Restaurante
Royale, Viñales, piątek, 21 lipca 2017, kwadrans po ósmej
Śniło mi się
dziś, że dostałem pocztówkę. Gorączkowo odcyfrowując kilka skreślonych na niej
niedbale słów, coraz bardziej się upewniałem, że to pocztówka z Krakowskiego
Centrum Psychodynamicznego – z informacją, że nie dostałem się na kolejny rok
szkoły psychoterapii. „Może następnym razem,” tak chyba było tam napisane.
Postanowiłem, w kontekście tak wysokiego poziomu lęku anihilacyjnego, narosłego
wokół tematu mojego być albo nie być psychoterapeutą psychodynamicznym, zmierzyć
się wreszcie ze skrzynką mailową, gdzie od ponad tygodnia wiadomość od KCP-u
powinna była na mnie czekać. W związku z powyższym, wznoszę niniejszym toast,
imponującym hemingwayowskim daiquiri: dostałem się. Może kiedyś wyda mi się to
błahe – teraz jaram się niczym brzozowa kora w rękach Beara Gryllsa.
Empatyczny,
wspierający Czytelnik myśli teraz o pospieszeniu z gratulacjami i o tym, jak to
dobrze, że mi się udało. Uwadze Czytelnika o umyśle psychoanalitycznym nie
umknęło natomiast, że bardzo to dziwne nie sprawdzać skrzynki mailowej od ponad
tygodnia, szczególnie, gdy czeka się na ważną wiadomość. Czyżby lęk przed
porażką był aż tak paraliżujący? Niekoniecznie – nie jest to w każdym razie
cała prawda. Sporą jej część stanowi specyfika dostępu do Internetu na Kubie.
Życie mocno
mnie doświadczyło w temacie Internetu. Przeczołgało mnie przez chińską blokadę
wikipedii i facebooka – oraz sposoby jej obejścia, indonezyjską cenzurę – która
nie pozwalała mi na czytanie o „Moby Dicku” i Phillipie K. Dicku,
skonfrontowało mnie wreszcie z głębokimi pokładami pierwotnej agresji – i
buddyjskich sposobów radzenia sobie z nią – w Birmie, kraju najzłotszych pagód
i najwolniejszych łącz na świecie. Nic jednak nie przebija Kuby.
Jeszcze
niedawno (dane z przewodnika Rough Guides Cuba, 2016) w całym kraju, liczącym
sobie ponad 11 milionów mieszkańców, funkcjonowało 65 hotspotów. Trochę się od
tego czasu musiało zmienić, bo i w Havanie i Viñales trafiliśmy na kilka
przedproży hoteli oraz placyków wypełnionych ludźmi wpatrującymi się w ekrany
telefonów i komputerów. Dobrze rozumiecie: Internetu w domu nie ma nikt – chyba
że mieszka w najbliższym sąsiedztwie odpowiedniego placyku lub hotelu, lub w
pałacu prezydenckim. To nie wszystko: nie wystarczy wziąć komputer pod pachę i
przydreptać z nim w odpowiednie miejsce w mieście: by połączyć się z siecią,
należy uprzednio wystać w kolejce i nabyć w biurze ETECSA (coś jak
Telekomunikacja Polska) kartę. Do niedawna karta na godzinę Internetu
kosztowała 2 kuki, teraz – dziękujemy, Rządzie Rewolucyjny! – tylko 1,5 kuka.
Ponoć bywa, że karty zostają na pniu wykupione przez cinkciarzy, którzy potem
odsprzedają je na bolsa negra pod
biurem ETECSA lub w hotspotach – odpowiednio drożej, ma się rozumieć. Nam się
poszczęściło: pół godziny stania w kolejce i staliśmy się szczęśliwymi
posiadaczami 3 godzin dostępu do sieci.
