Monday, November 13, 2017

Kuba. Rum, cygara, rewolucja. Rozdział X



Restaurante SaboreArte, Santa Clara, poniedziałek, 31lipca 2017, kwadrans po ósmej

Pierwszy posiłek w Santa Clara.
Powiedzieć, że Santa Clara nas urzekła, byłoby pewną przesadą – choć Renata wyjątkowo dobrze się tu czuje, lekturę biografii Fidela Castro (w kubańskim hiszpańskim wymawianego bez „s”, mniej więcej jak „Katro”) przeplatając namiętnym przeciąganiem nas po muzeach Che, pomnikach Che, mauzoleach Che i pozostałościach pociągu, który Che dzielnie wykoleił. I piciem mango smoothie. Tu bez cienia wahania przyłączę się do fascynacji – a wręcz zaryzykuję skandaliczne stwierdzenie: nektaru bardziej olśniewającego od miejscowego rumu.

Santa Clara, choć jest stolicą prowincji Villa Clara, ma aurę małego miasteczka. W pewnym sensie podobną do Trinidadu: tam perfekcyjnie wpisywali się w lokalny krajobraz miejscowi caballeros w słomianych kapeluszach i gumiakach lub kowbojkach, dumnie kłusujący wybrukowanymi uliczkami – tu perfekcyjnie normalne jest złapanie zamiast taksówki powozu lub tramwaiku konnego. A jednak jest inaczej – w dużej mierze chyba ze względu na architekturę: tam wciąż mocno sięgającą korzeniami początków kolonizacji wyspy i nieco późniejszych czasów rozkwitu plantacji trzciny cukrowej i tytoniu. Tu – jakby bardziej uformowaną ostatnimi dwoma burzliwymi stuleciami, w tym rewolucją, ze wszystkimi jej przedziwnymi konsekwencjami.

Fidel grzeje się w aurze El Che.
No i Trinidad był pełen turystów, czego produktem ubocznym było pewne podekscytowanie na pokaz i załamująca drożyzna. Tu turystów jest bardzo mało; większość najwyraźniej jest tu mniej lub bardziej przejazdem. Zamiast hajpa – jest chill; z odrobiną nudy pod tytułem „właściwie co tu robić?”. Poza, ma się rozumieć, nostalgicznymi spacerami śladami El Che – oraz próbami znalezienia świętego graala kuchni kubańskiej: czegoś, co – choć przecież doskonale po prawie trzech tygodniach na wyspie rozumiemy, że z pustego i Salomon nie naleje – wykraczać będzie poza smętne gusta kulinarne tubylców i jeszcze smętniejszy asortyment produktów dostępnych w sklepach i na bazarkach.
Tym oto caterpillarem El Che wykoleił burżuazyjny pociąg.













Pogrążeni w lekturze karty dań Casa del Gobernador.
Na razie, jak wszędzie, szału nie ma – ale tu przynajmniej pobiesiadać można wyjątkowo tanio. I to właściwie wszędzie. Podczas pierwszego spaceru trafiliśmy na przykład na Casa del Gobernador, Governor’s Residence. Nazwa, choć przywodzi na myśl billboardy nowobogackich osiedli w Azji Południowo-Wschodniej, nawiązuje bez specjalnego zadęcia do tego, że w pierwszych dziesięcioleciach XX wieku w budynku rezydowali kolejni czterej gubernatorzy prowincji. Teraz, w pełnej rozmachu ocienionej przestrzeni dziedzińca, balkonów i sal, funkcjonuje restauracja. Na pierwszy intuicyjny rzut okaz – pięć gwiazdek i dania od piętnastu kuków w górę – ale dla draki postanowiliśmy przestudiować w skupieniu zaprezentowane nam uroczyście przez odźwiernego oprawne w sztuczną skórę menu. A tam ceny jak w kafeterii w Trinidadzie, dwa razy niższe niż w najmniej zachęcających paladarach! Zupy i startery koło kuka, dania od niecałych trzech, w największych porywach do sześciu – nie licząc zawsze drogiego homara. Piwo za prawie sklepowe półtora kuka. Wprawdzie w bliższym kontakcie z rezydencją, na przykład jej toaletą z muszlami pozbawionymi bestialsko desek klozetowych, o mydle nie wspominając, ilość gwiazdek dramatycznie spada, ale value for money i tak jest – i to w jakich zacnych murach! Jak się szybko okazało – taka jest właśnie cała Santa Clara.

