Monday, October 23, 2017

Kuba. Rum, cygara, rewolucja. Rozdział VII

Hostal El Tayaba, Trinidad,  poniedziałek, 24 lipca 2017, jedenasta


Dziś sam rozkładam się na naszym pogrążonym w półmroku patio, przecierając cenną chusteczką higieniczną stół i krzesło po wieczornym deszczu. Oliver, który ostatnio chętnie mi towarzyszy – na razie z grzecznymi napojami bezalkoholowymi, nawet cygara ledwie spróbował na plantacji tytoniu, ale może za jakiś czas napiszemy razem jakąś knajpianą opowieść – dogorywa teraz w pokoju ze swoją mamą: oboje spaleni słońcem. Mnie też uda palą, jakby skóra miała zaraz na nich pęknąć. Reszta ciała jakoś daje radę, chociaż wrażenie jest takie, jakbym był wszędzie, mniej lub bardziej, świeżo wytatuowany.



Dzisiejsza eskapada rowerowa do Boca i Playa Ancon, która tak nam dała w skórę, okazała się być najdłuższą z dotychczasowych. Zrobiliśmy łącznie mało oszałamiające 18 kilometrów, ale biorąc pod uwagę nieco bardziej, i dosłownie, oszałamiające temperaturę i lampę z nieba, poczucie wampirycznego wyssania jest całkiem nie od czapy.





 







































































W kontekście rozważań na temat szukania lub bukowania noclegów z Rozdziału IV: dziś zastosowaliśmy rozwiązanie z zupełnie innej beczki. Planując luźno ostatnią noc pobytu w Trinidadzie na jutro, wykorzystaliśmy dzisiejszy wypad nad morze, by niby z wyprzedzeniem, ale jednak na miejscu poszukać odpowiedniej casa na kolejne dwie – trzy noce. Z jednej więc strony mogliśmy rozejrzeć się wstępnie po okolicy, rozeznać w cenach i wybrać miejsce odpowiednio piękne i zaopatrzone w tonący w kwiatach ogród, mnóstwo zakamarków do pisania oraz hamaki. Z drugiej – kolejne trzy noce mamy zaplanowane i możemy pobyć w tu i teraz, zamiast zastanawiać się czy i co znajdziemy jadąc do Boca pojutrze. Do tego zaliczyliśmy po drodze pluskanie w Morzu Karaibskim, w związku z czym oglądanie Piratów z Karaibów nigdy już nie będzie takie same. Swoją drogą, to najpewniej właśnie pluskanie w samo południe tak nas zmacerowało. Jadąc na rowerze, cały czas miałem na sobie plecak a plecy mam zjarane podobnie jak resztę, więc to musiało być to.













Ale nie stoczyłem bitwy z samym sobą, by zwycięsko zasiąść przy moim stoliku i nie stękam w duchu kierując się po kolejne piwo Presidente, by rozwodzić się nad karaibską opalenizną. O nie! Dzisiejszy wieczór bowiem przyćmił w moim – nieco może naiwnym, ale bardzo szczerym odczuciu – wydarzenia dzisiejszego dnia – i wydarzenia wielu innych wieczorów oraz dni. Otóż wybraliśmy się, odleżawszy wycieczkę, w siąpiącym deszczu do wypatrzonej wcześniej kubańsko-argentyńskiej restauracyjki Che Tango serwującej kurczaki z rusztu. Był to wyśmienity pomysł, ponieważ za 12 kuków napełniliśmy się po tchawice jakże cennymi na Kubie proteinami. Ale, uspokoję wielce szanownych Czytelników, dziś nie będzie o jedzeniu. Będzie o zespole, który w Che Tango grał. Trzech mężczyzn: dwie gitary plus bongosy, zaopatrzone dodatkowo w metalowe pudełko, w które perkusista, od czasu do czasu chwytając drewnianą pałkę, uderzał. Na razie pogodziłem się z tym, że na gitarze mogę trochę nie bez przyjemności pobrzdąkać, ale prawdziwa gra: współbrzmienie z innymi instrumentami i improwizacja, czucie tego instrumentu, jest dla mnie czarną magią. Swojej przyszłości w gitarze nie widzę w tej chwili, tak to roboczo ujmę. W instrumentach perkusyjnych natomiast całkiem się odnajduję, w dużej mierze dzięki Sławkowi „Rodriguezowi” Porębskiemu i Małgosi „La Aroma” Podjackiej, którym udało się rozkręcić w naszej szkole zespół bębniarski. 

