Monday, October 9, 2017

Kuba. Rum, cygara, rewolucja. Rozdział V



Restaurante Royale, Viñales, piątek, 21 lipca 2017, kwadrans po ósmej

Śniło mi się dziś, że dostałem pocztówkę. Gorączkowo odcyfrowując kilka skreślonych na niej niedbale słów, coraz bardziej się upewniałem, że to pocztówka z Krakowskiego Centrum Psychodynamicznego – z informacją, że nie dostałem się na kolejny rok szkoły psychoterapii. „Może następnym razem,” tak chyba było tam napisane. Postanowiłem, w kontekście tak wysokiego poziomu lęku anihilacyjnego, narosłego wokół tematu mojego być albo nie być psychoterapeutą psychodynamicznym, zmierzyć się wreszcie ze skrzynką mailową, gdzie od ponad tygodnia wiadomość od KCP-u powinna była na mnie czekać. W związku z powyższym, wznoszę niniejszym toast, imponującym hemingwayowskim daiquiri: dostałem się. Może kiedyś wyda mi się to błahe – teraz jaram się niczym brzozowa kora w rękach Beara Gryllsa.

Empatyczny, wspierający Czytelnik myśli teraz o pospieszeniu z gratulacjami i o tym, jak to dobrze, że mi się udało. Uwadze Czytelnika o umyśle psychoanalitycznym nie umknęło natomiast, że bardzo to dziwne nie sprawdzać skrzynki mailowej od ponad tygodnia, szczególnie, gdy czeka się na ważną wiadomość. Czyżby lęk przed porażką był aż tak paraliżujący? Niekoniecznie – nie jest to w każdym razie cała prawda. Sporą jej część stanowi specyfika dostępu do Internetu na Kubie.

Życie mocno mnie doświadczyło w temacie Internetu. Przeczołgało mnie przez chińską blokadę wikipedii i facebooka – oraz sposoby jej obejścia, indonezyjską cenzurę – która nie pozwalała mi na czytanie o „Moby Dicku” i Phillipie K. Dicku, skonfrontowało mnie wreszcie z głębokimi pokładami pierwotnej agresji – i buddyjskich sposobów radzenia sobie z nią – w Birmie, kraju najzłotszych pagód i najwolniejszych łącz na świecie. Nic jednak nie przebija Kuby.

Jeszcze niedawno (dane z przewodnika Rough Guides Cuba, 2016) w całym kraju, liczącym sobie ponad 11 milionów mieszkańców, funkcjonowało 65 hotspotów. Trochę się od tego czasu musiało zmienić, bo i w Havanie i Viñales trafiliśmy na kilka przedproży hoteli oraz placyków wypełnionych ludźmi wpatrującymi się w ekrany telefonów i komputerów. Dobrze rozumiecie: Internetu w domu nie ma nikt – chyba że mieszka w najbliższym sąsiedztwie odpowiedniego placyku lub hotelu, lub w pałacu prezydenckim. To nie wszystko: nie wystarczy wziąć komputer pod pachę i przydreptać z nim w odpowiednie miejsce w mieście: by połączyć się z siecią, należy uprzednio wystać w kolejce i nabyć w biurze ETECSA (coś jak Telekomunikacja Polska) kartę. Do niedawna karta na godzinę Internetu kosztowała 2 kuki, teraz – dziękujemy, Rządzie Rewolucyjny! – tylko 1,5 kuka. Ponoć bywa, że karty zostają na pniu wykupione przez cinkciarzy, którzy potem odsprzedają je na bolsa negra pod biurem ETECSA lub w hotspotach – odpowiednio drożej, ma się rozumieć. Nam się poszczęściło: pół godziny stania w kolejce i staliśmy się szczęśliwymi posiadaczami 3 godzin dostępu do sieci.

