Hostal
Villa Sonia, La Boca, środa, 26 lipca 2017, kwadrans do dziesiątej
„Dziś
sam jestem dziadkiem. Więc cóż mógłbym dać mojemu wnuczkowi, jeśli nie moje
Werther’s Original? On także jest kimś wyjątkowym.” – jak to, mniej więcej,
głosiła kluczowa kwestia reklamy cukierków Werther’s Original. Pewnie
niemieckich, bo jakaż inna nacja nazwałaby karmelki imieniem samobójcy-niedorajdy?
[Pozdrowienia dla grupy jugend z sąsiedniego stolika naszego urzekającego
hostalowego patio.] Na obecnym etapie życia, tylko niekiedy czuję się jak
dziadek, ale śmiało mogę pokusić się o parafrazę: „cóż mógłbym dać mojemu
synowi, jeśli nie moje teksty sprzed lat?” Syn zrywający boki przy lekturze
mojej literatury: kolejna po poprzednim rozdziale bezcenność nie do opłacenia
MasterCardem.
Oliver
– wyjaśnię enigmatyczne intro – odcięty w swoim kolejnym trzecim świecie od
Internetu i telefonu, poniekąd z wyboru (bo
jednak da się wystać karty ETECSA w komunistycznych kolejkach, półtora peso
convertible za godzinę nie jest stawką z kosmosu a sieć zdaje się działać
szybciej na jego telefonie niż na moim netbooku) piękną nostalgię sobie
zaktywizował. W związku z czym, między trylogią Metro 2033, Wiedźminem a Cyklem
Kruka (modern fantasy autorstwa Maggie Stiefvater) sięgnął najpierw po moje
zapiski z Birmy, potem z Indonezji, by wreszcie dobrnąć do Mongolii
Wewnętrznej. Chyba już na etapie pisania „Laowaia Stepowego” miałem poczucie,
że to jedne z ciekawszych moich tekstów. Raz, że miałem wtedy dużo czasu na
czytanie i dużą potrzebę ucieczki w intelektualizm, dwa, że Chiny i ich
mieszkańcy są wyjątkowo wdzięcznym budulcem narracji naładowanej wybuchową
mieszanką fascynacji, wkurwu, mizantripijnego rozczarowania kondycją ludzką i
czarnego śmieszkowania. Najpierw, słysząc co i rusz rechotanie z kąta pokoju,
gdzie stoi dostawka Olivera, zacząłem dopytywać, co też za ostre jak brzytwa
sformułowania tak go rozbawiły, potem zacząłem zaglądać mu przez ramię,
wreszcie czytać razem z nim. Obczajcie taki oto – odgrzany, ale jakże wciąż
krwisty – kotlet:
Słodkie dzieciaczki w McD. Sama radość. |
Siedzę w kącie i oto, co widzę. Ocenzuruje się później. Przy stoliku
obok, ze dwa metry od mojego kąta, siedzą sobie jakieś dwie dziunie.
Standardowe miejscowe pasztety, jak to w makdonaldzie. Klasa niby-średnia.
Sukienki ze średniej półki, włosy jakośtam zrobione, wyskoczyły sobie na
babskie ploteczki do McD, obleśni mężusiowie na państwowych posadkach
zarabiają, to się panie wożą. Jedna ma na kolanach bachora. Jakiś rok, potrafi
łazić na dwóch nogach. Nagle, słyszę, cola się komuś wylała i cieknie na
podłogę. Taka jest pierwsza myśl, która odrywa mnie klawiatury. Patrzę spode
łba. Żadna cola. Bachor szcza na podłogę. Nie że mu pieluszka przeciekła, nie
że sobie odbiegł, zdjął gacie i leje dla draki. Nie. Matka odpięła mu klapę w
spodniach, takie klapy to tutejszy modowy standard, i konkretnie go, cały czas
trzymając na kolanach, nie ogarniam, kurwa, wysadza na podłogę! Po czym dalej
wpierdala jebanego hamburgersa. Cała zadowolona, chciałem napisać, ale nie,
żadnej tu rekacji emocjonalnej nie ma, po prostu zrobiła najnormalniejszą rzecz
na świecie, pierdolonym mimochodem. I wpierdala, pasie się dalej, jej kumpela
też wpierdala, jakby nigdy nic, i dziecko wpierdala, aż mu się wywalony na
wierzch chuj trzęsie, a wszystko to w absurdalnej kałuży szczochów, która
ogólnie się rozszerza w moim kierunku.
To w chińskim McD można palić? Nie, nie można - ale klient nasz pan. |
Wyszły. Przyszła pracowniczka makdonalda z mopem. Mina trochę
zrezygnowana, ale na zasadzie, że nic niezwykłego nie zaszło, że tak już ten
świat wygląda i tyle, taki jej los. They are born, they live miserable lives,
they die. Porozcierała mocz po całej podłodze i poszła. Koniec historii.
Co tam bigmaki, jak można przyjść z własną wałóweczką! |
A ja pędzę na ostatnią, popołudniową lekcję. Mam nadzieję, że
kilkusetmetrowa droga upłynie bez kolejnych triggerów, bo czuję, jak we mnie wzbiera
Michael Douglas z „Upadku”.
Po
pięciu latach, przez które kurz gromadził się na plikach z kolejnymi
rozdziałami – w dużej mierze, niestety, niedokończonymi – i na mojej pamięci,
trochę mam wrażenie, jakbym odkrywał jakiegoś nowego autora. I myślę sobie,
płacząc trochę ze śmiechu a trochę z nostalgii – i reflektując przy tym, że
gruby narcyzm się tu włącza – że bez kitu zostałbym wielkim fanem. Propsuję,
łapka w górę – powinien książkę wydać. Więcej, taki podmiot liryczny został tu
wykreowany, że chciałbym by taki, jak on. Dziwaczne to.
Ten klient kulturalnie wyszedł zajarać do kibelka. |
Wręcz
jakiś kryzys mi się zainicjował. Piękna Kuba, drineczki na rumie i cygara, oraz
okazjonalne błahe problemy w rodzaju zapalenia spojówek i obolałych od siodła
guzów kulszowych. Gdzież te emocje targające duszą, gdzież to zadziwienie
światem, gdzież ten werteryzm? Chyba się potrzebuję zregresować porządnie...
Chiny inspirują ogromną ilość ludzi. Trochę jak niegdyś padlina zainspirowała Baudelaire'a.
ReplyDelete