Showing posts with label La Boca. Show all posts
Showing posts with label La Boca. Show all posts

Monday, November 6, 2017

Kuba. Rum, cygara, rewolucja. Rozdział IX



Hostal El Tayaba, Trinidad, piątek, 28 lipca 2017, kwadrans po jedenastej



Bonusową konsekwencją zdolności do szybkiego wypracowywania poczucia „bycia u siebie” jest możliwość przeżywania, nawet podczas tak stosunkowo niedługiej podróży jak nasza niniejsza, powrotów do „swoich miejsc”.


W gruncie rzeczy, nawet podczas tych dwóch ostatnich dni spędzonych w nadmorskiej wiosce La Boca, oswoiliśmy kilka lokalnych przybytków, do których wracaliśmy na tyle często, że straciliśmy tych powrotów rachubę.


Jest pizzunia z chorizo na plaży - są wakacje!
Jak choćby prowizoryczną pizzerię serwującą trzy rodzaje pizzy: z serem za 10 małych pesos (1,3 zł), z szynką za 15 i z chorizo – również za 15. Żeby zamówić pizzę, trzeba jakoś zwrócić na siebie uwagę łysego sprzedawcy o kamiennej twarzy, który, zainkasowawszy wreszcie odpowiednią ilość pesos i przyjąwszy zamówienie, powtarza  je na tyle głośno, by tajemniczy kucharz – którego nikt nigdy nie widział, bo kryje się za brudną ścianą – usłyszał. Po chwili z okienka w ścianie wysuwają się okrągłe blaszane patelenki, które mrukliwy łysy nonszalancko wrzuca do skonstruowanego z jakiejś starej beczki pieca. Następuje długie pięć minut  oczekiwania. Gotowe gorące patelenki łysy prosto z pieca przerzuca na kontuar. „Salsa?” – pada beznamiętne pytanie. Jasna sprawa, że salsa: rzadki sos pomidorowy ślimaczkiem dekoruje powierzchnię pizzy. „Sal?” – jasna sprawa, że sal: kilka potrząśnięć wielkiej solniczki pokrywa parujący ser błyszczącymi kryształkami. Następnie kilka szurnięć łopatki przerzuca solidne placki na szybko nasiąkające tłuszczem arkusiki kartonu, które moment później parzą nam dłonie – i podniebienia. Klimat klimatem, ale nie ma się co oszukiwać: nie jest to najlepsza pizza na świecie – najlepsza jednak, to mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, jaką jedliśmy dotychczas na Kubie.


Bulwar La Boca.


Renata churrosom nie przepuści...









Druga z naszych top-jadłodajni to zadaszony straganik mający w menu kanapki, napoje, w tym lekko gazowane refresco z koncentratu po dwa 2 pesos (26 groszy) za kubek, kilka niedrogich dań comida criolla, czyli kuchni kubańskiej i, zaskakująco, paella. Paella, żółta kleista ryżowa paćka z kawałkami ryb, stała się pierwszym wyborem Renaty i Olivera, ja upodobałem sobie chuleta: soczysty stek ze schabu z kością, który zamiast z ryżem i czarną fasolą, które nieco mi się już przejadły, można zamówić z frytkami. Plażowy sztos – za 30 małych pesos, czyli niecałe 4 zł. Wielką wartość dodaną straganiku stanowi stary kucharz, który nie tylko upewnia się, że klient jest nakarmiony, ale ogólnie zaopiekowany. Jak pan Roman z Zakąsek uwieczniony w „Hitler – w poszukiwaniu elektro”. Stary człowiek znad morza po angielsku nie mówi, ale jego nietypowo spokojny hiszpański i nietypowo błękitne oczy potrafią wytłumaczyć, że, na przykład, w porze śniadania paella nie ma, gdyż jej przygotowanie zajmuje kilka godzin a nie da się jej przygotować poprzedniego dnia, bo nie byłaby wtedy – a raczej wtenczas: bardziej pasuje do niego „wtenczas” – odpowiednio dobra.