W ramach swojej godziny sobie specjalnie nie poszalałem: zużyłem jej chyba połowę na zalogowanie się na dwie skrzynki i odczytanie trzech bodaj maili, w tym tego z KCP-u. Na podstawie braku innych maili o tytułach sugerujących konieczność ich przeczytania dedukuję, że koty nie zdechły, nikt najbliższy nie umarł, nie wyrzucono mnie z pracy a Unia Europejska nie upadła. Żarty żartami, ale to fascynujące, że gdyby na przykład w okolicach, którymi jestem bezpośrednio zainteresowany, wybuchła wojna, albo zmiótł je z powierzchni ziemi jakiś mega-zamach, nie dowiedziałbym się o tym przez kolejne dwa i pół tygodnia. Chyba że przypadkiem, od innych turystów, którym też się chciało stać po kartę w kolejce. I tak na dobrą sprawę – może to i dobrze: stąd i tak nie powstrzymam zielonych ludzików ani terrorystów. Co tam w sumie świat i jego relatywna rzeczywistość, kiedy tu i teraz jeżdżę sobie konno lub rowerem po prehistorycznych wzgórzach, paląc cygara i sącząc daiquiri.

Rozwijając temat jazdy konnej: jeszcze w Havanie strasznie się zapaliłem do pomysłu zjeżdżenia w siodle doliny Viñales i jej okolic. Wynajem koni miał, wedle przewodnika, kosztować 5 kuków za godzinę; jakoś naturalnie zakładałem, że organizuje się je indywidualnie przez casas lub bezpośrednio od miejscowych rancheros i że będzie się można dogadać na jakieś hurtowe stawki. Rzeczywistość okazała się – jak zawsze prawie, już się przyzwyczaiłem do tego – bardziej prozaiczna i turystyczna: standardem jest raczej wykupowanie zorganizowanych wycieczek konnych w biurze Infotur lub Paradiso. Wprawdzie udało mi się wejść w konszachty z señora, która zgodziła się ogarnąć mi konie i mówiącego po angielsku przewodnika na wyłączność za 3 kuki na godzinę, ale negocjacje rozbiły się o ostrą krytykę całego przedsięwzięcia ze strony Olivera i Renaty. W ciągu kilku minut dyskusji zostałem zrugany z jednej strony za to, że señora na bank chce mnie ekonomicznie wychędożyć: że dostaniemy łyse i kulawe konie, które będą nas wozić od jednego sklepu z pamiątkami do drugiego, żeby przewodnik zarobił na prowizji, skoro nie może zarobić na wynajmie – z drugiej, że chcąc zaoszczędzić kilka pesos przyczyniam się do wyzysku biednych rancheros i ich zwierząt

Generalnie, podsumowując, moja wizja przyoszczędzenia nie zyskała powszechnego uznania, o poklasku nie wspominając. Krakowskim targiem stanęło na tym, że wynajmujemy konie za pośrednictwem nie biura, ale chwalonej przez przewodnik właścicielki Casa Haydee: pięć kuków za konia za godzinę, ale za to indywidualnie a nie w rozlazłej zorganizowanej grupie pełnej grubych amerykańskich turystów w głupich czapeczkach i jeszcze głupszych kapeluszach. Fair enough.

Już się zdążyłem, na przysłowiowy wszelki, pesymistyczno-realistycznie nastawić na to, że przewodnik będzie nas ciągnął tymi końmi na sznurku i że, mimo pięciu zamiast trzech pesos covertibles, trasa nasza będzie prowadziła od sklepu do sklepu. Niepotrzebnie: punktualnie o ósmej rano pod Casa Haydee czekał na nas ranchero, który poprowadził nas na obrzeża Viñales, gdzie już czekały osiodłane caballos i nasz, niezbyt anglojęzyczny, przewodnik. Krótki kurs obsługi: tak się po kubańsku (w jednej dłoni) trzyma lejce, w lewo, w prawo (izquierda, derecho), tak do przodu, tak się zatrzymuje – i w drogę.

