Hostal
El Tayaba, Trinidad, piątek, 28 lipca 2017, kwadrans po jedenastej
Bonusową
konsekwencją zdolności do szybkiego wypracowywania poczucia „bycia u siebie”
jest możliwość przeżywania, nawet podczas tak stosunkowo niedługiej podróży jak
nasza niniejsza, powrotów do „swoich miejsc”.
W
gruncie rzeczy, nawet podczas tych dwóch ostatnich dni spędzonych w nadmorskiej
wiosce La Boca, oswoiliśmy kilka lokalnych przybytków, do których wracaliśmy na
tyle często, że straciliśmy tych powrotów rachubę.
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh6GFzJUuHOXDZrI0NhcoNDzZKI8kLaCMvG0-xtTpBI5fTFa5khsd6BQhgEcltaE8uCJQxMcjxPw_WfafQLz7cFoVj6S5cWdC83YOiqg5MK-RhCpDHP2KZP-QAA2hrMDQT7UcLzLujkoMk/s320/DSCN0397.JPG) |
Jest pizzunia z chorizo na plaży - są wakacje! |
Jak
choćby prowizoryczną pizzerię serwującą trzy rodzaje pizzy: z serem za 10
małych pesos (1,3 zł), z szynką za 15 i z chorizo – również za 15. Żeby zamówić
pizzę, trzeba jakoś zwrócić na siebie uwagę łysego sprzedawcy o kamiennej twarzy,
który, zainkasowawszy wreszcie odpowiednią ilość pesos i przyjąwszy zamówienie,
powtarza je na tyle głośno, by
tajemniczy kucharz – którego nikt nigdy nie widział, bo kryje się za brudną
ścianą – usłyszał. Po chwili z okienka w ścianie wysuwają się okrągłe blaszane
patelenki, które mrukliwy łysy nonszalancko wrzuca do skonstruowanego z jakiejś
starej beczki pieca. Następuje długie pięć minut oczekiwania. Gotowe gorące patelenki łysy prosto
z pieca przerzuca na kontuar. „Salsa?” – pada beznamiętne pytanie. Jasna
sprawa, że salsa: rzadki sos pomidorowy ślimaczkiem dekoruje powierzchnię pizzy.
„Sal?” – jasna sprawa, że sal: kilka potrząśnięć wielkiej solniczki pokrywa
parujący ser błyszczącymi kryształkami. Następnie kilka szurnięć łopatki
przerzuca solidne placki na szybko nasiąkające tłuszczem arkusiki kartonu,
które moment później parzą nam dłonie – i podniebienia. Klimat klimatem, ale
nie ma się co oszukiwać: nie jest to najlepsza pizza na świecie – najlepsza
jednak, to mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, jaką jedliśmy dotychczas na
Kubie.
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj_kZs8vVX7eJQKgJ1izmXIy6HmMyNYDhvWvJCrHIgBYbzB_a68SvSCqarX97BXa2X4VbuL-3iBiL9lMKVP_fxdeph5wajvRQntk_7GLl5qzwsV6ebmRm4Oj9baEhF42OsfEv_31sDtAw0/s320/DSCN0435.JPG) |
|
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgRG8wldrhYhBtUY_xMx5LS5NP1ekEwAzukEflCLsjt2zh8m9zoQEV_R_csX7VHH2_b0Yw0a2638fNNxkgc6bDlB25HbcDQXXA8LwvFX7uSpLgiMSQwbcx41OrPdPecs2uTEoHTDQ-Jvpc/s320/DSCN0398.JPG) |
Bulwar La Boca. |
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgXhgZHgccepRR8O2-foR4XNf4cnSNeCdFFq1VK6rLP9FqCI0eS-k-xOc-dqpB8nu3JXBiaKpPk0gfCsSn_Bqb2tWUHEMjUKCPKBi42eNvoT49yNRUaBRB0nD_DdJRtXbcgXoJ3pSLIv2g/s320/DSCN0437.JPG) |
Renata churrosom nie przepuści... |
|
|
|
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhj17WZOeXyqkLHoQI66kte6K3DVlualCV2o9Lp_BxParjLLr4gx7zHs_UoxBdWVEzREMhMyEkdCILjGvmkWZa4z3qVpey9l8EydbjAIg6td6ZbWZysn3AOyQppfv_QvcE-EfX8LCmsN4g/s320/DSCN0428.JPG)
Druga z naszych top-jadłodajni to zadaszony straganik mający w menu kanapki, napoje,
w tym lekko gazowane refresco z
