Sunday, October 1, 2017

Kuba. Rum, cygara, rewolucja. Rozdział IV

Cafeteria Jompiendo Rutina, Viñales, czwartek, 20 lipca 2017, dziewiąta

Widok z ganku niekiepski, tylko te kable nieszczęsne...
Leniwa atmosfera miasteczka Viñales, położonego w dolinie o tej samej nazwie, w połączeniu z upałami najgorętszego miesiąca roku, wycięła mnie jakoś z trybu pisania – i w ogóle z trybu ogólnie pojętej aktywności. Mulę generalnie. Może to napięcie z całego roku szkolnego, roku nieco zbyt wysokiej ogólnie pojętej aktywności, wreszcie ze mnie schodzi w ten właśnie sposób; może i specyfika naszej casa particular – leżącej w pewnym oddaleniu od knajpianego centrum miasteczka i niby dysponującej werandą, ale jakąś taką nie do końca inspirującą – nie jest bez znaczenia.

Widok z ganku raz jeszcze - tuż przed standardową popołudniową ulewą.
Co swoją drogą przywołuje w progi tarasu Jompiendo Rutina temat jednego z kluczowych dylematów podróżowania: rezerwować noclegi z wyprzedzeniem, czy szukać ich już na miejscu? Jeden lubi rybki, drugi cipki, wiadomo; my w znakomitej większości przypadków, szczególnie, kiedy dolatujemy czy dojeżdżamy do danej lokacji kilka godzin przed zmrokiem, poszukujemy hostelu czy hoteliku w realu. Najlepiej chyba sprawdza się system, w którym instaluje się kogoś, czy dwóch kogosiów, żeby im nie było nudno, w kawiarence, zostawia się z nimi bagaże a reszta towarzystwa rozchodzi się w różne strony świata i eksploruje. O umówionej godzinie następuje spotkanie i dyskusja pozyskanych ofert. Niekiedy, gdy baza noclegowa jest ograniczona i skupiona na niewielkim obszarze a bagaż relatywnie lekki, sens ma wspólne obejście kilku miejsc i zatrzymanie się po prostu w pierwszym sensownym. Noclegi bukujemy z wyprzedzeniem w dwóch właściwie przypadkach: gdy rozstrzał cenowy jest tak duży, że chodzenie po mieście i opukiwanie kolejnych miejsc w poszukiwaniu odpowiednio niedrogiego byłoby jak szukanie igły w stogu siana lub gdy przewodniki mocno straszą, że popyt przewyższa podaż.

Budujesz - remontujesz - urządzasz / Hałasujesz - śmiecisz - psujesz idylliczne fotki 
Noclegi w Viñales zabukowaliśmy jeszcze z Havany nie ze względu na rozstrzał (tutejsze casas particulares zgodnie kasują po 20-30 kuków za pokój za noc), ale ze względu na ostrzeżenia, że w sezonie wszystko jest pozajmowane. Co, oczywiście – jak zawsze właściwie, jak już się człowiek porządnie rozejrzy po okolicy – okazało się bzdurą: tutejszy luz i bajeczne krajobrazy faktycznie przyciągają rzesze turystów, ale jednocześnie ciągną za sobą błyskawiczny rozwój małej infrastruktury turystycznej: idąc głównymi uliczkami miasteczka mija się jedną casa po drugiej, w mniejszych uliczkach kolejne wyrastają w dźwięku betoniarek i wiertarek jak komary po tutejszej popołudniowej ulewie. No ale to teraz dopiero jesteśmy tacy mądrzy – biorąc pod uwagę specyfikę Kuby (z jej brwi unoszącym deficytem papieru toaletowego, chusteczek higienicznych i pomidorów, o czym za chwilę), różnie mogło być. Tak czy owak, wylądowaliśmy przy pomocy Carlosa z Hostelu Mango – tego, który wcześniej zeswatał nas z Vicky – w El Balcón de las Estrellas. I w sumie mamy value for money, bo za 25 kuków dostaliśmy nie pokój a dwupokojowe mieszkanko, tyle że kiedy zasiądę sobie w bujanym fotelu na werandzie, widok na porośnięte dżunglą wzgórza przecina mi zwój kabli a wokół wszyscy wydają się na całego i z przytupem budować-remontować-urządzać, czego nieodłącznym elementem są bonusowe wzgórza: piasku, żwiru i śmieci. O hałasie nie wspominając. 