Kiedy po trzech kwadransach dojechaliśmy do plantacji kawy, mango, limonek, ananasów i endemicznej dla prowincji Pinar del Rio maleńkiej gujawy, guzy kulszowe mieliśmy już wstępnie obite, ale caballos – wyczute. Sympatyczny właściciel plantacji oprowadził nas po swoich włościach, tłumacząc, krok po kroku, jak owoc kawy staje się idealnym według niego napojem będącym mieszanką delikatnej arabiki i mocnej robusty. Wyjaśnił, jak czasochłonna jest uprawa ananasów – cztery lata od zera do owocu, rok od owocu do owocu. Wreszcie poczęstował nas likierem ze wspominanej maleńkiej gujawy – guayabity: spokojnie  dało radę pić go bez lodu, mimo solidnych 40 procent i co najmniej 30 stopni w cieniu. Ciekawy deal ma nasz plantator z destylarnią: zamiast sprzedawać jej owoce, w zamian za swoje plony dostaje zabutelkowane 30% produkcji. Zastanawiam się, skąd wie, że część butelek nie zostaje zdefraudowana po drodze, ale jakoś nie miałem śmiałości dopytać o to. Dostaliśmy oczywiście propozycję zakupu tak trunku, jak i kawy, w ziarnach lub mielonej, ale obyło się bez presji i skończyło na dwóch filiżankach przydrogiej, ale przyzwoitej faktycznie kawy. Wykąpaliśmy się jeszcze w pobliskim jeziorze, po czym wskoczyliśmy w siodła i ruszyliśmy dalej.

 
 
 
 
 
 
 
Drugim przystankiem na naszej trasie była położona już na terenie Parku Narodowego Viñales plantacja tytoniu i manufaktura cygar. Posadziwszy nas, i grupę dziewcząt z Irlandii, które w ramach swojej wycieczki dojechały na miejsce w podobnym czasie, przy długim drewnianym stole, wnuk – wciąż żyjącej i palącej 5-6 habanos dziennie (zaciągając się) głowy rodu i plantacji – rozpoczął swoją barwną opowieść o tym, jak maleńkie (może z 0,1 mm średnicy) nasiona zamieniają się w roślinę, której odpowiednie liście, pryskane sekretną mieszaniną rumu, miodu i soku z limonki, fermentowane i suszone a potem zwijane zręcznymi palcami i klejone kolejną porcją miodu, stają się cygarami. Wyjaśnił nam, że w dobrym cygarze właściwie nie ma nikotyny, bo gromadzi się ona w ostatnim centymetrze, którego się nie pali. Wyjaśnił, że przyciąwszy cygaro przed paleniem warto umoczyć jego ustnikową część w miodzie, który działa jak filtr, sprawiając przy tym, że dym jest łagodniejszy dla gardła – a cygaro ma głębszy smak (można też umoczyć je na przykład w rumie czy whisky). Wyjaśnił wreszcie, że Ernesto Che Guevara, ze względu na astmę, preferował cygara z liści pozbawionych trzonów, które paląc się czynią dym ostrzejszym. 

Fascynująco generalnie wszystko wyjaśniał, ale czym byłaby jego przemowa bez degustacji? Każdy, kto miał ochotę, mógł na miejscu zapalić cudowne, słusznych rozmiarów, ręcznie zwijane, wreszcie umoczone w świeżym miodzie cygaro – klasy na co dzień, powiedzmy sobie szczerze, będącej poza zasięgiem finansowym takiego niedzielnego konesera jak Wasz skromny narrator. Nawet w preferencyjnych manufakturowych cenach na miejscu, podobne cygara mogliśmy kupić po 4 kuki za sztukę (koszt paczki papierosów w Polsce) – w sklepach, szczególnie poza Kubą, byłyby pewnie kilkukrotnie droższe. Dla porządku dodam, że najtańsze cygara od ulicznych havańskich handlarzy chodzą po kuka za sztukę.

Także cośmy się napalili – to nasze. Wnuk głowy proponował, żeby palić i w drodze powrotnej: jeden puff dla jeźdźca – jeden puff dla konia, ale pomijając wyjątkową zasadność tego rozwiązania w kontekście postkolonialnej plantatorskiej atmosfery, dla okolicznego przysuszonego, mimo popołudniowych ulew, parku narodowego mogłoby się to źle skończyć. Podziękowaliśmy więc pięknie i, co koń wyskoczy, pomknęliśmy z powrotem do Viñales.
 
























 





















Trochę zaczerwienione, ale żeby zaraz nie jechać na wycieczkę...
Rozwijając drugi fantazmatyczny temat mojego towarzyszącego cygarom i daiquitri „tu i teraz”: po pierwszych kubańskich wypadach rowerowych spodziewałem się jeszcze bardziej urzekających widoków niż te podziwiane z okien autobusu – z zakłóceniami w postaci chaotycznego i przepełnionego klasycznym trzecioświatowym egoizmem ruchu drogowego. 