koncentratu po dwa 2 pesos (26 groszy) za kubek, kilka niedrogich dań comida criolla, czyli kuchni kubańskiej
i, zaskakująco, paella. Paella, żółta kleista ryżowa paćka z
kawałkami ryb, stała się pierwszym wyborem Renaty i Olivera, ja upodobałem
sobie chuleta: soczysty stek ze
schabu z kością, który zamiast z ryżem i czarną fasolą, które nieco mi się już
przejadły, można zamówić z frytkami. Plażowy sztos – za 30 małych pesos, czyli
niecałe 4 zł. Wielką wartość dodaną straganiku stanowi stary kucharz, który nie
tylko upewnia się, że klient jest nakarmiony, ale ogólnie zaopiekowany. Jak pan
Roman z Zakąsek uwieczniony w „Hitler – w poszukiwaniu elektro”. Stary człowiek
znad morza po angielsku nie mówi, ale jego nietypowo spokojny hiszpański i
nietypowo błękitne oczy potrafią wytłumaczyć, że, na przykład, w porze
śniadania paella nie ma, gdyż jej
przygotowanie zajmuje kilka godzin a nie da się jej przygotować poprzedniego
dnia, bo nie byłaby wtedy – a raczej wtenczas: bardziej pasuje do niego
„wtenczas” – odpowiednio dobra.
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhQ1yg6xNXxnjVx1Ad_tg0mjuu01p7FO71V6Hjv7FYfLIQLEk6jOFBvxw6d7OEvwJb1TY07XxBbCXZJkVh30vMPbL9vRnY1IxLAyMrGg18JLAkSsE2NZ2jXDbfdS-GJZRM3ybl3JksYLvE/s320/DSCN0401.JPG) |
W drodze na obrzeża wioski - po popołudniowym deszczu. |
Trzecią
z naszych top-opcji stała się cafeteria, którą po raz pierwszy odwiedziliśmy przejeżdżając
rowerami przez La Boca w drodze powrotnej z Playa Ancon. Wtedy karmiła nas
starsza pani, której pan con tortilla i
salchichas – kanapki z omletem zasmażonym z plasterkami parówki – wydały
nam się, kiedyśmy się już w La Boca na dobre zainstalowali, warte długiego
spaceru z naszej casa na skraj
wioski, gdzie garażowa jadłodajnia się mieści. Teraz za ladą uwijał się młody
chłopak, bardzo flamboyant, którego pan con tortilla i salchichas –
zapiekane z parówkami pokrojonymi nie w plasterki, lecz wzdłuż – okazały się
przebijać te jego mamy, lub babci – a wręcz zbliżać się do poziomu tajskiego
Seven-Eleven. No i te soki – smoothies, powiedzielibyśmy w Europie – z mango po
3 pesos (39 groszy) za oszronioną szklankę… Chłopak, jak zdecydowana większość
mieszkańców La Boca, po angielsku nie ogarniał, ale nasz hiszpański generalnie śmiało
wystarczał, by się dogadać. Aż do wczorajszego wieczora, kiedy okazało się,
nasz rachunek wyniósł 40 małych pesos. Jakoś tak mało, wydało nam się – musiał
się chłopak pomylić. Kiedyś może zacząłbym mu tłumaczyć, że coś jest nie tak,
ale niezliczone tego typu sytuacje przerobione w miejscach, gdzie angielski nie
działa, nauczyło mnie, że jak się zaczyna tłumaczyć, że coś jest nie tak z
rachunkiem, sprzedawca zaraz się spina, bo myśli, że ja myślę, że coś jest nie
tak na moją niekorzyść. Zaczyna sobie panicznie dorabiać wizję, że jestem
niezadowolony i będzie draka i strata twarzy. Co nie ułatwia komunikacji i
generalnie nic dobrego z tego nie wynika. Więc zapłaciliśmy, dokupiliśmy
jeszcze puszkę refresco dla Olivera, który
spał w pokoju i skierowaliśmy kroki w stronę casa. Ale tak sobie idąc, chcąc nie chcąc rachowaliśmy. Dwie
kanapki z omletem i parówkami po 15 to 30. Kanapka z serem i parówkami to 13.