Jadąc na Kubę, liczyłem trochę na szansę wzięcia udziału w jakichś warsztatach gry na kongach czy bongosach właśnie. W sumie w Viñales była okazja, ale trochę mnie cena przerosła i w końcu nic z tego nie wyszło. Więc, z braku laku, skoro miałem okazję chociaż popodpatrywać rodowitego profesjonalistę – siedziałem i podpatrywałem, wystukując sobie bezgłośnie rytm na blacie stołu. Co najwyraźniej, o zgrozo, nie umknęło uwadze lidera zespołu, gitarzysty. Skończywszy jeden z utworów, zwrócił się do mnie z propozycją, żebym do nich dołączył na kolejny kawałek.

Całym sobą, werbalnie i niewerbalnie, odmówiłem. Nic w mojej odpowiedzi nie mogło zdradzić tego, że dopiero co rozmarzałem się Renacie i Oliverowi, że fajnie być takim Rodriguezem, który mógłby w takiej randomowej kubańskiej (kubańsko-argentyńskiej właściwie) knajpce po prostu zagadać do gości z zespołu i pograć razem z nimi. Nic nie mogło mnie zdradzić, bo jedyne, co w tym momencie przeżywałem, to paniczny lęk – i złość na siebie, że bez sensu w ten blat pukałem i może niechcący nawiązałem jakiś kontakt wzrokowy, co sprowokowało cały ten galimatias. Ale gość nie ustępował. Ja też nie ustępowałem – zakładając, że on pewnie pomyślał, że ja gram na bongosach i naprawdę coś w temacie reprezentuję. Ale on jeszcze bardziej nie ustępował. Ja również: gdyby to była dżemba po prostu, albo jakikolwiek pojedynczy bęben, to jeszcze jeszcze, ale jedyne chwile w moim życiu, kiedy moje dłonie spoczęły na bongosach, miały miejsce w sklepach muzycznych. A on  dalej swoje. A ja moje.

Ostatecznie gość powiedział, w mieszance hiszpańskiego i angielskiego, coś, co zabrzmiało jak „spoko, to będzie prosty kawałek, pokażemy ci o co chodzi”. Co już zabrzmiało jak bardziej realistyczne oczekiwania, wobec których musiałem się złamać.

Rytm faktycznie nie był trudny. Grając go na blacie, lub dżembie, albo we własnej kuchni, mógłbym zagrać go znacznie pewniej a nawet pokusić się o jakieś elementy improwizacyjne. Stojąc pośród dwóch kubańskich gitarzystów, nogi miałem miękkie jak Taco Hemingway na swoim pierwszym Open’erze. Ale ręce jakoś dawały radę – na tyle, by złapać kluczowy wątek i nie gubić tempa. Oglądałem po powrocie filmik, którym niezawodna rodzina upamiętniła ten mój knajpiany debiut: całkiem to nawet ładnie wyszło, stwierdzam z ulgą.

https://www.facebook.com/michael.gluszek/videos/1472721536161342/


W Trinidadzie też mają warsztaty perkusyjne: na bank muszę się na nie wybrać zanim wyjedziemy. Ale choćbym nie wiem ile godzin lekcji sobie wykupił, za chwile takie jak te dzisiejszego wieczoru nie zapłaci się kartą MasterCard. Bezcenne. Kuba spełnia marzenia, bez kitu

Co też przypomina mi o tym, że jutro o wpół do dziesiątej rano podjeżdża po nas caballero ze swoimi caballos. Czeka nas kilka godzin w siodle w nie mniej bajecznej niż okolice Viñales scenerii Sierra Escambray. Czas się kłaść w związku z powyższym. Dobranoc, moi mili!



P.S. Kilka fotek z zapowiedzianej w tekście eskapady po Sierra Escambray.




1 comment:

  1. Świetnie napisany artykuł. Mam nadzieję, że będzie ich więcej.

    ReplyDelete