Tymczasem samochodów na drodze prowadzącej z Viñales na północ, w stronę jaskini Cueva del Indio, gdzie wybraliśmy się z Oliverem, jeździ tyle, co przysłowiowy kot napłakał – tylko okazjonalne autokary Transturu irytują swoimi rozmiarami w relacji do szerokości jezdni i niepotrzebnym ciśnięciem klaksonu. Znacznie częściej niż owe, widzi się jednak miejscowych na rowerach, skuterach lub zaprzęgniętych w pojedyncze konie bryczkach. Podczas jazdy więc śmiało można skupić się na chłonięciu – a nawet fotografowaniu – magicznych przestrzeni pozastawianych przytłaczającymi blokami mogotes. Pomijając nitkę drogi i ciągnącej się wzdłuż niej linii wysokiego napięcia, wyjeżdżając z Viñales wjeżdża się w – potwierdzam, co pisałem wcześniej – prehistoryczną scenerię, w ramach której przechadzające się po zielonych połaciach łąk diplodoki czy inne brontozaury byłyby tak samo na miejscu, jak faktycznie się po nich przechadzające krowy i kozy. A krążące nad nimi pterodaktyle czy inne latające dziwolągi byłyby tak samo na miejscu, jak wszechobecne tiñosa, Sępniki różowogłowe. Zawsze mi się wydawało, że ptaki drapieżne są samotnikami, w Polsce zobaczyć sokoła czy jastrzębia to nie lada gratka – tu kilkadziesiąt osobników na raz majestatycznie szybuje nad okolicą.

 












 















 



















Zderzenie z rzeczywistością – o ile patrząc w niebo nie wpadnie się na jadącego z naprzeciwka Chevroleta czy autokar Transturu – następuje po jakichś ośmiu kilometrach, gdy dojeżdża się w okolice Cueva del Indio. Jeszcze się człowiek nie rozejrzy wokół, jeszcze nie obetrze potu z czoła, kiedy jakiś jegomość zaczyna machać rękami i coś krzyczeć po hiszpańsku. Chodzi o skasowanie jednego bezczelnie turystycznego peso convertible za zapewnienie bezpieczeństwa wypożyczonym rowerom na jakże czujnie strzeżonym jaskiniowym parkingu. Dalej następuje typowy postkolonialny rytuał pod zbiorczym tytułem „nie mamy pomysłu na gospodarkę, więc skoro mamy spoko jaskinię, wyciśniemy z niej, ile się da”. Po zostawieniu rowerów na parkingu, idzie się, podążając za znaczkami, wybrukowaną biednie ścieżyną w stronę jaskini. Zaraz za kasami biletowymi – 5 kuków od głowy – znajduje się pierwszy sklepik z pamiątkami – z tak samo rozczarowującym, jak wszędzie asortymentem: koszulkami z Che Guevarą, tandetnymi popielniczkami z odlanymi na nich cygarami, seryjnie produkowanymi afro-kubańskimi rzeźbami i kongami oraz bongosami, na których nie da się grać. Zaraz za sklepikiem, wzrok i słuch przykuwają dwaj „Indianie”, którzy grają na bębnie, gruchają i pokrzykują odpowiednio dziko i z minami Umpalumpasów pozują do zdjęć. Zdjęcia są, co ciekawe, za free, z tego, co zauważyłem. Najciekawsze w tym wszystkim są jutia i tiñosa – żywe zwierzęta, które razem z Umpalumpasami pozują do nowych profilówek.

