Hostal
Rio, Matanzas, wtorek, 1 sierpnia 2017, dziesiąta
Bystry
Czytelnik, mający w pamięci poprzedni rozdział, już na podstawie powyższego
adresu logowania swojego skromnego narratora dedukuje jakoweś klęski i
nadzwyczajne zdarzenia. Słusznie, Watsonie – ale nie uprzedzajmy faktów: pozwólmy
się naszej podróży rozwijać własnym tempem, w rytmie krzywej Gaussa, będącej
jednym ze sponsorów dzisiejszego odcinka.
Zgodnie
z planem – w podróżnym słowniku Renaty i jej kompanii nie ma takiego terminu
jak „zaspanie” – nieznacznie po szóstej kolejno wyskoczyliśmy ze swoich
art-dekowych łóżek. Dokonawszy porannych ablucji, dopakowaliśmy się, omietliśmy
czujnym wzrokiem pokój i rozliczyliśmy napoje z barku-lodówki, których zapas solidnie
wczoraj uszczupliliśmy – po raz pierwszy podczas naszej podróży po Kubie piwo i
miejscowa dietetyczna TuCola opatrzone były cenami sklepowymi zamiast
dwukrotnie przebitych: łapka w górę dla Hostal Florida Center.
Santa
Clara jeszcze spała, kiedy o siódmej z minutami ruszaliśmy w drogę. Spał i
miejscowy duch kapitalizmu, w związku z czym spory kawałek uszliśmy na butach,
zanim udało nam się złapać taksówkę. Tym razem nie konną, niestety – konie
spały najwyraźniej razem ze swoimi anty-kapitalistycznymi woźnicami – ale Ladę.
Nowa marka (po Fordzie i Chevrolecie z lat 50-tych i Moskiwczu z, bodajże,
70-tych) wpadła do poke-kolekcji.
Było
dokładnie w pół do ósmej, kiedy stawiliśmy się
w biurze Viazul na dworcu. Wizyta nie trwała długo: „bus full,” oświadczył
pan zza biureczka, krzyżując przedramiona. Ponoć na popołudniowy autobus, ten o
16.50, dałoby radę się załapać, ale ani nie chcieliśmy czekać na niego dziewięciu
godzin ani, tym bardziej, lądować w Varadero po ósmej i po ciemku szukać
noclegu. Z drugiej strony, równie niespieszno było nam do konfrontacji z
taksówkowymi jineteros. Przez
niezręcznie długi moment dreptaliśmy więc w miejscu pod drzwiami wyjściowymi biura,
jak chrześcijanie przed wyjściem na arenę Koloseum. W końcu klamka została
naciśnięta i zapadła.
Nie
było tak źle. Pierwszy gangster, który do nas dopadł wydał się nam nawet
sympatyczny. Do tego zamiast wystartować z pułapu 70 kuków od razu zaproponował
60 – po dwadzieścia na osobę, jak wyjaśnił. Pomarudziliśmy trochę i
zaproponowaliśmy 50. Wtedy na arenę wkroczył ciemnoskóry gladiator-gigant,
który po hiszpańsku poinstruował sympatycznego, że ma wziąć 55. Na tym też
stanęło. Przez chwilę nie wiedzieliśmy, który właściwie z dwóch jineteros będzie naszym kierowcą –
okazało się po chwili, że ten trzeci: gładko ogolony zakapior w czapeczce
wpierdolce z przepitymi, ale dobrotliwymi w gruncie rzeczy oczami Roberta
Więckiewicza.
