Żeby uzasadnić sobie noszenie
maseczki na pustej alei, a jednocześnie nienoszenie jej w zatłoczonej taqueria, trzeba nie lada umysłowej
gimnastyki. Meksykanie najwyraźniej są w tej dyscyplinie gibcy jak zapaśnicy lucha libre. Dlaczego? Może dlatego, że zaprawieni
są wiekami balansowania z gracją na
grząskim gruncie porozszczepianych wizji świata. Czymże jest utrzymywanie względnej
integracji absurdów pandemii dla ludzi, którzy tak wdzięcznie radzą sobie z
absurdami tutejszej religijności?
Tak się składa, że Wasz skromny korespondent miał okazję przyjrzeć się zjawisku z bliska, a nawet bardzo bliska. Przypadkiem – o ile przypadki istnieją w świecie magicznego realizmu.
Pierwszy dzień w Ciudad de México. Obudziłem się bardzo
wcześnie, chyba trochę po piątej. W sumie i tak znośnie jak na osiem godzin
różnicy czasu. W Polsce było po 13.00; od lat nie spałem do takiej godziny.
Zastanawiałem się nawet kładąc się, czy mi jet
lag, którego nigdy wcześniej nie doświadczyłem, przypomni o starości – ale not today, najwyraźniej.
Zamówiłem huevos rancheros z kawą i sokiem pomarańczowym w Café El Popular i
postanowiłem spędzić przedpołudnie na beztroskim włóczeniu się po mieście.
Piękny jest pierwszy dzień w nowym mieście: gdzie się nie skierować – coś
nowego, zaskakującego, inspirującego. Za luźny cel obrałem sobie dzielnicę
targową La Merced. Piszą wszędzie, żeby po nocy się tam nie zapuszczać, tym
bardziej miałem chęć pokręcić się po niej za dnia.
Idę sobie, idę, patrząc jak miasto
powoli budzi się do życia. Minąłem Zócalo – główny plac miasta, trzeci chyba
największy plac miejski na świecie po Tiananmen i Placu Czerwonym, po czym
zapuściłem się w uliczki prowadzące na południowy wschód. Szybko znalazłem się
na spacerowej Talavera, która potem przechodzi w Topacio. Ale do brzegu: idę
sobie, idę, a wokół robi się coraz bardziej targowiskowo. Klimat bardzo jak w
Delhi: smród, brud, śmieci – tego właśnie szukałem. Idę, chłonę, intuicyjnie kierując
się tam, gdzie zgiełk i tłum – prawdziwe życie.
W pewnym momencie znalazłem się,
jak mi się wydawało, w jakimś kwartale zabawkowym. Rzędy straganów z chińską
tandetą. Plastyk, folia, brudnawe pluszaki, lalki zwisające niczym wisielcy z
daszków budek. Jakże byłem blisko zmienienia kursu! Ale idę, patrzę na te
lalki, a one coraz dziwniejsze mi się wydają. Te sukienki jakieś takie
podejrzanie falbaniaste, coś w powietrzu horrorem trąci…
I wtedy mnie olśniło. Santería! Regla de Ocha, Lucumí!
Karaibski mix rzymskiego katolicyzmu z zachodnioafrykańską yoruba, podlany lokalnym prekolonialnym kolorytem. Na Kubie
mieliśmy z tą synkretyczną religią do czynienia; nie wiedziałem, że i w
Meksyku, takim przecież katolickim, gdzie Jana Pawła II kocha się bardziej
chyba niż w Polsce, Santería ma się
na tyle dobrze, żeby mieć swój własny targ. Od razu poczułem się jak Mickey
Rourke w Angel Heart.
Kiedy się już wie, na co patrzeć, widzi się coraz więcej. Grzechotki zdobione muszelkami, naszyjniki i bransoletki w krzykliwych kolorach. Rytualne miski i noże. Naręcza magicznych ziół, korzenie, tajemnicze proszki. Kociołki, normalnie jak na Diagon Alley z Harrego Pottera. Kostury z rzeźbionymi czaszkami.
Budki, które łatwo mogłyby ujść za oferujące podłe trunki i cygara, w rzeczywistości oferują to, czego potrzeba do odprawienia odpowiedniego rytuału: na miłość, potencję, zdrowie – czego komu trzeba.