W ramach
swojej godziny sobie specjalnie nie poszalałem: zużyłem jej chyba połowę na
zalogowanie się na dwie skrzynki i odczytanie trzech bodaj maili, w tym tego z
KCP-u. Na podstawie braku innych maili o tytułach sugerujących konieczność ich
przeczytania dedukuję, że koty nie zdechły, nikt najbliższy nie umarł, nie
wyrzucono mnie z pracy a Unia Europejska nie upadła. Żarty żartami, ale to fascynujące,
że gdyby na przykład w okolicach, którymi jestem bezpośrednio zainteresowany,
wybuchła wojna, albo zmiótł je z powierzchni ziemi jakiś mega-zamach, nie
dowiedziałbym się o tym przez kolejne dwa i pół tygodnia. Chyba że przypadkiem,
od innych turystów, którym też się chciało stać po kartę w kolejce. I tak na
dobrą sprawę – może to i dobrze: stąd i tak nie powstrzymam zielonych ludzików
ani terrorystów. Co tam w sumie świat i jego relatywna rzeczywistość, kiedy tu
i teraz jeżdżę sobie konno lub rowerem po prehistorycznych wzgórzach, paląc
cygara i sącząc daiquiri.
Rozwijając
temat jazdy konnej: jeszcze w Havanie strasznie się zapaliłem do pomysłu
zjeżdżenia w siodle doliny Viñales i jej okolic. Wynajem koni miał, wedle
przewodnika, kosztować 5 kuków za godzinę; jakoś naturalnie zakładałem, że
organizuje się je indywidualnie przez casas
lub bezpośrednio od miejscowych rancheros
i że będzie się można dogadać na jakieś hurtowe stawki. Rzeczywistość okazała
się – jak zawsze prawie, już się przyzwyczaiłem do tego – bardziej prozaiczna i
turystyczna: standardem jest raczej wykupowanie zorganizowanych wycieczek
konnych w biurze Infotur lub Paradiso. Wprawdzie udało mi się wejść w
konszachty z señora, która zgodziła
się ogarnąć mi konie i mówiącego po angielsku przewodnika na wyłączność za 3
kuki na godzinę, ale negocjacje rozbiły się o ostrą krytykę całego
przedsięwzięcia ze strony Olivera i Renaty. W ciągu kilku minut dyskusji zostałem
zrugany z jednej strony za to, że señora
na bank chce mnie ekonomicznie wychędożyć: że dostaniemy łyse i kulawe konie,
które będą nas wozić od jednego sklepu z pamiątkami do drugiego, żeby
przewodnik zarobił na prowizji, skoro nie może zarobić na wynajmie – z drugiej,
że chcąc zaoszczędzić kilka pesos przyczyniam się do wyzysku biednych rancheros i ich zwierząt
Generalnie,
podsumowując, moja wizja przyoszczędzenia nie zyskała powszechnego uznania, o
poklasku nie wspominając. Krakowskim targiem stanęło na tym, że wynajmujemy
konie za pośrednictwem nie biura, ale chwalonej przez przewodnik właścicielki
Casa Haydee: pięć kuków za konia za godzinę, ale za to indywidualnie a nie w
rozlazłej zorganizowanej grupie pełnej grubych amerykańskich turystów w głupich
czapeczkach i jeszcze głupszych kapeluszach. Fair enough.
Już się
zdążyłem, na przysłowiowy wszelki, pesymistyczno-realistycznie nastawić na to,
że przewodnik będzie nas ciągnął tymi końmi na sznurku i że, mimo pięciu
zamiast trzech pesos covertibles,
trasa nasza będzie prowadziła od sklepu do sklepu. Niepotrzebnie: punktualnie o
ósmej rano pod Casa Haydee czekał na nas ranchero,
który poprowadził nas na obrzeża Viñales, gdzie już czekały osiodłane caballos i nasz, niezbyt anglojęzyczny, przewodnik.
Krótki kurs obsługi: tak się po kubańsku (w jednej dłoni) trzyma lejce, w lewo,
w prawo (izquierda, derecho), tak do przodu, tak się
zatrzymuje – i w drogę.