„Clásico
– air conditioning,” śmiejąc się nerwowo zagaił Więckiewicz prowadząc nas do
auta. Mianem clásico albo máquina określa się na Kubie
amerykańskie, że tak polecę wyświechtanym związkiem frazeologicznym, krążowniki
szos – sprowadzone na wyspę jeszcze przed rewolucją i amerykańskim embargo. Po
pierwsze więc ucieszyłem się, że pojedziemy zabytkiem, po drugie – ucieszyłem
się z tej heheszkowej próby przełamania lodów: jakąż inną mógł mieć klimę niż pootwierane
okna? Już się w poprawiających się nastrojach nastawialiśmy na ten wiatr we
włosach i rozległe kanapy, kiedy okazało się, że „mas dos personas” – jeszcze
dwie osoby. Trochę w tym kontekście wyjaśniło się, czemu tak chętni do
negocjacji ceny byli taksówkowi cwaniacy – mieli już nagraną na kurs dwójkę
lokalsów. Z drugiej strony, gdybyśmy byli we trójkę, zapakowaliby nas do Łady
albo Moskwicza, a jednak co Chevy to Chevy. We trójkę na tylnej kanapie było
nam dość wygodnie – para Kubańczyków w średnim wieku zajęła razem z kierowcą
przednią. Kiedy tylko ruszyliśmy, uświadomiłem sobie, że to, co odebrałem jako
dobry żart, wcale żartem nie było: z dysz klimatyzacyjnych popłynęło powietrze
tak mroźne, że zacząłem się zastanawiać, czy by po raz pierwszy od przyjazdu
nie ubrać zapakowanej na przysłowiowy wszelki kurtki.
Duże
samochody z dużymi silnikami w krajach, gdzie męskość należy udowadniać światu
przy każdej nadarzającej się okazji, mają swoje plusy i minusy: z jednej strony
jedzie się nimi szybko, bo mniejsze samochody zjeżdżają z drogi, kuląc się pod
miotanymi na wszystkie strony przez omnipotentnego kierowcę trąbnięciami i
przekleństwami. Z drugiej strony – ugrane w ten sposób minuty i punkty Edypa
można łatwo stracić – na przykład wpadając przy wyprzedzaniu na jeszcze
bardziej omnipotentną ciężarówkę jadącą z naprzeciwka.
To
nas tym razem nie spotkało, co bystry Czytelnik pewnie też już wydedukował;
męskość jednak naszego kierowcy zderzyła się z ojcowską figurą policjanta z
drogówki, który, mniej więcej w połowie drogi, na granicy prowincji Villa Clara
i Matanzas, zatrzymał nas na kontrolę. Szybko skonstatowaliśmy, że coś jest nie
tak: wił się nasz biedny Więckiewicz, czerwienił, machał rękami, klarował – na
ponurym mundurowym nie robiło to żadnego wrażenia. Zabrał cały zestaw
dokumentów z saszetki Roberta, po czym kazał mu stanąć pod budką, do której
następnie sam wszedł, bu spojrzeć na nieszczęśnika jeszcze bardziej z góry – i
przez dodające mu urzędowej powagi okienko. Wszelkie próby gestykulacji i
krzyczenia z dołu, choć trwały dobre kilka minut, musiały spełznąć na niczym.
Kierowca wrócił do samochodu z, dosłownie, kwitkiem – i stekiem przekleństw.
Długo
i głośno odreagowywał tę porażkę, znajdując w Kubańczykach dzielących z nim
przednią kanapę wdzięczną publikę. Mówił na tyle szybko i chaotycznie, że mogę
jedynie zaryzykować interpretację – coś nie grało chyba z jakimś podpisem, na licencji
lub dacie przeglądu technicznego.
Tak
czy owak, choć żal mi się zrobiło posmutniałego w swojej złości kierowcy – i
mam wielką nadzieję, że ten mandat nie kosztował go lwiej części z zarobionych
na nas 55 kuków – poczułem przede wszystkim pewną ulgę, że nie musimy w
szczerym polu wysiadać i łapać, stopa albo wracać do Santa Clara.
Po
drodze Więckiewicz poprawił sobie trochę samoocenę zatrzymując się na
skrzyżowaniu, wysiadając i wyzywając od icho
de puta i czegoś jeszcze, czego nie zrozumiałem, kierowcę autobusu
miejskiego, który nie ustąpił nam pierwszeństwa. Kiedy około w pół do
jedenastej zatrzymaliśmy się przy Parque Central w Varadero, był już całkiem
spokojny – nawet pożegnaliśmy się dość wylewnie.
Po
czym, spaliwszy zasłużonego mentolowego Populara Fresco, ruszyliśmy przed
siebie. Trochę rozglądając się za casa,
trochę za śniadaniem i kawą. Śniadanie znaleźliśmy dość szybko, nareszcie
odwiedzając lokal jedynej chyba kubańskiej fastfoodowej sieciówki – El Rapido,
słynącej z opieszałej obsługi. Ceny hamburgerów i pizzy były tylko odrobinę
wygórowane, co, w kontekście obaw o najgorszego sortu kurortowość Varadero, odczytaliśmy
jako dobry znak. Niestety, wszystko popsuła pani zza kontuaru z kawą, która,
potrząsając kilogramową torbą kawy, oświadczyła, że kawy nie ma.
