Hostal El Tayaba, Trinidad, poniedziałek, 24 lipca 2017, jedenasta
Dziś
sam rozkładam się na naszym pogrążonym w półmroku patio, przecierając cenną
chusteczką higieniczną stół i krzesło po wieczornym deszczu. Oliver, który ostatnio
chętnie mi towarzyszy – na razie z grzecznymi napojami bezalkoholowymi, nawet
cygara ledwie spróbował na plantacji tytoniu, ale może za jakiś czas napiszemy
razem jakąś knajpianą opowieść – dogorywa teraz w pokoju ze swoją mamą: oboje
spaleni słońcem. Mnie też uda palą, jakby skóra miała zaraz na nich pęknąć.
Reszta ciała jakoś daje radę, chociaż wrażenie jest takie, jakbym był wszędzie,
mniej lub bardziej, świeżo wytatuowany.
Dzisiejsza eskapada rowerowa do Boca i Playa Ancon, która tak nam dała w skórę, okazała się być najdłuższą z dotychczasowych. Zrobiliśmy łącznie mało oszałamiające 18 kilometrów, ale biorąc pod uwagę nieco bardziej, i dosłownie, oszałamiające temperaturę i lampę z nieba, poczucie wampirycznego wyssania jest całkiem nie od czapy.
W
kontekście rozważań na temat szukania lub bukowania noclegów z Rozdziału IV:
dziś zastosowaliśmy rozwiązanie z zupełnie innej beczki. Planując luźno
ostatnią noc pobytu w Trinidadzie na jutro, wykorzystaliśmy dzisiejszy wypad
nad morze, by niby z wyprzedzeniem, ale jednak na miejscu poszukać odpowiedniej
casa na kolejne dwie – trzy noce. Z
jednej więc strony mogliśmy rozejrzeć się wstępnie po okolicy, rozeznać w
cenach i wybrać miejsce odpowiednio piękne i zaopatrzone w tonący w kwiatach
ogród, mnóstwo zakamarków do pisania oraz hamaki. Z drugiej – kolejne trzy noce
mamy zaplanowane i możemy pobyć w tu i teraz, zamiast zastanawiać się czy i co
znajdziemy jadąc do Boca pojutrze. Do tego zaliczyliśmy po drodze pluskanie w
Morzu Karaibskim, w związku z czym oglądanie Piratów z Karaibów nigdy już nie
będzie takie same. Swoją drogą, to najpewniej właśnie pluskanie w samo południe
tak nas zmacerowało. Jadąc na rowerze, cały czas miałem na sobie plecak a plecy
mam zjarane podobnie jak resztę, więc to musiało być to.
Ale
nie stoczyłem bitwy z samym sobą, by zwycięsko zasiąść przy moim stoliku i nie
stękam w duchu kierując się po kolejne piwo Presidente, by rozwodzić się nad
karaibską opalenizną. O nie! Dzisiejszy wieczór bowiem przyćmił w moim – nieco
może naiwnym, ale bardzo szczerym odczuciu – wydarzenia dzisiejszego dnia – i
wydarzenia wielu innych wieczorów oraz dni. Otóż wybraliśmy się, odleżawszy
wycieczkę, w siąpiącym deszczu do wypatrzonej wcześniej kubańsko-argentyńskiej
restauracyjki Che Tango serwującej kurczaki z rusztu. Był to wyśmienity pomysł,
ponieważ za 12 kuków napełniliśmy się po tchawice jakże cennymi na Kubie proteinami.
Ale, uspokoję wielce szanownych Czytelników, dziś nie będzie o jedzeniu. Będzie
o zespole, który w Che Tango grał. Trzech mężczyzn: dwie gitary plus bongosy,
zaopatrzone dodatkowo w metalowe pudełko, w które perkusista, od czasu do czasu
chwytając drewnianą pałkę, uderzał. Na razie pogodziłem się z tym, że na
gitarze mogę trochę nie bez przyjemności pobrzdąkać, ale prawdziwa gra: współbrzmienie
z innymi instrumentami i improwizacja, czucie tego instrumentu, jest dla mnie
czarną magią. Swojej przyszłości w gitarze nie widzę w tej chwili, tak to
roboczo ujmę. W instrumentach perkusyjnych natomiast całkiem się odnajduję, w
dużej mierze dzięki Sławkowi „Rodriguezowi” Porębskiemu i Małgosi „La Aroma”
Podjackiej, którym udało się rozkręcić w naszej szkole zespół bębniarski.