Dwie podwójne kawy to kolejne 6. Trzy smoothies po 3 to 9. Łącznie 58. Dość
odlegle od 40. Prawie jednej trzeciej rachunku chłopak nie zliczył. Niby to 18
małych pesos, 2,34 złotego, ale co, jeśli mu babcia zrobi awanturę? I tak
szliśmy coraz wolniej, żeby w końcu zatrzymać się i, wbrew zasadzie wyłuszczonej
kilka zdań wcześniej, zawrócić. Panika w oczach chłopaka była, kiedy sięgnąłem
po jego kalkulator, ale kiedy zobaczył, że to ja jemu daję pieniądze, zmieniła
się w neutralne oszołomienie. Nie wiem, co sobie ostatecznie o nas pomyślał,
ale my ze spokojniejszymi sercami wracaliśmy do Olivera.
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgGMnxkJUMGrI7ZQSQgKjgbRyTTA2tB7AYhcZeWPLsFp-q79lgJihBmasU9SELVAjWLdnGRa0ym-Ffr-5qZ8jV3jUos0mI9YHSiZbgZ3w5NwpxnOHnh_TAf-a2P3jqB9MhEpfzKwT4KpCU/s320/DSCN0411.JPG) |
Playa Ancon. |
Oliver,
wyjaśnię, odsypiał pobliskie Playa Ancon, gdzie spędziliśmy kilka godzin na
wylegiwaniu się pod parasolem i kąpielach w Morzu Karaibskim. Oraz na naszym
pierwszym razie ze snorkelingiem. Już prawie sobie odpuściliśmy temat,
przestudiowawszy cennik plażowego namiociku-wypożyczalni sprzętu. Leżaki po 2
kuki za dzień, kajaki po 2 kuki za godzinę, snorkeling – 10 kuków. No jak to
tak? Za głupią maskę i rurkę 10 kuków? Nawet przy założeniu, że cena dotyczyła
całego dnia, wychodziło drogo – bo ileż w sumie można pływać gapiąc się na
piasek i glony i marząc o jakiejś rybce? Godzinę tops chyba. Na szczęście tknął
nas i zaczął w głowach pracować dopisek „coral reef”: w zasięgu wzroku przecież
żadnej rafy nie było. Okazało się, kiedyśmy wrócili i dopytali o szczegóły, że
10 kuków kosztuje wyprawa jachtem na rafę „o tam daleko, gdzie tamte fale się
rozbijają” i godzinne nurkowanie z rybkami. To już brzmiało bardziej
przekonująco. Postanowiliśmy zgłosić uczestnictwo moje i Olivera – Renata
wolała zamiast tego dopracować opaleniznę na brzuszku. Usłyszeliśmy, że jak się
zbierze grupa sześciu – siedmiu osób, ruszamy. Co też, po jakiejś godzinie z
hakiem, nastąpiło. Zajęło mi trochę ogarnięcie szczelności maski: przede wszystkim
wyłączenie automatycznego wypracowanego na jodze oddychania nosem, które ją natychmiast
rozszczelniało i przerzucenie się na oddychanie rurką. Słonej wyjątkowo wody
trochę się opiłem, tak przez nos, jak i usta, ale i rybek się naoglądałem. I
tych małych, akwariowo najróżniejszych w swej estetyce, niewiarygodnie
kolorowych, pływających w ławicach po kilkadziesiąt osobników, i takich
wielkości sporego karpia, raczej samotników rozbijających się nosami o
koralowce. Rekinów i płaszczek nie uświadczyłem niestety, ale jak na pierwszy
raz, było wystarczająco wow. Tyle że się, wracając do początku dygresji,
dojaraliśmy konkretnie.