Dalej wchodzi się do jaskini. W sumie całkiem do rzeczy jaskini, gdyby nie to, że w ramach inwestycji w turystykę zalano ją równym betonowym chodnikiem i opięto psującym atmosferę oświetleniem. Mimo wszystko przez kilka minut idzie się przyjemnie – aż wpada się na grupkę ludzi przed sobą. „Pewnie się zadumali nad siłami natury, które przez miliony lat drążyły tutejszy wapień…”, myśli się. By po chwili skonstatować, że to nie to: to kolejka do łódeczek. Kolejka na jakieś pięćdziesiąt metrów i pół godziny czekania, aż w gronie dwudziestu innych osób będzie można zasiąść na ławeczce łódeczki i przez dziesięć minut przepłynąć się po podziemnej rzece. Rzece – znów – z natury klimatycznej, gdyby nie terkotanie silnika łodzi i jej sternik – przewodnik. Gdyby chociaż wspomniał o tym, jak ta jaskinia powstała, gdyby coś o tych nieszczęsnych Indianach powiedział... Nie – zamiast tego uzyskaliśmy dostęp do głębi jego wolnych skojarzeń. „Na lewo” – świeci latarką na jakiś stalaktyt – „wąż”. „Na prawo – liście tytoniu. Na lewo – ryba. Na prawo – trzy statki Kolumba. I butelka szampana.” Gdyby chociaż nazwał oczywiste fallusy i waginy, wzbudziłby uśmiech mojej sympatii, ale nie – jedno, co wyrywało mnie nieco z dusznego marazmu czekania w kolejce to średnio przekonująca czaszka, z której buzi nawet nie wypływał wodospadzik. 

Na koniec, niczym taca po kościele, po łódce zaczął krążyć koszyk na napiwki: miałem obawę, że ci, którzy nie zapłacą, zostaną wyrzuceni za burtę, by jako utopce a po jakimś czasie szkielety podwyższyć turystyczną atrakcyjność jaskini, ale obawiałem się niepotrzebnie – w końcu zaraz po zejściu na suchy ląd musieliśmy trafić do kolejnych pięciu sklepików i straganików z tymi samymi, co wcześniej pamiątkami. Aż dziw przy tym wszystkim bierze, że nie przyjeżdża tu więcej turystów z Chin: program edukacyjno-kulturalny zwiedzania został jakby pod nich napisany.

Lepiej w sumie wypadła z pozoru mniej perspektywiczna wycieczka – z Oliverem i z-marchwi-wstałą po szczycie swojej tury zapalenia spojówek Renatą – na zachód od Viñales, w stronę Cueva San Thomas, jaskini położonej bez mała 20 kilometrów od miasteczka. Biorąc pod uwagę lipcową temperaturę i palącość kubańskiego słońca, tylko ja chyba żywiłem cichą i ściśle tajną nadzieję, że niepostrzeżenie uda nam się do niej dojechać i – „oj, skoro już tak wyszło” – zwiedzić: tam ponoć nie zamontowano sztucznego oświetlenia i kolejne siedem czy osiem poziomów jaskiń zwiedza się z lampami naftowymi. Przez godzinę – nie przez 5 minut chodzenia, 30 stania w kolejce i 10 w łódeczce. Jechało się pięknie: krajobrazy nie mniej niż na północy prehistoryczne a autokarów Transturu i ich klaksonów brak. Mimo to liczne zjazdy, które mogły się okazać morderczymi podjazdami w drodze powrotnej, zmusiły nas do taktycznego odwrotu. Nie dojechaliśmy do Cueva San Thomas, niestety – a właściwie bardzo stety, ale o tym za chwilę. Na razie jesteśmy na etapie odwrotu i szukania czegoś, co pozwoliłoby nam uznać wyprawę za owocną. Odpuściliśmy sobie Mural Prehistoria przedstawiający ewolucję gatunków, który ponoć sam Fidel Castro nakazał wymalować na ścianie jednego z okolicznych mogotes, odpuściliśmy przydrogą tyrolkę – zdecydowaliśmy się natomiast na zajechanie do położonego nieopodal głównej drogi małego ogrodu botanicznego. 

Arcyciekawe miejsce: głównie ze względu na to, że nie jest to ani sztandarowa atrakcja turystyczna, pod którą podjeżdżają autokary, ani nawet instytucja państwowa. Jest to w gruncie rzeczy ogródek – może z 60 metrów kwadratowych, miłej starszej pani, która ma takiego bzika, że gromadzi w nim okazy okolicznej flory. Po którym za darmo oprowadza zainteresowanych. Staraliśmy się bardzo wesprzeć jej entuzjazm swoim entuzjazmem, co nie było łatwe, biorąc pod uwagę, że pani po angielsku pojedynczego słowa wobec nas nie użyła. Ale że Renata wzniosła się na tak niesamowite wyżyny swojego español, że robiła za tłumaczkę, jakoś to szło: obejrzeliśmy trochę znanych roślin, trochę gatunków endemicznych, sekcję roślin używanych w medycynie tradycyjnej i zakątek przypraw. Wreszcie zapoznaliśmy się z kotami naszej przewodniczki, jej licznymi królikami i małą jutia. Po czym uzupełniliśmy księgę gości, podziękowaliśmy pięknie i ruszyliśmy w dalszą drogę.

