eo, znienacka mnie wzięli, spryciarze. Dwóch dziarsko wypada z samochodu, jakbym był co najmniej poszukiwanym w całym dystrykcie bandito. Jeden starszy i masywniejszy, drugi młodszy i wątły – jak na filmach. Doskoczyli do mnie jak jaguary, ale chyba od razu zauważyli, że spokojny ze mnie człowiek i wielkiej draki z tego nie będzie, bo zagadali całkiem przyjaźnie. Poszło o piwo. Najwyraźniej nie wolno w miejscu publicznym – przynajmniej jak się jest gringo. Uderzyłem w ton skruchy, że przepraszam, że nie wiedziałem. Trochę się udało wdać w pogawędkę, że skąd jestem, gdzie się zatrzymałem – starszy nawet ze zrozumieniem kiwał głową. Liczyłem trochę na to, że small talk i słaby hiszpański mnie uratują, ale się przeliczyłem: młodszy wyciągnął telefon i zaczął coś wklepywać w google translate. Uznałem, że to przeurocze, ale mina mi zrzedła, przyznaję, jak zobaczyłem, co tam wstukał. „You pay 2000 pesos or you go to jail.” Dwa tysiące pesos to czterysta złotych. Ogarnęły mnie mieszane uczucia: z jednej strony miałem tyle przy sobie, więc już wiedziałem, że piwo w parku nie skończy się w meksykańskim więzieniu, ale, kurdę, jednak by zabolało. Poprosiłem młodszego o telefon i wstukałem „Can I pay less?”. Ich to chyba też uspokoiło: już wiedzieli, że w kilka minut i bez większej walki ugrają niezłe jak na policyjne pensje pieniądze. Pozostało dojść do porozumienia w sprawie kwoty. „Minimal amount is 1000 pesos.” napisał Młody. „Can I pay 500?” – spróbowałem. Młody przecząco pokiwał głową, a ja postanowiłem powiedzieć sobie w duchu pas. Rozstaliśmy się w przyjaźni, życząc sobie dobrej nocy – każdy w miarę usatysfakcjonowany dealem. Niech tam. Dwie stówy poszły w cholerę, ale za to w hotelu – kończąc piwo, które Stary podał mi na odchodnym – uśmiałem się zdrowo z całej sytuacji. Będzie o czym wnukom opowiadać.

Wróćmy jednak do głównego wątku: czemu takie właśnie miejsca wybieram? Miejsca, które uaktywniają pierwotne, paranoidalne lęki. Miejsca, które zaczynają się od lotniskowych naganiaczy taxi mister where you go, którzy zdają się być w najlepszym razie naciągaczami, a w najgorszym – dostawcami ciał pracującymi dla miejscowych nekromantów. Miejsca, które mają swoją kontynuację w drodze do hotelu, na której każdy miejscowy wydaje się łypać spode łba i knuć jakieś niecne plany. Miejsca, w których człowiek się z początku zastanawia, czy bardziej przypałowe jest zostawić paszport w hotelu, czy mieć go ze sobą.

A potem przychodzi moment przełomowy, moment przejścia: kiedy pali się pierwszego papierosa pod hotelem, uświadamiając sobie, że życie wokół toczy się zwykłym rytmem, ludzie są zajęci swoimi sprawami i mimo pewnego zainteresowania nowym obiektem, raczej nie w głowie im kradzież polskiego paszportu.

Potem – i to jest najbardziej uwalniające – zaczyna się ogarniać okolicę, oswaja się pobliskie jadłodajnie i knajpki, rozeznaje w cenach, podchwytuje język. Okazuje się, że nawet z taksówkarzami da się dogadać, a ludzie są różni, w gruncie rzeczy raczej dobrzy niż źli – a często w chwytający za serce sposób gościnni i pomocni. I myślę sobie, że takiego właśnie doświadczenia przejścia z pozycji schizo-paranoidalnej do depresyjnej szukam i takie doświadczenie potrzebuję sobie od czasu do czasu powtarzać.

Tym razem mam bonusową zagwozdkę: czemu zamiast pozwolić sobie na pobycie przez tydzień w tym wzrastającym poczuciu bezpieczeństwa i synchronizacji z nowym miejscem, zacząłem snuć plany utrudnienia sobie życia. Ale to już temat na kolejną opowieść… 





 



2 comments:

  1. Ja lubię nie znać języka i nie rozumieć, o czym ludzie mówią do siebie w tramwaju i w tivi. Bo tak to jazgot, wszędzie jazgot ;)

    ReplyDelete
  2. Tak, taka możliwość wyłączenia się w zgiełku też ma swój urok, ale ja jednak generalnie wolę choć trochę ogarniać. A do hiszpańskiego mam wyjątkową sympatię, więc tym bardziej.

    ReplyDelete