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgmcwbA555weDW_ScSVsSEJbvKGkCdLxRagQr0qOr2SJOhYfeL9PLjDkT57BF6pwijJTXnJ-fX7vfB3PzBJ259HTO2snsOxlvhkWYodf1tCxW46ToNVoQrLRKPJhO_iIswtnrYbstD9qG0/s320/DSCN0414.JPG) |
W drodze powrotnej z Playa Ancon do Boca. |
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjqLfX9OhgkflsL9MAYtHO4J_zPXjie40nLV-Y0NHLFiKZXG3PJDXIsFjqlHeCXMK6zUY3oobVqVXPyAF8aCZqYHHRZ1ocu9J54VkQrCYEjNB2lq_QG1LT_ZRrT_WFxAjvnEgjIZ4eYEf0/s320/DSCN0423.JPG) |
Zbiera się na ulewę... |
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh0UmQ3GkI17bMSgnSJx-TAgR4DcxK2cdkiAKjAkcenv33qJLVZWdSVYCQYNhEUcgMcWeltGyYH7G-sNJQZ9KJcpzLq1d_GlU9yc_1OOayAqqUiMIYw3KSA1t404j0R3MnPI8i0YOGIU88/s320/DSCN0425.JPG) |
...ale transport dsł radę! |
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjveEw-xFoDuYccUrEwm1NiSCdKKpArgCLocUJVyvxi5gSOJYBExEcUeUCPUAq6JWkls5x4fnyitlH85EvzQR-CFraZ6iZeLBrSzGkH7umLTBf5d4q_IEv_dZHZXzJytuDsRHRUkXb6g3o/s320/DSCN0424.JPG) |
W ostatniej chwili... |
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhs_J-KAgUuvtxNCUec78yWJjrXaWkb26Wx5y-hTtewEDFqKNi60ZRbDgkPMr4VlmBK7vuiw5FhPed7Snmb4A-mfKUghMe1uXHghezFOjqAVZmiWTYanEpEHVXAbYc3daqErsDimAr9X30/s320/DSCN0372.JPG)
Żegnając
się z La Boca i jej wielowymiarową nadmorską atmosferą – od przaśnych
straganików dudniącego niewyszukaną muzyką z głośników bulwaru przez typowe
kurortowe plażowanie, docieram wreszcie w zacisze naszego pokoju, w którym o poranku
otwieraliśmy okiennice – okien jako takich, z szybami, nie zamontowano, bo i po
co? – by popatrzeć na morze. I w zacisze rozległego, pełnego poukrywanych w bujnej
zieleni stoliczków, krzesełek i bujanych foteli ogrodu na tyłach casa, gdzie wreszcie znalazłem czas, by
porządnie przysiąść do nauki hiszpańskiego. Płyta z programem Rosetta Stone – w
jakimś spiraconym w Indonezji wydaniu na 27 języków, genialny zakup – jak
zwykle okazała się niekoniecznie życiowa (zamiast szpikować lekcje słowami i
wyrażeniami takimi jak „klaun”, „płaszcz przeciwdeszczowy”, czy „mężczyzna się
przewraca” w czasie teraźniejszym, przeszłym i przyszłym, mogliby sypnąć nieco
bardziej użytecznymi, w rodzaju „zapalniczka”, „ile kosztuje pokój” i „czy da
radę taniej”), ale w swojej toporności – bardzo skuteczna.