I tu zaczęły się schody. Jeszcześmy nie dotarli do szosy, gdy Oliverowi spadł łańcuch. Żeby tylko spadł, to pół biedy: ręce bym sobie usmarował, ale nakładanie łańcucha mieści się w moim skromnym repertuarze umiejętności mechanika rowerowego. Łańcuch niestety spadł z powodu przerwania, a tego już bez narzędzi zreperować nie byłem w stanie. Mieliśmy do wyboru zrobienie ostatnich dwóch kilometrów do Viñales z buta lub powrót do ogrodu botanicznego i poproszenie o kombinerki lub młotek. Okazało się, że pani zainwestowała expa raczej w zielarstwo niż w mechanikę, jej mąż natomiast nie wystraszył się tematu i zamiast poratować nas narzędziami, zabrał się do ratowania dnia. Dziesięć minut oględzin i pukania młotkiem – i łańcuch był jak nowy. Tak bardzo jak nowy, że kiedy przy próbie założenia go na rower uświadomiliśmy sobie, że przed zamknięciem trzeba go było odpowiednio przepleść, nie mogliśmy znaleźć odpowiedniego ogniwa, by go znów otworzyć... Nic to jednak: gwóźdź, młotek – i łańcuch został znów rozłączony, przepleciony i na powrót złączony. Oraz, wisienka na torcie, nasmarowany świeżutkim smarem, Ułożony na grzbiecie rower kręcił pedałami jak karaluszek odnóżami – można było po raz wtóry ruszać w dalszą drogę. 

Ledwieśmy dotarli do szosy – poprosiłem Olivera, żeby wstrzymał się z jazdą do równej nawierzchni – gdy wyszło na jaw, że łańcuch jest za luźny. Przewlekliśmy go przez trzy główne kółka, zapominając jakimś dziwnym zrządzeniem losu o jednym, zabezpieczonym złośliwie z zewnątrz osłonką. Dałoby radę odkręcić ją w kilkanaście sekund i przepleść przez nie nieszczęsny łańcuch – gdybyśmy mieli klucz. Nie mieliśmy jednak serca, by jeszcze raz zawracać głowę panu mężowi pani botaniczki. A więc z buta. Mieliśmy się wymieniać rowerami, żeby rozłożyć dodatkowy wysiłek na trójkę, ale Oliver się zawziął i sam doprowadził rower pod sklepik z pamiątkami, gdzie czekał na nas Jose Carlos, nasz rowerowy diler. 
 









Oliver starał się mu pokazać, na czym złożony problem polega, ale Jose Carlos był oczywiście mądrzejszy: założył, że po prostu spadł nam łańcuch i jesteśmy zagranicznymi głąbsterami, którzy nie umieli go na powrót założyć. „No problem, no problem” – zbył nas. Jakąś godzinę później obserwowaliśmy go dyskretnie, jedząc lunch w pobliskiej filii Jompiendo Rutina, jak razem z jakimś ziomkiem rozkminiali Zagadkę Upadłego Łańcucha. Wydawali się być cały czas na etapie świętego przekonania o tym, że skoro łańcuch z danej oryginalnej pozycji wypadł, można go w niej, wznosząc się na wyżyny inteligencji przestrzenno-manualnej i odpowiednio nim manipulując, na powrót umieścić – bez odkręcania. Myśl o tym, że łańcuch mógł zostać rozerwany, niepoprawnie nałożony i przyklepany tak, że po całej akcji nie ma śladu, jeszcze im nawet nie świtała. 

 Pochłonięty powyższą zagwozdką Jose Carlos tym razem nie zauważył, jak biesiadaliśmy w pobliżu, ale nie ma co czekać, aż się ocknie i zacznie nas szukać. Czas wyjechać z miasta. Najlepiej z samego rana. Kurs na Trinidad!



No comments:

Post a Comment