Kiedy po
trzech kwadransach dojechaliśmy do plantacji kawy, mango, limonek, ananasów i
endemicznej dla prowincji Pinar del Rio maleńkiej gujawy, guzy kulszowe
mieliśmy już wstępnie obite, ale caballos
– wyczute. Sympatyczny właściciel plantacji oprowadził nas po swoich włościach,
tłumacząc, krok po kroku, jak owoc kawy staje się idealnym według niego napojem
będącym mieszanką delikatnej arabiki i mocnej robusty. Wyjaśnił, jak
czasochłonna jest uprawa ananasów – cztery lata od zera do owocu, rok od owocu
do owocu. Wreszcie poczęstował nas likierem ze wspominanej maleńkiej gujawy –
guayabity: spokojnie dało radę pić go
bez lodu, mimo solidnych 40 procent i co najmniej 30 stopni w cieniu. Ciekawy
deal ma nasz plantator z destylarnią: zamiast sprzedawać jej owoce, w zamian za
swoje plony dostaje zabutelkowane 30% produkcji. Zastanawiam się, skąd wie, że
część butelek nie zostaje zdefraudowana po drodze, ale jakoś nie miałem
śmiałości dopytać o to. Dostaliśmy oczywiście propozycję zakupu tak trunku, jak
i kawy, w ziarnach lub mielonej, ale obyło się bez presji i skończyło na dwóch
filiżankach przydrogiej, ale przyzwoitej faktycznie kawy. Wykąpaliśmy się
jeszcze w pobliskim jeziorze, po czym wskoczyliśmy w siodła i ruszyliśmy dalej.
Drugim
przystankiem na naszej trasie była położona już na terenie Parku Narodowego Viñales
plantacja tytoniu i manufaktura cygar. Posadziwszy nas, i grupę dziewcząt z
Irlandii, które w ramach swojej wycieczki dojechały na miejsce w podobnym
czasie, przy długim drewnianym stole, wnuk – wciąż żyjącej i palącej 5-6 habanos dziennie (zaciągając się) głowy
rodu i plantacji – rozpoczął swoją barwną opowieść o tym, jak maleńkie (może z
0,1 mm średnicy) nasiona zamieniają się w roślinę, której odpowiednie liście,
pryskane sekretną mieszaniną rumu, miodu i soku z limonki, fermentowane i
suszone a potem zwijane zręcznymi palcami i klejone kolejną porcją miodu, stają
się cygarami. Wyjaśnił nam, że w dobrym cygarze właściwie nie ma nikotyny, bo
gromadzi się ona w ostatnim centymetrze, którego się nie pali. Wyjaśnił, że
przyciąwszy cygaro przed paleniem warto umoczyć jego ustnikową część w miodzie,
który działa jak filtr, sprawiając przy tym, że dym jest łagodniejszy dla
gardła – a cygaro ma głębszy smak (można też umoczyć je na przykład w rumie czy
whisky). Wyjaśnił wreszcie, że Ernesto Che Guevara, ze względu na astmę,
preferował cygara z liści pozbawionych trzonów, które paląc się czynią dym
ostrzejszym.
Fascynująco
generalnie wszystko wyjaśniał, ale czym byłaby jego przemowa bez degustacji? Każdy,
kto miał ochotę, mógł na miejscu zapalić cudowne, słusznych rozmiarów, ręcznie
zwijane, wreszcie umoczone w świeżym miodzie cygaro – klasy na co dzień,
powiedzmy sobie szczerze, będącej poza zasięgiem finansowym takiego niedzielnego
konesera jak Wasz skromny narrator. Nawet w preferencyjnych manufakturowych
cenach na miejscu, podobne cygara mogliśmy kupić po 4 kuki za sztukę (koszt
paczki papierosów w Polsce) – w sklepach, szczególnie poza Kubą, byłyby pewnie
kilkukrotnie droższe. Dla porządku dodam, że najtańsze cygara od ulicznych
havańskich handlarzy chodzą po kuka za sztukę.