Jadąc
na Kubę, liczyłem trochę na szansę wzięcia udziału w jakichś warsztatach gry na
kongach czy bongosach właśnie. W sumie w Viñales była okazja, ale trochę mnie
cena przerosła i w końcu nic z tego nie wyszło. Więc, z braku laku, skoro
miałem okazję chociaż popodpatrywać rodowitego profesjonalistę – siedziałem i
podpatrywałem, wystukując sobie bezgłośnie rytm na blacie stołu. Co
najwyraźniej, o zgrozo, nie umknęło uwadze lidera zespołu, gitarzysty.
Skończywszy jeden z utworów, zwrócił się do mnie z propozycją, żebym do nich
dołączył na kolejny kawałek.
Całym
sobą, werbalnie i niewerbalnie, odmówiłem. Nic w mojej odpowiedzi nie mogło
zdradzić tego, że dopiero co rozmarzałem się Renacie i Oliverowi, że fajnie być
takim Rodriguezem, który mógłby w takiej randomowej kubańskiej (kubańsko-argentyńskiej
właściwie) knajpce po prostu zagadać do gości z zespołu i pograć razem z nimi.
Nic nie mogło mnie zdradzić, bo jedyne, co w tym momencie przeżywałem, to
paniczny lęk – i złość na siebie, że bez sensu w ten blat pukałem i może
niechcący nawiązałem jakiś kontakt wzrokowy, co sprowokowało cały ten
galimatias. Ale gość nie ustępował. Ja też nie ustępowałem – zakładając, że on
pewnie pomyślał, że ja gram na bongosach i naprawdę coś w temacie reprezentuję.
Ale on jeszcze bardziej nie ustępował. Ja również: gdyby to była dżemba po
prostu, albo jakikolwiek pojedynczy bęben, to jeszcze jeszcze, ale jedyne
chwile w moim życiu, kiedy moje dłonie spoczęły na bongosach, miały miejsce w
sklepach muzycznych. A on dalej swoje. A
ja moje.
Ostatecznie gość powiedział, w mieszance hiszpańskiego i angielskiego, coś, co zabrzmiało jak „spoko, to będzie prosty kawałek, pokażemy ci o co chodzi”. Co już zabrzmiało jak bardziej realistyczne oczekiwania, wobec których musiałem się złamać.
Rytm faktycznie nie był trudny. Grając go na blacie, lub dżembie, albo we własnej kuchni, mógłbym zagrać go znacznie pewniej a nawet pokusić się o jakieś elementy improwizacyjne. Stojąc pośród dwóch kubańskich gitarzystów, nogi miałem miękkie jak Taco Hemingway na swoim pierwszym Open’erze. Ale ręce jakoś dawały radę – na tyle, by złapać kluczowy wątek i nie gubić tempa. Oglądałem po powrocie filmik, którym niezawodna rodzina upamiętniła ten mój knajpiany debiut: całkiem to nawet ładnie wyszło, stwierdzam z ulgą.
https://www.facebook.com/michael.gluszek/videos/1472721536161342/
W
Trinidadzie też mają warsztaty perkusyjne: na bank muszę się na nie wybrać
zanim wyjedziemy. Ale choćbym nie wiem ile godzin lekcji sobie wykupił, za
chwile takie jak te dzisiejszego wieczoru nie zapłaci się kartą MasterCard.
Bezcenne. Kuba spełnia marzenia, bez kitu.
Co
też przypomina mi o tym, że jutro o wpół do dziesiątej rano podjeżdża po nas caballero ze swoimi caballos. Czeka nas kilka godzin w siodle w nie mniej bajecznej niż
okolice Viñales scenerii Sierra Escambray. Czas się kłaść w związku z
powyższym. Dobranoc, moi mili!
P.S. Kilka fotek z zapowiedzianej w tekście eskapady po Sierra Escambray.
Świetnie napisany artykuł. Mam nadzieję, że będzie ich więcej.
ReplyDelete