Posiliwszy
się więc, ale nie zintoksykowawszy kofeiną, zebraliśmy bagaże i poszliśmy – by
paręset metrów dalej spróbować szczęścia w sympatycznie wyglądającej cafeterii,
która napisami i apetycznymi obrazkami na szybach zachęcała do wstąpienia na
śniadanie. Korzystając z tego, że Oliver, który hamburgerów i pizzy ma już od
paru dni dość, więc w El Rapido nie jadł z nami, jeszcze studiował śniadaniowe menu
pod kątem zestawów śniadaniowych, poprosiłem o kawę. „No tienne. Machine
broken,” usłyszałem w odpowiedzi. Bez sensu to Varadero.
Bez
sensu było też, uznaliśmy szybko, przeczesywać miasteczko w poszukiwaniu casa w samo najsłoneczniejsze
najgorętsze południe z bagażami. W myśl systemu opisywanego kilka rozdziałów
temu, wytypowaliśmy Olivera do zostania w bazie – ja z Renatą ruszyliśmy w
teren. Postanowiliśmy iść razem, żeby na bieżąco konsultować postępy. Które,
szybko się okazało, były nikłe. Zeszliśmy kilka sympatycznych, zacisznych,
naszpikowanych kwaterami uliczek: gdzie nie wstąpiliśmy – ocupado. W jednym miejscu kazali nam poczekać, bo ktoś decyzyjny
rozmawiał akurat przez telefon, ale kiedy rozglądając się po podwórku
zobaczyliśmy samowyskubaną papugę w za małej klatce, uznaliśmy, że klimat tak
czy owak nam nie odpowiada i zmyliśmy się. W innym miejscu mignęła nam
tabliczka vacante, ale kiedy po kilku
minutach tam zaszliśmy, okazało się, że już ocupado.
‘We arrived just a few minutes ago’ oświadczył ze śmiechem jakiś buc, świeżo
upieczony lokator – niech go łóżkowe pluskwy pogryzą.
Po
mniej więcej godzinie i kilkunastu porażkach Renata uznała, że ma dość i że
nigdy-przenigdy niczego nie znajdziemy i że przyjdzie nam żreć gruz i zginąć
marnie. Najwyraźniej nadszedł czas na powrót do bazy i wymianę zawodnika. W
drodze powrotnej spróbowałem jeszcze szczęścia przy głównej drodze: señora sama
miała ocupado, ale widząc moją
desperację, kazała mi poczekać i obdzwoniła ziomków. Któryś miał pokój
nieopodal. W międzyczasie, czekając na mnie, Renata musiała wyglądać tak
smutno, że jakiś zamiatacz ulic o wrażliwym sercu wręczył jej kwiatek, który
teraz zdobił jej kapelusz. Natura ludzka potrafi jednak czasem zaskoczyć i
napełnić ostrożnym optymizmem. Señora poprowadziła nas, w każdym razie, w
pobliże bazy, gdzie nadal stacjonował Oliver – miejsce wyjątkowo szczęśliwe,
plaża o rzut kamieniem. Sam dom też wyglądał niczego sobie: trochę odrapany,
ale o pięknych proporcjach i piękną dachówką kryty. Już się cieszyłem
nieśmiało. Nasza propozycja mieszkaniowa okazała się jednak znajdować w
wyjątkowo mało klimatycznym budyneczku na tyłach właściwego domu, droga do
niego prowadziła przez wąskie zagracone podwórko i takież schody a sam pokój
nie miał okien i był generalnie klaustrofobiczny i odpychający. Dla świętego
spokoju, żeby wreszcie gdzieś się rozpakować i ewakuować jutro, wzięlibyśmy go,
ale 35 kuków wyśpiewane przez gospodarza zamknęło negocjacje. Już lepiej żreć
gruz i żeby nie było niczego.