Także cośmy
się napalili – to nasze. Wnuk głowy proponował, żeby palić i w drodze
powrotnej: jeden puff dla jeźdźca – jeden puff dla konia, ale pomijając
wyjątkową zasadność tego rozwiązania w kontekście postkolonialnej
plantatorskiej atmosfery, dla okolicznego przysuszonego, mimo popołudniowych
ulew, parku narodowego mogłoby się to źle skończyć. Podziękowaliśmy więc
pięknie i, co koń wyskoczy, pomknęliśmy z powrotem do Viñales.
Rozwijając
drugi fantazmatyczny temat mojego towarzyszącego cygarom i daiquitri „tu i
teraz”: po pierwszych kubańskich wypadach rowerowych spodziewałem się jeszcze
bardziej urzekających widoków niż te podziwiane z okien autobusu – z
zakłóceniami w postaci chaotycznego i przepełnionego klasycznym
trzecioświatowym egoizmem ruchu drogowego.
Tymczasem samochodów
na drodze prowadzącej z Viñales na północ, w stronę jaskini Cueva del Indio,
gdzie wybraliśmy się z Oliverem, jeździ tyle, co przysłowiowy kot napłakał –
tylko okazjonalne autokary Transturu irytują swoimi rozmiarami w relacji do
szerokości jezdni i niepotrzebnym ciśnięciem klaksonu. Znacznie częściej niż
owe, widzi się jednak miejscowych na rowerach, skuterach lub zaprzęgniętych w
pojedyncze konie bryczkach. Podczas jazdy więc śmiało można skupić się na chłonięciu
– a nawet fotografowaniu – magicznych przestrzeni pozastawianych
przytłaczającymi blokami mogotes.
Pomijając nitkę drogi i ciągnącej się wzdłuż niej linii wysokiego napięcia, wyjeżdżając
z Viñales wjeżdża się w – potwierdzam, co pisałem wcześniej – prehistoryczną
scenerię, w ramach której przechadzające się po zielonych połaciach łąk
diplodoki czy inne brontozaury byłyby tak samo na miejscu, jak faktycznie się
po nich przechadzające krowy i kozy. A krążące nad nimi pterodaktyle czy inne
latające dziwolągi byłyby tak samo na miejscu, jak wszechobecne tiñosa, Sępniki różowogłowe. Zawsze mi
się wydawało, że ptaki drapieżne są samotnikami, w Polsce zobaczyć sokoła czy
jastrzębia to nie lada gratka – tu kilkadziesiąt osobników na raz majestatycznie
szybuje nad okolicą.
Dalej wchodzi
się do jaskini. W sumie całkiem do rzeczy jaskini, gdyby nie to, że w ramach
inwestycji w turystykę zalano ją równym betonowym chodnikiem i opięto psującym
atmosferę oświetleniem. Mimo wszystko przez kilka minut idzie się przyjemnie –
aż wpada się na grupkę ludzi przed sobą. „Pewnie się zadumali nad siłami
natury, które przez miliony lat drążyły tutejszy wapień…”, myśli się. By po
chwili skonstatować, że to nie to: to kolejka do łódeczek. Kolejka na jakieś
pięćdziesiąt metrów i pół godziny czekania, aż w gronie dwudziestu innych osób
będzie można zasiąść na ławeczce łódeczki i przez dziesięć minut przepłynąć się
po podziemnej rzece. Rzece – znów – z natury klimatycznej, gdyby nie terkotanie
silnika łodzi i jej sternik – przewodnik. Gdyby chociaż wspomniał o tym, jak ta
jaskinia powstała, gdyby coś o tych nieszczęsnych Indianach powiedział... Nie –
zamiast tego uzyskaliśmy dostęp do głębi jego wolnych skojarzeń. „Na lewo” –
świeci latarką na jakiś stalaktyt – „wąż”. „Na prawo – liście tytoniu. Na lewo
– ryba. Na prawo – trzy statki Kolumba. I butelka szampana.” Gdyby chociaż nazwał
oczywiste fallusy i waginy, wzbudziłby uśmiech mojej sympatii, ale nie – jedno,
co wyrywało mnie nieco z dusznego marazmu czekania w kolejce to średnio przekonująca
czaszka, z której buzi nawet nie wypływał wodospadzik.