W drodze na obrzeża wioski - po popołudniowym deszczu.
Trzecią z naszych top-opcji stała się cafeteria, którą po raz pierwszy odwiedziliśmy przejeżdżając rowerami przez La Boca w drodze powrotnej z Playa Ancon. Wtedy karmiła nas starsza pani, której pan con tortilla i salchichas – kanapki z omletem zasmażonym z plasterkami parówki – wydały nam się, kiedyśmy się już w La Boca na dobre zainstalowali, warte długiego spaceru z naszej casa na skraj wioski, gdzie garażowa jadłodajnia się mieści. Teraz za ladą uwijał się młody chłopak, bardzo flamboyant, którego pan con tortilla i salchichas – zapiekane z parówkami pokrojonymi nie w plasterki, lecz wzdłuż – okazały się przebijać te jego mamy, lub babci – a wręcz zbliżać się do poziomu tajskiego Seven-Eleven. No i te soki – smoothies, powiedzielibyśmy w Europie – z mango po 3 pesos (39 groszy) za oszronioną szklankę… Chłopak, jak zdecydowana większość mieszkańców La Boca, po angielsku nie ogarniał, ale nasz hiszpański generalnie śmiało wystarczał, by się dogadać. Aż do wczorajszego wieczora, kiedy okazało się, nasz rachunek wyniósł 40 małych pesos. Jakoś tak mało, wydało nam się – musiał się chłopak pomylić. Kiedyś może zacząłbym mu tłumaczyć, że coś jest nie tak, ale niezliczone tego typu sytuacje przerobione w miejscach, gdzie angielski nie działa, nauczyło mnie, że jak się zaczyna tłumaczyć, że coś jest nie tak z rachunkiem, sprzedawca zaraz się spina, bo myśli, że ja myślę, że coś jest nie tak na moją niekorzyść. Zaczyna sobie panicznie dorabiać wizję, że jestem niezadowolony i będzie draka i strata twarzy. Co nie ułatwia komunikacji i generalnie nic dobrego z tego nie wynika. Więc zapłaciliśmy, dokupiliśmy jeszcze puszkę refresco dla Olivera, który spał w pokoju i skierowaliśmy kroki w stronę casa. Ale tak sobie idąc, chcąc nie chcąc rachowaliśmy. Dwie kanapki z omletem i parówkami po 15 to 30. Kanapka z serem i parówkami to 13. Dwie podwójne kawy to kolejne 6. Trzy smoothies po 3 to 9. Łącznie 58. Dość odlegle od 40. Prawie jednej trzeciej rachunku chłopak nie zliczył. Niby to 18 małych pesos, 2,34 złotego, ale co, jeśli mu babcia zrobi awanturę? I tak szliśmy coraz wolniej, żeby w końcu zatrzymać się i, wbrew zasadzie wyłuszczonej kilka zdań wcześniej, zawrócić. Panika w oczach chłopaka była, kiedy sięgnąłem po jego kalkulator, ale kiedy zobaczył, że to ja jemu daję pieniądze, zmieniła się w neutralne oszołomienie. Nie wiem, co sobie ostatecznie o nas pomyślał, ale my ze spokojniejszymi sercami wracaliśmy do Olivera.