Wróciliśmy
do śniadaniowni, wypiłem dwie TuCole, wymieniłem Renatę na świeżego i
obiecującego Olivera, spaliłem Populara, ruszyliśmy. W kolejnych uliczkach
wyszło niestety z grubsza podobnie, casas
były jak mężczyźni po trzydziestce – albo ocupado,
albo coś z nimi nie tak. Ale jednak przede wszystkim ocupado. Po trzech kwadransach eksploracji mniej więcej, zaszliśmy
do biura turystycznego Paradiso. W sumie głównie po to – nastał już ten etap –
żeby zeksplorować opcje wydostania się z tego cholernego Varadero i znalezienia
się w Matanzas, naszym kolejnym przystanku w niespiesznej drodze powrotnej do
Havany. Pani okazała się być – może przez to, że siedziała sobie za biurkiem w
cieniu zamiast bawić się w domokrążców pod zenitem, jak my – nieco bardziej
optymistycznie nastawiona do perspektyw naszego pobytu w najbardziej
wypromowanym kurorcie Kuby. Wyciągnęła notes, długopis i chwyciła za telefon.
Wykonała tych telefonów z kilkanaście chyba, przyznając wreszcie, że faktycznie
wszystko wydaje się być ocupado.
Przeszliśmy
do rzeczy. Pani wyjaśniła nam, gdzie jest dworzec autobusowy, z którego, jeśli
z autobusem się nie poszczęści, możemy złapać taksówkę. „Jest jeszcze jedna
opcja,” zagaiła z wyzywającym uśmiechem, „możecie na jeden dzień stać się
takimi jak my Kubańczykami. Chcecie usłyszeć, co to za opcja?” Po takim wstępie
– pewnie, że chcieliśmy: kto by nie chciał na jeden dzień stać się
Kubańczykiem. „No więc idziecie tam. [Wskazała na południe.] Do głównej drogi. [Autopista
Sur.] Stajecie na rogu: będą tam inni ludzie, więc będziecie wiedzieli gdzie
macie stać – i pokazujecie tak. [Tu wykonała gest łapania stopa.] Nie w tę
stronę, tylko w tę – tam jest Matanzas.” Gwoli wyjaśnienia, pani nie była aż
tak pozytywnie odjechana, by proponować nam łapanie klasycznego stopa zza lady
biura turystycznego. W sposób przez nią opisany łapie się nie tyle prywatne
samochody, co raczej długodystansowe camiones,
ciężarówki, o których wspominałem jeszcze z Havany, albo lokalne autobusy. Jest
to więc raczej tutejsza unikalna forma transportu publicznego niż przygodowego
podróżowania na własną rękę.
Tak
czy owak, choć pracował we mnie ten szelmowski błysk w oku pani z Paradiso, po
powrocie do śniadaniowi raczej bez wiary przedstawiłem nieco już
zmartwychwstałej Renacie tę opcję, skłaniając się raczej ku bożemu autobusowi.
Już mieliśmy ruszać na położony kilkanaście przecznic dalej dworzec, kiedy dla
odmiany padł Oliver. Albo mu omlet zaszkodził, albo już wcześniej nosił w sobie
bakcyla zatrucia pokarmowego. Na szczęście kilkanaście minut dwubiegunowej
toaletowej reanimacji jako tako postawiło go na nogi. Na tyle, że mogliśmy trochę
zdystansować się od całej tej sytuacji rozważając ją w kategoriach nie dopustu
bożego a wspomnianej wcześniej krzywej Gaussa.
Tak
to bowiem wygląda, że jak się w jakimś okresie czasu organizuje sto, dajmy na
to, noclegów – czy to bukując, czy szukając na miejscu – to kilka wyjdzie
genialnych, kilka gównianych, kilkanaście niezłych, kilkanaście słabych – a
reszta będzie gdzieś pomiędzy. Można z doświadczeniem trochę tę krzywą
optymalizować, ale cała zabawa nadal pozostaje grą. W którą po prostu dziś w Varadero
przegraliśmy.