Na koniec,
niczym taca po kościele, po łódce zaczął krążyć koszyk na napiwki: miałem
obawę, że ci, którzy nie zapłacą, zostaną wyrzuceni za burtę, by jako utopce a
po jakimś czasie szkielety podwyższyć turystyczną atrakcyjność jaskini, ale
obawiałem się niepotrzebnie – w końcu zaraz po zejściu na suchy ląd musieliśmy
trafić do kolejnych pięciu sklepików i straganików z tymi samymi, co wcześniej
pamiątkami. Aż dziw przy tym wszystkim bierze, że nie przyjeżdża tu więcej turystów
z Chin: program edukacyjno-kulturalny zwiedzania został jakby pod nich
napisany.
Lepiej w sumie
wypadła z pozoru mniej perspektywiczna wycieczka – z Oliverem i
z-marchwi-wstałą po szczycie swojej tury zapalenia spojówek Renatą – na zachód
od Viñales, w stronę Cueva San Thomas, jaskini położonej bez mała 20 kilometrów
od miasteczka. Biorąc pod uwagę lipcową temperaturę i palącość kubańskiego
słońca, tylko ja chyba żywiłem cichą i ściśle tajną nadzieję, że niepostrzeżenie
uda nam się do niej dojechać i – „oj, skoro już tak wyszło” – zwiedzić: tam
ponoć nie zamontowano sztucznego oświetlenia i kolejne siedem czy osiem
poziomów jaskiń zwiedza się z lampami naftowymi. Przez godzinę – nie przez 5
minut chodzenia, 30 stania w kolejce i 10 w łódeczce. Jechało się pięknie:
krajobrazy nie mniej niż na północy prehistoryczne a autokarów Transturu i ich
klaksonów brak. Mimo to liczne zjazdy, które mogły się okazać morderczymi
podjazdami w drodze powrotnej, zmusiły nas do taktycznego odwrotu. Nie
dojechaliśmy do Cueva San Thomas, niestety – a właściwie bardzo stety, ale o
tym za chwilę. Na razie jesteśmy na etapie odwrotu i szukania czegoś, co
pozwoliłoby nam uznać wyprawę za owocną. Odpuściliśmy sobie Mural Prehistoria
przedstawiający ewolucję gatunków, który ponoć sam Fidel Castro nakazał
wymalować na ścianie jednego z okolicznych mogotes,
odpuściliśmy przydrogą tyrolkę – zdecydowaliśmy się natomiast na zajechanie do
położonego nieopodal głównej drogi małego ogrodu botanicznego.
Arcyciekawe
miejsce: głównie ze względu na to, że nie jest to ani sztandarowa atrakcja
turystyczna, pod którą podjeżdżają autokary, ani nawet instytucja państwowa. Jest
to w gruncie rzeczy ogródek – może z 60 metrów kwadratowych, miłej starszej
pani, która ma takiego bzika, że gromadzi w nim okazy okolicznej flory. Po
którym za darmo oprowadza zainteresowanych. Staraliśmy się bardzo wesprzeć jej
entuzjazm swoim entuzjazmem, co nie było łatwe, biorąc pod uwagę, że pani po
angielsku pojedynczego słowa wobec nas nie użyła. Ale że Renata wzniosła się na
tak niesamowite wyżyny swojego español,
że robiła za tłumaczkę, jakoś to szło: obejrzeliśmy trochę znanych roślin,
trochę gatunków endemicznych, sekcję roślin używanych w medycynie tradycyjnej i
zakątek przypraw. Wreszcie zapoznaliśmy się z kotami naszej przewodniczki, jej licznymi
królikami i małą jutia. Po czym
uzupełniliśmy księgę gości, podziękowaliśmy pięknie i ruszyliśmy w dalszą
drogę.