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhubnIleSDu2XYw98bbSrI57LUKJZ67FZqR51vFjQAYnGos2B2df5ebAqzEYL9lHBJNu0ijovFypBz7fmYEgTKcGpBglYfvxiRer7zG0Ixc0qYdjgDmvwId0ndnEK9uWE1mnJQCGCQd4sI/s320/DSCN0441.JPG) |
Powyżej niekiepski widoczek z naszego okna - tu: ogród. |
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi39jKgET0AEnFOk_NVpHRmStV0DF16eh4VsYZIYz9jCEgTWRP2GqDA6CMj_Oq6GZfTgRAfvPlcd3vaxv47gyuNqO143vxSvFTYjmFcV2rUn5amN3MU6z2pA_uM6C2mwULroobO3g3VZpw/s320/DSCN0381.JPG)
Skoro
o ogrodzie na koniec mowa, jakże mógłbym nie wspomnieć o krabach! Z bokańskimi
krabami zapoznaliśmy się jeszcze na rowerach, kiedy najpierw nieśmiało, co
kilkadziesiąt metrów, zaczęły nam przed kołami przecinać szosę, by, w miarę
zbliżania się do wioski, jak ze wzrostem poziomu trudności w grze komputerowej,
wychodzić coraz częściej – a wreszcie liczniej: tak, że momentami w zasięgu
wzroku było ich kilka. Nieźle musieliśmy się nagimnastykować, fizycznie i
poznawczo – próbując przewidzieć, w którą stronę skierują swe kroki w boki – by
je wymijać. Kraby, okazało się, zamieszkują również ogród Hostal Villa Sonia:
od maleńkich, może centymetrowej średnicy, ledwie odnóżami wystających z
muszelek pustelników – po te wielkości Szeloby. Wczorajsze wieczorne
rozwieszanie prania trąciło już klimatami z Guya N. Smitha: w drodze do sznurka
obaj z Oliverem nerwowo omiataliśmy ścieżkę latarkami a kiedy ja rozwieszałem
upraną w umywalce bieliznę, dzielny mój syn stał na straży. Co potem zresztą
przypłacił półgodziną bezsennością osnutą wokół potencjalnie czających się pod
łóżkiem stawonogów. Niby tylko dwa dni – a będzie o czego wracać myślami i
tęsknić.
Mimo
to spieszno nam było dziś do starych śmieci Hostalu El Tayaba w Trinidadzie: po
szybkim odświeżeniu, o drugiej, mieliśmy z Renatą stawić się w biurze
turystycznym Paradiso na postanowioną uroczyście i zarezerwowaną wcześniej
lekcję perkusji. Ustna rezerwacja, jak szybko zauważyliśmy, nigdy nie została
przelana na papier: pani za stolikiem nie było za kwadrans druga, nie było jej
i za pięć. Kiedy wreszcie zapytaliśmy o nią w sąsiednim sklepiku, zaczęły się
poszukiwania, które ostatecznie sprowadziły ją na stanowisko pracy jakieś
dziesięć po drugiej. Na szczęście maestro był na miejscu, i po chwili
zaczęliśmy zabawę.
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhH0xsMR_jjfwHwm3sBVAJru_5ZZ7SfLnt0cpJRYBVHuyLGH27fifvtMDwjjn8qbx-wXuIu_zjOUd0mxlKdG4nYmkYKDEM6pKg48UUJMgh8B4J58KXXMsLinnGz9ThFSKkT1G24QpHbUX8/s320/DSCN0444.JPG)
Moje
oczekiwania nie były wysokie. Spodziewałem się, że będzie nas kilka osób, ktoś
dostanie marakasy, ktoś drewniane pałki claves,
ktoś może bongos albo congas i że większość lekcji upłynie na
uczeniu się samego uderzania, by na koniec wspólnie podegrać do jakiegoś
prostego kubańskiego kawałka. Tymczasem było nas tylko dwoje: ja i Renata.
Maestro przytaszczył congas i
istotnie chwilę poświęciliśmy na technikę uderzenia i rozgrzewkowe rytmy, ale
zaraz potem poziom trudności począł rosnąć w mózg smażącym tempie. Niby spoko,
jedna prawa rączka gra dwa werble na mniejszym bębnie, ale zaraz potem lewa
robi podwójne uderzenie, nasadą dłoni i palcami, by pozostać na basie i zrobić
miejsce dla slapa prawą dłonią. Prawa dłoń po slapie zostaje, by lewa mogła
powtórzyć swoje podwójne uderzenie na wytłumieniu. Potem znów prawa, potem
kolejna pętla gdzie dla odmiany prawa ręka na dwa basowe puknięcia wędruje na większy
conga. Ogarnąć to logicznie, zapamiętać, to jeszcze pół biedy, ale wykonać tę
sekwencję w odpowiednim tempie – masakra. Najlepiej mi wszystko wychodziło, jak
nauczyciel grał, albo Renata grała a ja włączałem się spokojnie układając sobie
uderzenia na udach. Ale pod – skądinąd wyrozumiałym – wzrokiem maestro i jego
przy liczeniu rytmu, wszystko mi się prędzej czy później kiełbasiło. Wyszliśmy z
Paradiso po godzinie z totalnie skołowanymi półkulami, nucąc i nadal wybijając
rytm.