Śniadanie godne El Che.
Tak się w tym luksusie rozsmakowaliśmy, że na trzecią noc – czemu w ogóle zostaliśmy na trzecią noc, wyjaśnię już za chwilę, stay tuned – postanowiliśmy zmienić hotel. W ostatnich poszukiwaniach noclegów z przewodnika Rough Guide, w Trinidadzie i Santa Clara właśnie, przyjąłem prosty system punktowania potencjalnych opcji: punkt za określenie „colonial house”, punkt za „antique furniture”, punkt za „patio” albo „sun terrace”. W przypadku równej ilości punktów, decydowała reszta opisu, na przykład że gospodarze są mili albo mówią po angielsku, że wycieczki organizują etc. W przypadku Trinidadu system zadziałał – trafiliśmy przepięknie do El Tayaba. W przypadku Santa Clara – zainterweniowała Renata… 

Oliver pochłania swoje dwie porcje jajecznicy.


W opisie Casa de Consuelo Ramoz y Nelson Turiño, mianowicie, napomknięto o plotce, że we wczesnych latach 60-tych zatrzymał się tam Che Guevara. Renata uznała, że to jest warte dodatkowe über-punkty, dzięki którym ta opcja w przedbiegach, mimo braku słów kluczy „colonial house” i „antique furniture” rozprawia się z pozostałymi. Cóż… źle nie trafiliśmy, ale od czasów, gdy, Ernesto (kubańska wymowa: „Erneto”) przeciągał się na naszym łóżku i sikał w naszej łazience, renowacji przesadnych w casa nie poczyniono. Czysto było, pościel poprana bonusowo: razem z kapami, gospodarze sympatyczni, pomocni, nawet patio, codziennie szorowane razem z ławkami, całkiem do rzeczy – ale jakoś tak wszystko trąciło stęchłą myszką… No nie zaiskrzyło po prostu – bywa.

Spacerując więc sobie po miasteczku, i chcąc nie chcąc zaglądając przez okna do tych wszystkich „colonial houses” z ich „antique furniture” i wypatrując ich skąpanych w zieleni „patios”, wstępowaliśmy do środka, żeby spytać o ceny i dostępność pokojów na dzisiejszą noc.


Hostal Florida Center, Santa Clara, poniedziałek, 31 lipca 2017, w pół do jedenastej

My kinda place.
I dlatego właśnie siedzę sobie teraz na pustoszejącym powoli rozległym patio hotelu, który, gdyby nie był hotelem zamieniającym się wieczorem w restaurację z muzyką na żywo, mógłby z powodzeniem zarabiać na siebie jako muzeum. Szkoda o tej porze czasu na rozwodzenie się nad skrzypiącymi bujanymi fotelami z siedziskami z rafii, stojącymi zegarami, gigantycznymi garderobami z lustrami w sam raz dla Slendermana, radiami z lat 30-tych i niewiele młodszymi maszynami do pisania. Dość powiedzieć, że takiego art-deco, jakie prezentują łóżka w naszym pokoju, dawno nie widziałem: grube, spatynowane rury, jak z jakiegoś steam-punkowego laboratorium szalonego naukowca, i obowiązkowe, choć jakby z zupełnie innej bajki, muszelkowe ozdobniczki. W latach dwudziestych i trzydziestych to jednak mieli fantazję… Kosztuje nas ten luksus 35 kuków za noc, dyszkę więcej niż u Consuelo i Nelsona, ale jest to wyjątkowo dobrze i lekką ręką wydane 10 kuków.

Szalone art deco Hostalu Florida Center.
Tym bardziej, że muzyka na żywo tuż pod naszym wychodzącym na patio oknem też piechotą nie chodzi. Choć, musze przy tym przyznać, odrobinę niezręcznie było nam przeciskać się przez gitarzystę i obfitą śpiewaczkę, którzy akurat w naszych drzwiach, dosłownie, się rozstawili… Tym bardziej było niezręcznie, że w przeciwieństwie do trynidadzkich ciepłych i pogodnych raczej klimatów son czy trova, ten duet walił po uszach i sercach obuchem rozdzierającego smutku i jakiejś niezaspokojonej tęsknoty. Obfita pani nawet, gdy akurat nie śpiewała, taką miała głębię w oczach, że aż ciary szły.

Moja przepustka do godziny w świecie Internetu.
Ale dość w tym temacie – jako że jutro muszę wstać grubo przed siódmą, wrócę wreszcie do zasygnalizowanej wcześniej sprawy przedłużenia naszego pobytu w Santa Clara. Nie bez słuszności możnaby domniemywać, że zostaliśmy ze względu na tanie biesiadanie, ale tym razem to nie to. Zostaliśmy, bo w pewnym sensie zostaliśmy w Santa Clara, na własne w sumie życzenie, uwięzieni. I, co gorsza – trochę to śmieszne, ale i trochę straszne – w pewnym sensie wciąż uwięzieni jesteśmy. W złotej klatce, ale jednak...

