Cafeteria
Jompiendo Rutina, Viñales, czwartek, 20 lipca 2017, dziewiąta
Leniwa
atmosfera miasteczka Viñales, położonego w dolinie o tej samej nazwie, w
połączeniu z upałami najgorętszego miesiąca roku, wycięła mnie jakoś z trybu
pisania – i w ogóle z trybu ogólnie pojętej aktywności. Mulę generalnie. Może
to napięcie z całego roku szkolnego, roku nieco zbyt wysokiej ogólnie pojętej
aktywności, wreszcie ze mnie schodzi w ten właśnie sposób; może i specyfika
naszej casa particular – leżącej w
pewnym oddaleniu od knajpianego centrum miasteczka i niby dysponującej werandą,
ale jakąś taką nie do końca inspirującą – nie jest bez znaczenia.
Co swoją drogą
przywołuje w progi tarasu Jompiendo Rutina temat jednego z kluczowych dylematów
podróżowania: rezerwować noclegi z wyprzedzeniem, czy szukać ich już na
miejscu? Jeden lubi rybki, drugi cipki, wiadomo; my w znakomitej większości
przypadków, szczególnie, kiedy dolatujemy czy dojeżdżamy do danej lokacji kilka
godzin przed zmrokiem, poszukujemy hostelu czy hoteliku w realu. Najlepiej
chyba sprawdza się system, w którym instaluje się kogoś, czy dwóch kogosiów,
żeby im nie było nudno, w kawiarence, zostawia się z nimi bagaże a reszta
towarzystwa rozchodzi się w różne strony świata i eksploruje. O umówionej
godzinie następuje spotkanie i dyskusja pozyskanych ofert. Niekiedy, gdy baza
noclegowa jest ograniczona i skupiona na niewielkim obszarze a bagaż relatywnie
lekki, sens ma wspólne obejście kilku miejsc i zatrzymanie się po prostu w
pierwszym sensownym. Noclegi bukujemy z wyprzedzeniem w dwóch właściwie
przypadkach: gdy rozstrzał cenowy jest tak duży, że chodzenie po mieście i
opukiwanie kolejnych miejsc w poszukiwaniu odpowiednio niedrogiego byłoby jak
szukanie igły w stogu siana lub gdy przewodniki mocno straszą, że popyt
przewyższa podaż.
Noclegi w
Viñales zabukowaliśmy jeszcze z Havany nie ze względu na rozstrzał (tutejsze casas particulares zgodnie kasują po
20-30 kuków za pokój za noc), ale ze względu na ostrzeżenia, że w sezonie
wszystko jest pozajmowane. Co, oczywiście – jak zawsze właściwie, jak już się
człowiek porządnie rozejrzy po okolicy – okazało się bzdurą: tutejszy luz i
bajeczne krajobrazy faktycznie przyciągają rzesze turystów, ale jednocześnie
ciągną za sobą błyskawiczny rozwój małej infrastruktury turystycznej: idąc
głównymi uliczkami miasteczka mija się jedną casa po drugiej, w mniejszych uliczkach kolejne wyrastają w dźwięku
betoniarek i wiertarek jak komary po tutejszej popołudniowej ulewie. No ale to
teraz dopiero jesteśmy tacy mądrzy – biorąc pod uwagę specyfikę Kuby (z jej
brwi unoszącym deficytem papieru toaletowego, chusteczek higienicznych i
pomidorów, o czym za chwilę), różnie mogło być. Tak czy owak, wylądowaliśmy
przy pomocy Carlosa z Hostelu Mango – tego, który wcześniej zeswatał nas z
Vicky – w El Balcón de las Estrellas. I w sumie mamy value for money, bo za 25
kuków dostaliśmy nie pokój a dwupokojowe mieszkanko, tyle że kiedy zasiądę
sobie w bujanym fotelu na werandzie, widok na porośnięte dżunglą wzgórza
przecina mi zwój kabli a wokół wszyscy wydają się na całego i z przytupem
budować-remontować-urządzać, czego nieodłącznym elementem są bonusowe wzgórza:
piasku, żwiru i śmieci. O hałasie nie wspominając.
I w sumie może
nie kręciłbym nosem aż tak bardzo, gdyby nie to, że nasza lodówka, wzorowo
zaopatrzona przez sympatyczną skądinąd gospodynię w piwo, wino, colę i wodę,
opatrzona jest cennikiem rażąco odbiegającym od standardów dobrego smaku. Dwa
pesos convertibles to się płaci za piwo serwowane w Restaurante Dos Hermanos,
gdzie pijał Hemingway – nie za piwo serwowane sobie samodzielnie, choćby z nie
wiem jak pięknym uśmiechem, we własnym przedpokoju, gdzie stoi wspomniana
lodówka.