I tu zaczęły
się schody. Jeszcześmy nie dotarli do szosy, gdy Oliverowi spadł łańcuch. Żeby
tylko spadł, to pół biedy: ręce bym sobie usmarował, ale nakładanie łańcucha
mieści się w moim skromnym repertuarze umiejętności mechanika rowerowego.
Łańcuch niestety spadł z powodu przerwania, a tego już bez narzędzi zreperować
nie byłem w stanie. Mieliśmy do wyboru zrobienie ostatnich dwóch kilometrów do
Viñales z buta lub powrót do ogrodu botanicznego i poproszenie o kombinerki lub
młotek. Okazało się, że pani zainwestowała expa raczej w zielarstwo niż w
mechanikę, jej mąż natomiast nie wystraszył się tematu i zamiast poratować nas
narzędziami, zabrał się do ratowania dnia. Dziesięć minut oględzin i pukania
młotkiem – i łańcuch był jak nowy. Tak bardzo jak nowy, że kiedy przy próbie
założenia go na rower uświadomiliśmy sobie, że przed zamknięciem trzeba go było
odpowiednio przepleść, nie mogliśmy znaleźć odpowiedniego ogniwa, by go znów
otworzyć... Nic to jednak: gwóźdź, młotek – i łańcuch został znów rozłączony,
przepleciony i na powrót złączony. Oraz, wisienka na torcie, nasmarowany
świeżutkim smarem, Ułożony na grzbiecie rower kręcił pedałami jak karaluszek
odnóżami – można było po raz wtóry ruszać w dalszą drogę.
Ledwieśmy
dotarli do szosy – poprosiłem Olivera, żeby wstrzymał się z jazdą do równej
nawierzchni – gdy wyszło na jaw, że łańcuch jest za luźny. Przewlekliśmy go
przez trzy główne kółka, zapominając jakimś dziwnym zrządzeniem losu o jednym,
zabezpieczonym złośliwie z zewnątrz osłonką. Dałoby radę odkręcić ją w
kilkanaście sekund i przepleść przez nie nieszczęsny łańcuch – gdybyśmy mieli
klucz. Nie mieliśmy jednak serca, by jeszcze raz zawracać głowę panu mężowi
pani botaniczki. A więc z buta. Mieliśmy się wymieniać rowerami, żeby rozłożyć
dodatkowy wysiłek na trójkę, ale Oliver się zawziął i sam doprowadził rower pod
sklepik z pamiątkami, gdzie czekał na nas Jose Carlos, nasz rowerowy diler.
Oliver starał
się mu pokazać, na czym złożony problem polega, ale Jose Carlos był oczywiście
mądrzejszy: założył, że po prostu spadł nam łańcuch i jesteśmy zagranicznymi
głąbsterami, którzy nie umieli go na powrót założyć. „No problem, no problem” –
zbył nas. Jakąś godzinę później obserwowaliśmy go dyskretnie, jedząc lunch w
pobliskiej filii Jompiendo Rutina, jak razem z jakimś ziomkiem rozkminiali
Zagadkę Upadłego Łańcucha. Wydawali się być cały czas na etapie świętego
przekonania o tym, że skoro łańcuch z danej oryginalnej pozycji wypadł, można
go w niej, wznosząc się na wyżyny inteligencji przestrzenno-manualnej i
odpowiednio nim manipulując, na powrót umieścić – bez odkręcania. Myśl o tym,
że łańcuch mógł zostać rozerwany, niepoprawnie nałożony i przyklepany tak, że
po całej akcji nie ma śladu, jeszcze im nawet nie świtała.
Pochłonięty
powyższą zagwozdką Jose Carlos tym razem nie zauważył, jak biesiadaliśmy w
pobliżu, ale nie ma co czekać, aż się ocknie i zacznie nas szukać. Czas
wyjechać z miasta. Najlepiej z samego rana. Kurs na Trinidad!
No comments:
Post a Comment