Droga z naszej casa do miasteczka i beczkowozy.
I w sumie może nie kręciłbym nosem aż tak bardzo, gdyby nie to, że nasza lodówka, wzorowo zaopatrzona przez sympatyczną skądinąd gospodynię w piwo, wino, colę i wodę, opatrzona jest cennikiem rażąco odbiegającym od standardów dobrego smaku. Dwa pesos convertibles to się płaci za piwo serwowane w Restaurante Dos Hermanos, gdzie pijał Hemingway – nie za piwo serwowane sobie samodzielnie, choćby z nie wiem jak pięknym uśmiechem, we własnym przedpokoju, gdzie stoi wspomniana lodówka.



Ile bym ciepłych krajów nie zjeździł, gadające papugi są dla mnie wciąż bajkowo egzotyczne...
Samej dolinie Viñales trzeba natomiast oddać należny hołd. Turyści, którzy siedzieli za nami w autobusie Transtur przywitali się z nią, klejąc się do okien, okrzykami „wow, it’s a paradise!” Moje skojarzenia szły raczej w kierunku prehistorii; słusznie, jak się okazuje: tutejsze charakterystyczne blokowate wzgórza zwane mogotes ukształtowane zostały w okresie jury przez erozję skał wapiennych. Oblepione bujną roślinnością, górujące nad połaciami równin, tworzą scenerię perfekcyjną wręcz dla któregoś tam wydania Parku Jurajskiego. Może nie „raj”, ale „wow” jest bardzo uzasadnione i istotnie ciśnie się na usta.

Oliverek ma demonicznego kotka...
Miasteczko Viñales to jedno z tych miasteczek, gdzie wydaje się, że zarówno przyjezdni, jak i miejscowi (dobra, może pomijając kelnerów w kafeteriach, restauracjach i barach), są na wczasach. O każdej porze ganki i werandy pełne są gawiedzi kołyszącej się w bujanych fotelach. Sklep spożywczo-monopolowy czynny do 17.30 okazuje się zamknięty o 16.45, bo panie ekspedientki i pan ochroniarz gdzieś sobie na chwilę wyszli. O tej samej godzinie Pani ze sklepu z pamiątkami macha do mnie przecząco, że cerrado, zamknięte, chociaż siedzi przecież w środku – może z uwagi na to, że siadła elektryczność, ale co to ma właściwie do rzeczy? Tak tu jest w każdym razie wakacyjnie, że by opatrzyć notkę właściwym dniem tygodnia, musiałem zajrzeć w kalendarz.







...i zapalenie spojówek.
W całej tej wczasowości jedna rzecz rzuca się, nomen omen, w oczy: nigdzie nie da się kupić słonecznych okularów. Problem ten ciągnie się za nami od Havany; właściwie ciągnie się głównie za Oliverem, którego okulary się połamały, co zbiegło się w czasie – wyjątkowy niefart – z odziedziczonym po mnie zapaleniem spojówek. Z początku szukaliśmy na własną rękę, okazało się jednak szybko, że nawet wyjątkowo dobrze zorientowany rajfur Carlos de Mango przyznał, że ma podobny problem, bo też mu się połamały, i gdzieś tam w Vedado czy na Plaza de Revoluzion byli jacyś handlarze, ale się zwinęli. W Viñales postanowiliśmy bez ceregieli zasięgnąć w tej sprawie rady pani z informacji turystycznej Paradiso. Pani rozparła się w fotelu i, po chwili namysłu, uśmiechając się na poły tajemniczo, na poły porozumiewawczo, rzuciła: „Ask at your casa. Black market.” Ponieważ w naszej casa nikt nie mówi po angielsku a nasz hiszpański nie pozwala jeszcze na robienie aż tak szemranych interesów na bolsa negra jak zakup okularów, porzuciliśmy ten trop. Oliverowi zapalenie spojówek w międzyczasie i tak już przeszło a Renata swoje kryje pod nowo nabytym kapeluszem. Kapelusze akurat sprzedawane są wszędzie.

Klasyczna comida criolla w Cafeteria Jompiendo Rutina.
Nigdzie natomiast nie ma pomidorów, tak jak nie było ich w Havanie – a ja tak bardzo mam na nie ochotę! Nie wiem, może mi potasu brakuje, albo innych jakichś pomidorowych substancji odżywczych; dość powiedzieć, że wczoraj nabyłem w sklepie karton przecieru pomidorowego, wziąłem go ze sobą do restauracji i, nie bacząc na dobre obyczaje i spożywanie własnych produktów na terenie, połowę wylałem na zamówioną pizzę. Dziś natomiast specjalnie wybraliśmy się na lunch do restauracji, która ma w menu – za jedyne pół kuka – sałatkę pomidorową. „Imposible. Todo Viñales – no tomate,” bezwzględnie ucięła kelnerka. Taki to raj.





 
Słodkie kociaczki obsiadają Olivera...

...i Waszego uniżonego korespondenta.

No comments:

Post a Comment