Na
dworcu, gdzie dotarliśmy kilka minut przed trzecią, mieliśmy nieco więcej
szczęścia: dowiedzieliśmy się, że najbliższy Viazul do Matanzas odjeżdża o
czwartej i są na niego miejsca. 6 kuków od osoby. Coś wreszcie ugrawszy,
postanowiliśmy złapać tę pozytywną falę i dać sobie kwadrans szansy na
znalezienie szybszej i wygodniejszej (bo dojeżdżającej do centrum a nie na
rogatki) opcji taksówkowej. Renatę i Olivera zostawiwszy w poczekalni i
narzuciwszy na ramię plecak, co by wyglądać bardziej kusząco dla taksówkarzy,
ruszyłem na łowy, w których to ofiara miała stać się myśliwym.
Krzywa
krzywą, ale to zdecydowanie nie był mój dzień. Jedyny taksówkarz przed wejściem
do dworca, który się na mnie połasił, był zainteresowany kursem do Havany, ale
do Matanzas już mniej. Zaproponował mi 40 kuków – dwukrotnie więcej, niż
zakładałem, że 25 kilometrów do Matanzas powinno kosztować i nie był chętny do
rozmów. Idąc w stronę głównej alei Varadero, ściągnąłem na siebie jeszcze
jednego drapieżnika, ale i ten zaczął od 40. Wyjaśniłem, że mamy autobus za
godzinę, więc nie mamy ciśnienia, ale gdyby chciał pojechać za 20, to chętnie.
Już-już coś się zaczynało rozwijać: gość zadzwonił do kumpla. Kumpel jednak
miał najwyraźniej lepsze rzeczy do roboty niż zgarnięcie średniej miesięcznej
pensji w pół godziny. Może to jakaś ściema z tymi pensjami – albo taksówkarska
duma może. Tak czy owak, doszedłem do głównej alei, przedreptałem z dziesięć
minut w jedną i w drugą stronę wzdłuż krawężnika: nic. Wróciłem do dworca, z
nutą zazdrości łowcy przygód rzuciłem okiem na grupkę tubylców łapiących
ciężarówkowego stopa i zajrzałem jeszcze na drugą stronę budyneczku, gdzie
stało parę żółtych taksówek miejskich. Grupka taksówkarskiego wsparcia niezbyt żywo
się zainteresowała: „Trzydzieści”, rzucił któryś. „Dwadzieścia”, odparłem
dziarsko. „Dwadzieścia pięć.” „Zaraz mam autobus, ale dwadzieścia mogę
zapłacić.” „Ok.” Tym razem nie wspomniałem, że jest nas trójka, bo wtedy z
automatu zaczyna się kalkulacja „po 10 na osobę”. W związku z tym miałem obawę,
że może dojść do drugiej tury rozmów negocjacyjnych. Ale nie: kiedy poszedłem
po Renatę, Olivera i ich bagaże, kierowca – oczywiście nie ten, z którym do tej
pory rozmawiałem, nie wiem na jakiej zasadzie oni rozparcelowują między siebie
kursy – pobiegł za mną i przy wszystkich sam powtórzył dotychczasowe ustalenia.
W
ogóle bardzo mu się spieszyło: ledwie zatrzasnął bagażnik, już siedział w aucie
i gotował się do startu. Ledwieśmy zamknęli drzwiczki, już pędził w stronę
głównej alei. Może chciał nam z wyprzedzeniem zrekompensować to, że po chwili
zboczył z drogi, żeby w jakimś domu przywitać się czule ze wszystkimi jego
mieszkańcami, wdać się z każdym z nich w poklepującą po ramionach pogawędkę i
wrócić z saszetką dokumentów. Może założył się, że zrobi trasę do Matanzas i z
powrotem w rekordowym czasie. A może po prostu wiedział, że zaraz zacznie się
masakryczna ulewa.
Padać
zaczęło już kiedy wyjeżdżaliśmy z miasta, ale dopiero po kilku minutach, kiedy
na dobre zaczęliśmy tracić z pola widzenia krawędzie szosy, taksówkarz włączył
wycieraczki. Wiele to nie dało: między ich jednym a drugim leniwym machnięciem
szyba na przerażająco długie sekundy zamieniała się w rozmazaną plamę wody.
Niebo, wcześniej pocztówkowo niebieskie, teraz zlało się w jedną gęstą szarość
z jezdnią, poboczem i skalistym wybrzeżem morza po prawej. Po lewej co i rusz
wyłaniały się z mieszaniny mgły i wirującej w powietrzu morskiej wody szarpane
wiatrem palmy. Sama jezdnia momentalnie zamieniła się w nieprzewidywalne
rozlewisko, w związku z czym nasz wciąż pogodny kierowca zaczął jechać jej
środkiem, trzymając kurs wobec przerywanej linii.