Kiedy nam w sobotę, kilka godzin po przyjeździe do miasta, zaświtała myśl, że jest sobota, w związku czym biura sprzedające bilety autobusowe zamykają się wcześniej, było już za późno. Kupić zresztą jak kupić – nie było nawet jak dowiedzieć się, co stąd, gdzie i kiedy jeździ. Z początku nie panikowaliśmy, mając w perspektywie całą niedzielę na ogarnięcie tematu, ale kiedy i  w niedzielę biura Infotur i Cubanacan w centrum okazały się być nadal zamkniętymi na głucho – podobnie jak biuro Viazul na dworcu na obrzeżach miasta, zrobiło się nerwowo. Stanęliśmy właściwie przed wyborem: a) pojechania w poniedziałek, czyli dziś, rano z bagażami na dworzec Viazul i liczenia na to, że nam się poszczęści i po pierwsze coś gdzieś, najlepiej do Varadero, będzie odjeżdżać i że akurat będzie odjeżdżać wkrótce; b) wykosztowania się na taksówkę, czyli przepłacenia mniej więcej dwukrotnie; c) odpuszczenia sobie, przedłużenia pobytu o jedną noc i spokojniejszego kontynuowania researchu w ciągu dnia.

W obliczu rozleniwienia i ciągot do miejscowych kolonialnych hoteli, dość szybko przegłosowaliśmy ostatnią opcję. Stąd trzecia noc w Santa Clara i, pośrednio, moja dzisiejsza miejscówka.

Dzień dzisiejszy zaczęliśmy od przeprowadzki do Hostal Florida Center i próby posurfowania na fali lenistwa: poprosiliśmy właściciela o wywiedzenie się, ile kosztowałoby zorganizowanie miejsc na taxi collectivo na jutro. Pomijając nieco większy niż w autokarze ścisk, dzielona z innymi podróżnymi duża taksówka bywa na Kubie opcją zadziwiająco atrakcyjną: nie dość, że auto podjeżdża – przynajmniej w teorii – o umówionej godzinie w dowolne miejsce, czyli pod drzwi casa, koszt przejazdu collectivo może być niższy niż koszt biletu na autobus. Na przykład Transtur z Viñales do Trinidadu kosztował nas 37 pesos convertibles od osoby – collectivo proponowano nam za 35 pesos od osoby.  

Niestety, właściciel hostalu, wykonawszy jakiś telefon, zaproponował nam nie collectivo, ale prywatną taksówkę – za 70 pesos convertibles. Żadna łacha.

Skierowaliśmy w związku z tym kroki do biura Cubanacan, które generalnie sprzedaje bilety na Transtur. Transtur, wyjaśnię, tym się różni od Vizaul, że autobus, czy też autokar, nie odjeżdża z położonego tradycyjnie na wypizdowie dworca, tylko spod jakiegoś hotelu w centrum, czasem – w większym mieście, jak w Havanie na przykład – można sobie wybrać najdogodniejszy z kilku hotelowych przystanków startowych, które autokar po kolei objeżdża. Przy tej samej co w Viazul cenie biletów, oszczędza się więc fatygę i koszt dojazdu na dworzec. Kierowaliśmy jednak swe kroki do Cubanacan raczej pro forma: wedle wywieszonych na szybie godzin otwarcia, biuro miało rozpoczynać pracę o… 1.30. A jednak – było czynne. Pani po angielsku średnio ogarniała, ale udało jej się przekazać, że najbliższe wolne miejsca mają na… piątek. Bueno.

Standardowa miejska bryczka.
Lekko podpanikowani, złapaliśmy bryczkę na dworzec Viazul. Jeszcześmy dobrze nie wysiedli, o przejściu przez jezdnię nie wspominając, kiedy podbiegł do nas pierwszy jinetero, naganiacz, z propozycją przejazdu taksówką „Havana-Varadero-mañana”. Podziękowaliśmy i ruszyliśmy pewnie w stronę dworca. Z kłębowiska taksówkowych gangsterów wyłonił się następny agent. Uznałem, że w sumie nie zaszkodzi dowiedzieć się, na czym wstępnie stoimy w kontekście przejazdu do Varadero, gdybyśmy już teraz mieli go zabukować na mañana. Okazało się, że stoimy na 15 kukach od osoby. Nienajgorzej na start. 