No i te figurki i figury: od
maleńkich kieszonkowych amuletów po posągi wielkości człowieka. Na pierwszy
rzut oka – dewocjonalia. W obfitości, która mogłaby Częstochowę przyprawić o
zzielenienie z zawiści. Babcine oko pewnie poprzestałoby na uduchowionym
zachwycie nad mnogością Najświętszych Panienek, Dzieciątek Jezus i wszystkich
Świętych. Oko Harrego Angela dostrzegło pomiędzy nimi bóstwa przywiezione przez
niewolników z Zachodniej Afryki i świętych, którzy na pozór wyglądają
niewinnie, ale stali się akceptowanymi nakładkami na postaci z afrykańskiego
panteonu. Jest jeszcze wszechobecna Santa Muerte: ciemną skórę matki Boskiej
Częstochowskiej da się jeszcze jakoś uzasadnić, ale rad byłbym się dowiedzieć,
jak pobożny katolik może sobie wytłumaczyć Matkę Boską z trupią czaszką zamiast
twarzy...
A to dopiero początek, bo im
dalej w targ, tym ciekawiej i z większym dreszczykiem. Od zafoliowanych i
gotowych do użycia laleczek voodoo, groźniej wyglądają gipsowe głowy różnych
rozmiarów z muszlami zamiast oczu, niektóre przedstawiające pucołowate dzieci… A
jeszcze dwa kręgi piekieł przed nami. Zupełnie poważnie odradzam dalszą lekturę,
jeśli czyjaś wrażliwość jest większa niż ciekawość.
Dotychczas omówione stragany
otaczają budynek Mercado Sonora. Do środka prowadzą wąskie wejścia obstawione
panami z płynami do dezynfekcji. Biorąc pod uwagę sodomę i gomorę wewnątrz,
panowie stoją tam chyba w ramach montypythonowskiego żartu. Wewnątrz jest
ciasno, duszno i mrocznie – w obu znaczeniach tego słowa. Trochę pachnie
ziołami i kadzidłami – zapach całkiem przyjemny, jak ktoś lubi arabskie souki. A trochę śmierdzi – zwierzętami.
Budynek nie jest jakiś przeogromny, ale wystarczający, by prawie momentalnie
pogubić się w wąskich ciemnych korytarzykach. I trafić na przykład na sekcję
zwierząt właśnie. W sumie jeszcze nic nadzwyczajnego, jak się spędziło kawał
życia na targach Azji czy krajów arabskich. Kury, koguty, kozy, psy – właściwie
to nawet skromnie. Tylko jak sobie uświadomiłem, że to nie zwierzęta na obiad,
tylko do składania ofiar... Damn, jeszcze te kury jestem w stanie ogarnąć, ale
rytualnie zażynać puszyste szczeniaki – to już naprawdę gruby klimat...
No i wisienka na torcie – werble… Spreparowane głowy!
Takie małe, skurczone, z długimi czarnymi włosami i zaszytymi oczami i ustami.
Taką głowę pokazuje Jackowi Sparrowowi Keith Richards w trzeciej części Piratów z Karaibów. W sumie sam nie
wiem, co właściwie widziałem. Stawiałbym na to, że albo to głowy małpie, albo
po prostu płaty skóry zręcznie uformowane tak, by głowy przypominały. Trochę
cykałem się dotknąć, żeby dokładnie sprawdzić… Ale oj, jak mnie kusiło, żeby
sobie taką kupić i powiesić w gabinecie! Stałem tak pod nimi i gapiłem się jak
kuc na wystawę sex shopu. Trochę liczyłem, że mnie sprzedawca zagada, że akurat
będzie mówił po angielsku, albo chociaż prostym hiszpańskim, że chociaż się
dowiem, ile taka przyjemność kosztuje… Ale nic sobie ze mnie nie robił, jak na
złość. W końcu to targ dla wtajemniczonych, dla poważnych okultystów, a nie
turystów, hello mister where you from I give
you good price. Ech, trudno. A może to i lepiej w sumie: nie wiem, czy
miałbym psychę na tłumaczenie się z takiej pamiątki celnikom...
No ale kupiłeś coś? Kupiłeś? Cokolwiek?
ReplyDeleteA kupiłem, kupiłem. Amulety Santa Muerte, drewnianą figurkę z czaszką i penisem w stylistyce Nikifora, jaśminowe kadzidełka z Santa Muerte, przerażającą maskę z rogami, gipsową dziecięcą główkę, figurkę La Calavera Catrina. I taką głowę, jak te suszone, tylko zrobioną z głowy lalki Barbie. Do obejrzenia w prywatnej kolekcji.
ReplyDeletePokaż! Pokaż!
Delete