Jakby
tego było mało, dotychczas odległe błyśnięcia i ostrzegawcze pomruki burzy
przedzierzgnęły się w piekło. Nie było co liczyć sekund między błyskiem a
trzaskiem: ogłuszające pioruny mieliśmy tu i teraz. Nie rozdzierały one nieba wysoko
nad nami, ale padały jak magiczne pociski przyzywane przez jakiegoś maga albo
ciskane przez zagniewanych bogów pionowo w dół, w konkretne miejsca po obu
stronach drogi, nawet kilkadziesiąt metrów od nas.
Zwyczajem
marynarzy, którzy w krytycznej sytuacji śpiewem dodawali sobie odwagi, kierowca
włączył radio – radio, które przez resztę podróży dobre kilkanaście razy
wyłączał, żeby do kogoś zadzwonić albo odebrać telefon, jedną ręką pewnie
kontrolując ster. Pirat z Karaibów na miarę naszych czasów.
Kiedy
przed piątą dojechaliśmy do naszego docelowego Parque de la Libertad w
Matanzas, ledwie już kropiło. Rozliczywszy się i podziękowawszy, wciąż lekko
się trzęsąc, weszliśmy pod pierwszy z brzegu dach: do lobby Hotel Velasco. W
środku akurat przyjmowano jakąś dużą wycieczkę, w związku z czym wmieszaliśmy
Olivera i bagaże w tłum i z Renatą ruszyliśmy, chwiejnym krokiem, na kolejne
dziś poszukiwanie noclegu.
Pobliski
polecany przez Rough Guide Hostal Alma był ocupado,
ale miła pani skierowała nas do zajmującego sąsiadujący z nim niebieski budynek
Hostal Azul. I tam na dzisiejszą noc nie było miejsca, ale nim rozpoczęliśmy
matanzasańską edycję martwienia się i panikowania , właściciel zaproponował nam
pokój w prowadzonym przez jego rodziców Hostal Rio. „Also colonial house,” dodał,
jakby przejrzał nasz system punktowania. Niby 30 kuków, ale, nie oszukujmy się,
byliśmy pod ścianą. Jakiś mówiący nawet po angielsku jegomość zaprowadził nas
na miejsce. Faktycznie, budynek pokolonialny: z gigantycznymi drzwiami i
sufitami na pięciu metrach (nie przesadzam: nasze mieszkanie ma solidnie ponad
3 metry wysokości, więc mam porównanie). Przestronny pokój, dwa duże łóżka,
klima i wiatrak, lodówka, wieszaki, czysta łazienka z porządnym prysznicem,
ręczniki. [Jak zauważyłem później, w bonusie dostaliśmy jeszcze gniazdko na
europejskie bolce o napięciu 220 V: dotąd nieliczne gniazdka, w które dało radę
wetknąć nasze wtyczki, miały 110 V, co wystarczało na ładowanie komputera, ale
maszynki do golenia już nie.] Niby patio trochę wąskie i antyków tyle, co przysłowiowy
kot napłakał, ale po takim dniu – wyjebane. Przypieczętowaliśmy deal i wróciliśmy
do Hotel Velasco po Olivera i bagaże.