Przedpołudniowo opusztoszały rynek Santa Clara.
Dworcowe biuro Viazul było czynne – i przyozdobione długą kolejką. Nie do końca wiedzieliśmy, czy to za biletami ludzie tak stoją, czy do tak zwanego, nie wiadomo po co dokładnie wymyślonego, check-inu, ale postanowiliśmy tak czy owak spróbować szczęścia. Nie minęło pół godziny, kiedy przyszła nasza chwila prawdy. Zaczęło się zachęcająco: pani zza biurka, wysłuchawszy ze znudzoną miną naszych planów podróży do Varadero nazajutrz, nie popukała się w głowę i nie powiedziała, że jesteśmy loco, tylko podała nam notes i poleciła się w niego wpisać. Gdzieś w natłoku jej hiszpańskiego przemieszanego z angielskim, wyłapaliśmy jednak niepokojące wyrażenie „waiting list”. Wyglądało na to, że nie wiadomo, czy będą dla nas miejsca. Pani potwierdziła, że „not sure”. Poleciła nam zgłosić się na check-in o 7.30, na pół godziny przed odjazdem – wtedy ma się okazać co i jak. Na drugi, popołudniowy autobus też tylko lista kolejkowa była dostępna. Średnio nas zachwyciła rola pasażerów rezerwowych, więc – biorąc pod uwagę, że w sumie nigdzie nam się nie spieszy i moglibyśmy się jeszcze popławić w muzealnych luksusach Santa Clara – zapytaliśmy, na jaki dzień można kupić pewne bilety, zamiast zapisywać się na listę. „I don’t know!” wykrzyknęła pani z wyrzutem, rozkładając teatralnie ręce i ucinając tym samym dalsze rozmowy.

Wracając z dworca Viazul z podobnymi przemyśleniami, co żołnierze Napoleona z Moskwy, zajrzeliśmy jeszcze na lokalny dworzec Intermunicipal, gdzie również gromadzą się taksówkarze. Klimat był mniej gangsterski, ale zamiast collectivo, zaproponowano nam prywatną taksówę – 60 kuków. Jak coś, dyszka do przodu w stosunku do taksy z hotelu – i jakaś perspektywa negocjacji ceny.

Searching for the way out.
Na koniec jakże ekscytująco spędzonego przedpołudnia, pozostało nam odwiedzenie biura agencji Infotur. Infotur w Havanie organizuje collectivo w niezłych cenach i – o ile chce się w to wierzyć – z wypróbowanymi kierowcami. Było więc po co się fatygować, wydawało się. Infotur w Santa Clara, jak szybko skonstatowaliśmy, dysponuje miłą i całkiem sprawną w angielskim chica, organizowane jednak przez biuro taksówki zbiorowe opierają się, czego dziewczyna nawet nie kryła, na tych samych dworcowych jineteros z dworca, z którymi dopiero co rozmawialiśmy. Wykorzystując fakt, że wreszcie ktoś nas nie tylko rozumiał, ale i potrafił odpowiedzieć na pytanie pełnym zdaniem, postanowiliśmy jeszcze poprosić o naświetlenie fenomenu viazulowej waiting list. Dowiedzieliśmy się niewiele więcej, niż sami wykliniliśmy z kontekstu. Jedna koncepcja jest taka, że kto ma bilet, może go anulować lub się nie zgłosić i wtedy jego miejsce jest sprzedawane ponownie, druga – że pierwszeństwo sprzedaży biletów ma biuro na stacji początkowej, w tym przypadku w Santiago de Cuba, i dopiero kiedy autobus wystartuje stamtąd, informacja o ilości wolnych miejsc trafia do innych biur na trasie. W związku z tym, że jesteśmy na miejscach 3.,4. i 5. na liście rezerwowej, chica oceniła nasze szanse na 50 procent.

Podsumowując, jutro pobudka jakiś kwadrans po szóstej. Pakujemy się i ruszamy na dworzec. Trudno powiedzieć, czy o tej porze złapiemy jakąś bryczkę, czy przyjdzie nam te dwa kilosy zrobić z buta. Normalnie spoko, z nieszczęsną walizką – średnio. No ale jest to do przejścia. Około 7:30 przeżyjemy kolejną chwilę prawdy w biurze: będzie dla nas miejsce, lub trafimy w łapy jineteros. Jeśli uda nam się załapać na collectivo po 15 od osoby lub wynegocjować relatywnie dobrą stawkę, 50-60 kuków, za prywatną taksówkę, pojedziemy, jeśli nie – pomaszerujemy na Terminal de Autos de Alquiler przy dworcu Intermunicipal, gdzie jineteros są mniej natarczywi i może bardziej skłonni do negocjacji. Z drugiej strony, tam już będziemy pod ścianą, co negocjacjom nie sprzyja. Jeśli i to nie wyjdzie – biada nam.


No comments:

Post a Comment