Samej dolinie
Viñales trzeba natomiast oddać należny hołd. Turyści, którzy siedzieli za nami
w autobusie Transtur przywitali się z nią, klejąc się do okien, okrzykami „wow,
it’s a paradise!” Moje skojarzenia szły raczej w kierunku prehistorii;
słusznie, jak się okazuje: tutejsze charakterystyczne blokowate wzgórza zwane mogotes ukształtowane zostały w okresie
jury przez erozję skał wapiennych. Oblepione bujną roślinnością, górujące nad
połaciami równin, tworzą scenerię perfekcyjną wręcz dla któregoś tam wydania
Parku Jurajskiego. Może nie „raj”, ale „wow” jest bardzo uzasadnione i istotnie
ciśnie się na usta.
Miasteczko Viñales to jedno z tych miasteczek, gdzie wydaje się, że zarówno przyjezdni,
jak i miejscowi (dobra, może pomijając kelnerów w kafeteriach, restauracjach i
barach), są na wczasach. O każdej porze ganki i werandy pełne są gawiedzi
kołyszącej się w bujanych fotelach. Sklep spożywczo-monopolowy czynny do 17.30
okazuje się zamknięty o 16.45, bo panie ekspedientki i pan ochroniarz gdzieś
sobie na chwilę wyszli. O tej samej godzinie Pani ze sklepu z pamiątkami macha
do mnie przecząco, że cerrado, zamknięte,
chociaż siedzi przecież w środku – może z uwagi na to, że siadła elektryczność,
ale co to ma właściwie do rzeczy? Tak tu jest w każdym razie wakacyjnie, że by
opatrzyć notkę właściwym dniem tygodnia, musiałem zajrzeć w kalendarz.
W całej tej
wczasowości jedna rzecz rzuca się, nomen omen, w oczy: nigdzie nie da się kupić
słonecznych okularów. Problem ten ciągnie się za nami od Havany; właściwie ciągnie
się głównie za Oliverem, którego okulary się połamały, co zbiegło się w czasie
– wyjątkowy niefart – z odziedziczonym po mnie zapaleniem spojówek. Z początku
szukaliśmy na własną rękę, okazało się jednak szybko, że nawet wyjątkowo dobrze
zorientowany rajfur Carlos de Mango przyznał, że ma podobny problem, bo też mu
się połamały, i gdzieś tam w Vedado czy na Plaza de Revoluzion byli jacyś handlarze,
ale się zwinęli. W Viñales postanowiliśmy bez ceregieli zasięgnąć w tej sprawie
rady pani z informacji turystycznej Paradiso. Pani rozparła się w fotelu i, po
chwili namysłu, uśmiechając się na poły tajemniczo, na poły porozumiewawczo,
rzuciła: „Ask at your casa. Black
market.” Ponieważ w naszej casa nikt
nie mówi po angielsku a nasz hiszpański nie pozwala jeszcze na robienie aż tak
szemranych interesów na bolsa negra jak
zakup okularów, porzuciliśmy ten trop. Oliverowi zapalenie spojówek w międzyczasie
i tak już przeszło a Renata swoje kryje pod nowo nabytym kapeluszem. Kapelusze
akurat sprzedawane są wszędzie.
Nigdzie
natomiast nie ma pomidorów, tak jak nie było ich w Havanie – a ja tak bardzo
mam na nie ochotę! Nie wiem, może mi potasu brakuje, albo innych jakichś
pomidorowych substancji odżywczych; dość powiedzieć, że wczoraj nabyłem w
sklepie karton przecieru pomidorowego, wziąłem go ze sobą do restauracji i, nie
bacząc na dobre obyczaje i spożywanie własnych produktów na terenie, połowę
wylałem na zamówioną pizzę. Dziś natomiast specjalnie wybraliśmy się na lunch
do restauracji, która ma w menu – za jedyne pół kuka – sałatkę pomidorową.
„Imposible. Todo Viñales – no tomate,” bezwzględnie ucięła kelnerka. Taki to
raj.
![]() |
Widok z ganku niekiepski, tylko te kable nieszczęsne... |
Widok z ganku raz jeszcze - tuż przed standardową popołudniową ulewą. |
Budujesz - remontujesz - urządzasz / Hałasujesz - śmiecisz - psujesz idylliczne fotki |
Droga z naszej casa do miasteczka i beczkowozy. |
Ile bym ciepłych krajów nie zjeździł, gadające papugi są dla mnie wciąż bajkowo egzotyczne... |
![]() |
Oliverek ma demonicznego kotka... |
![]() |
...i zapalenie spojówek. |
Klasyczna comida criolla w Cafeteria Jompiendo Rutina. |
No comments:
Post a Comment