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiYzWeqHO4r2ckB8dumW_0zYe2ZYSLwdhvs-deyriqQ0Ii0YE3S5d1OsD5NuKJREeN2l55lKqoU2aQOs9_NYORE1rMFa5A4Sfa9CJ-xk9ndKew6fHKT5BwK_HBuT27Zz442AH6x6RBYL6Y/s320/DSCN0447.JPG) |
Tak korzysta się z internetu na w Trinidadzie. |
Niestety,
w drodze do casa, gdzie zostały nasze
telefony i perspektywy nagrania czegośmy się nauczyli, w rytmach wszechobecnej
w Trinidadzie już po południu muzyki na żywo, zgubiliśmy swój rytm.
Próbowaliśmy go odzyskać w Casa de la Música, gdzie nasz nauczyciel miał tego
dnia grać, ale w związku z tradycyjnym popołudniowym trynidadzkim deszczem
scena była pusta. Pewnie przyszliśmy za wcześnie. Próbowaliśmy na kolacji w Hostal
Académico La Merced przy pomocy zaprzyjaźnionego już skrzypka – i, z kubańskiej
natury, perkusisty przynajmniej półprofesjonalnego. Na miejscu jednak dostępne
były tylko bongosy, na których, ze względu na ich rozmiar, ciężko było zmieścić
to, co pamiętaliśmy na tyle skutecznie, by nasz skrzypek zrozumiał, czego
właściwie szukamy. No nic, może wróci jeszcze samo.
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh8s0XRVsIRtR5d22Z9vkMn3diBFZ2Nqoj-XOMzqzBpjC8mZaQ8WYf70b0SZkW3RXSiBtWFYRbQ6vC7geuJgz3xl4bPX94Tt4AitnwxcZJ5VokCYCO9iifGAIVhUMSMS0IRi5vTphR6iVA/s320/DSCN0448.JPG) |
Kurs: Santa Clara! |
Fajnie
nam się na razie, swoim własnym tempem i na luzie, rozwija plan tej podróży. Wylatując
z Warszawy, jeszcze w sumie nie wiedzieliśmy, czy chcemy na miesiąc zamieszkać
w Havanie, czy objechać trochę więcej wyspy. Postanowiliśmy w końcu zostać u
Vicky na zarezerwowane przez Carlosa sześć nocy i wrócić w to samo miejsce na
ostatnie cztery noce na Kubie. Odpuściwszy Santiago de Cuba, cztery noce
spędziliśmy w Viñales, cztery w Trinidadzie, dwie w La Boca, dziś znów
zostajemy w Trinidadzie. Jutro z samego rana łapiemy autobus Viazul do Santa
Clara. Dwie noce mamy zarezerwowane w tamtejszym Casa de Consuelo Ramos y
Nelson Turiño. Co z ostatnimi czterema nocami – zobaczymy. Może dwie w
Varadero, plażowym kurorcie na północy i dwie w Matanzas, skąd złapiemy stary
pociąg Hershey do stolicy? Może uznamy, że wystarczająco jesteśmy wysmażeni i
odpuścimy Varadero? Może nas urzeknie Santa Clara, miasto zakochane ponoć w El
Che, i przedłużymy nasz pobyt tamże? A może jeszcze co innego nam po drodze do
głowy strzeli. Tak czy owak, skoro dziś o powrotach mowa, szczególnie cieszę
się na powrót do Hawany, miasta, które uznałem już chyba trochę za jedno z
„moich miast”.
No comments:
Post a Comment