Może
jutro znajdziemy jakąś alternatywną opcję noclegową, o ile miasto okaże się
przyjazne i postanowimy zostać – zawsze w sumie możemy zebrać manatki i po
prostu złapać pociąg Hershey do Havany. Na razie jest dziwnie: kiedy po
prysznicach i szybkiej przepierce wyszliśmy z Renatą – Oliver postanowił
dokonywać żywota w pokoju – by w siąpiącym wciąż deszczu rozejrzeć się po okolicy
i upolować kolację, ogarnęła nas aura przytłaczającego opustoszenia. Okiennice
pozamykane, ludzi na progach brak, brak i paladarów z tanią kawą i kanapkami,
przed którymi lokalna społeczność mogłaby się tłoczyć – a przecież mieszkamy w
samym centrum stolicy, było nie było, prowincji. Może wszyscy wyjechali do
Varadero i zajmują tamtejsze casas…
Już
się rozentuzjazmowaliśmy na widok upstrzonego chińskimi znaczkami szyldu
Restaurante El Pekin, ale miejsce okazało się nieczynne. Promykiem nadziei rozświetliła
za to nasze serca Le Fettuccine, urocza knajpeczka na trzy stoliki, gdzie
własnoręcznie wyrabia się tytułowy makaron fettuccine: tasiemki, serwowany
następnie po niecałe 3 kuki za porcję w kliku apetycznych opcjach. Renata
zamówiła wersję z oliwą, czosnkiem i peperoncino, ja - niecodzienne zestawienie
śmietanowego sosu curry i chorizo. Oraz prostokątną pizzę z cebulą i chorizo –
może nie włoską, ale smaczną i pięknie podaną na drewnianej deseczce. Biorąc
pod uwagę piwo za 1,25 kuka, już sięgaliśmy nieba – by spaść z łoskotem na
ziemię, usłyszawszy, że… kawy nie ma, bo się, kurwa, maszyna zepsuła... No nie
wierzę. Jakaś kawowa klątwa wyrosła na drugiego – po krzywej Gaussa –
sponsora naszego dzisiejszego odcinka!
Już
bym się zaczął poważnie obawiać, zerkając podejrzliwie na dziwną statuę
zajmującą stolik na patio zaraz obok mojego, czy to aby nie jakaś tajemnicza
santeria ze skrętem w stronę voodoo tu nie działa. Posąg, który w pierwszej
chwili wziąłem za zwykłą ozdobę, przedstawia Murzynkę z przymkniętymi oczami w
chuście na głowie, trzymającą na obfitym łonie tablicę z kwiatem o ośmiu
płatkach. Ponieważ stolik Murzynki jest znacznie większy od mojego – na którym
ledwie mieści się komputer, butelka Presidente i popielniczka – chciałem się
nieśmiało przysiąść. Wtedy jednak dostrzegłem, że wokół niej rozłożone są
muszle. Ani chybi jakiś domowy ołtarzyk. Już lepiej zostanę grzecznie pod
ścianą na moim przymałym blacie. Dzień był wystarczająco długi i bez zemsty
kultystów za zbezczeszczenie wizerunku ich obrzmiałej bogini matki.
„Już
bym zaczął…” – napisałem, bo jednak ostatecznie dostałem swoją kawę. Wieczorem
trafiliśmy na równie opustoszały, co reszta centrum deptak, gdzie wreszcie,
badając jedną z bocznych uliczek, znaleźliśmy czynny paladar. I to jaki
paladar! Niby tradycyjna dziura w ścianie i nieskomplikowane menu na
tradycyjnych karteczkach wsuniętych w tablicę na okiennicy: kawa, lemoniada,
pizza, kanapki. Ale w środku – kieliszki podwieszone pod sufitem i obsługa w
eleganckich, relatywnie, fartuchach. A na zewnątrz – niby banalna oczywistość,
ale, wierzcie lub nie, w tutejszych realiach urasta to do rangi rozwiązania,
nomen-omen, rewolucyjnego: stylowe, jak na tutejsze standardy, ogrodowe
stoliczki i krzesełka! Owszem, bywa, że na skrawku chodnika pod paladarem (mówimy
o paladarzach podstawowych, nie zupełnie innej kategorii o ambicjach
restauracyjnych) stoi plastykowy zydelek czy dwa, ale na tym koniec. Bywa, że
można wejść do środka i w cieniu, choć raczej na stojąco lub w przykucu, wypić kawę
lub smoothie, ale tego, co tutaj: ślepej brukowanej uliczki zastawionej
stoliczkami i krzesełkami, jeszcze dotąd nie uświadczyliśmy. Niesamowite, swoją
drogą, jak ta skądinąd zwyczajna, wręcz brzydka uliczka, którą ze ślepej
pogrążonej w mroku strony zamyka jakaś buda czy kontener na śmieci, ożyła
dzięki temu jasnemu okienku i przestrzeni do wypicia filiżanki espresso. Pewnym
poetyckim wyjaśnieniem całego tego przedsięwzięcia jest nazwa zaułka: Calle de
Los Artistas. Ulica Artystów. I wszystko jasne.
No comments:
Post a Comment