Playa Ancon.
Oliver, wyjaśnię, odsypiał pobliskie Playa Ancon, gdzie spędziliśmy kilka godzin na wylegiwaniu się pod parasolem i kąpielach w Morzu Karaibskim. Oraz na naszym pierwszym razie ze snorkelingiem. Już prawie sobie odpuściliśmy temat, przestudiowawszy cennik plażowego namiociku-wypożyczalni sprzętu. Leżaki po 2 kuki za dzień, kajaki po 2 kuki za godzinę, snorkeling – 10 kuków. No jak to tak? Za głupią maskę i rurkę 10 kuków? Nawet przy założeniu, że cena dotyczyła całego dnia, wychodziło drogo – bo ileż w sumie można pływać gapiąc się na piasek i glony i marząc o jakiejś rybce? Godzinę tops chyba. Na szczęście tknął nas i zaczął w głowach pracować dopisek „coral reef”: w zasięgu wzroku przecież żadnej rafy nie było. Okazało się, kiedyśmy wrócili i dopytali o szczegóły, że 10 kuków kosztuje wyprawa jachtem na rafę „o tam daleko, gdzie tamte fale się rozbijają” i godzinne nurkowanie z rybkami. To już brzmiało bardziej przekonująco. Postanowiliśmy zgłosić uczestnictwo moje i Olivera – Renata wolała zamiast tego dopracować opaleniznę na brzuszku. Usłyszeliśmy, że jak się zbierze grupa sześciu – siedmiu osób, ruszamy. Co też, po jakiejś godzinie z hakiem, nastąpiło. Zajęło mi trochę ogarnięcie szczelności maski: przede wszystkim wyłączenie automatycznego wypracowanego na jodze oddychania nosem, które ją natychmiast rozszczelniało i przerzucenie się na oddychanie rurką. Słonej wyjątkowo wody trochę się opiłem, tak przez nos, jak i usta, ale i rybek się naoglądałem. I tych małych, akwariowo najróżniejszych w swej estetyce, niewiarygodnie kolorowych, pływających w ławicach po kilkadziesiąt osobników, i takich wielkości sporego karpia, raczej samotników rozbijających się nosami o koralowce. Rekinów i płaszczek nie uświadczyłem niestety, ale jak na pierwszy raz, było wystarczająco wow. Tyle że się, wracając do początku dygresji, dojaraliśmy konkretnie.

W drodze powrotnej z Playa Ancon do Boca.

Zbiera się na ulewę...


...ale transport dsł radę!
W ostatniej chwili...


Żegnając się z La Boca i jej wielowymiarową nadmorską atmosferą – od przaśnych straganików dudniącego niewyszukaną muzyką z głośników bulwaru przez typowe kurortowe plażowanie, docieram wreszcie w zacisze naszego pokoju, w którym o poranku otwieraliśmy okiennice – okien jako takich, z szybami, nie zamontowano, bo i po co? – by popatrzeć na morze. I w zacisze  rozległego, pełnego poukrywanych w bujnej zieleni stoliczków, krzesełek i bujanych foteli ogrodu na tyłach casa, gdzie wreszcie znalazłem czas, by porządnie przysiąść do nauki hiszpańskiego. Płyta z programem Rosetta Stone – w jakimś spiraconym w Indonezji wydaniu na 27 języków, genialny zakup – jak zwykle okazała się niekoniecznie życiowa (zamiast szpikować lekcje słowami i wyrażeniami takimi jak „klaun”, „płaszcz przeciwdeszczowy”, czy „mężczyzna się przewraca” w czasie teraźniejszym, przeszłym i przyszłym, mogliby sypnąć nieco bardziej użytecznymi, w rodzaju „zapalniczka”, „ile kosztuje pokój” i „czy da radę taniej”), ale w swojej toporności – bardzo skuteczna. 
Powyżej niekiepski widoczek z naszego okna - tu: ogród.


Skoro o ogrodzie na koniec mowa, jakże mógłbym nie wspomnieć o krabach! Z bokańskimi krabami zapoznaliśmy się jeszcze na rowerach, kiedy najpierw nieśmiało, co kilkadziesiąt metrów, zaczęły nam przed kołami przecinać szosę, by, w miarę zbliżania się do wioski, jak ze wzrostem poziomu trudności w grze komputerowej, wychodzić coraz częściej – a wreszcie liczniej: tak, że momentami w zasięgu wzroku było ich kilka. Nieźle musieliśmy się nagimnastykować, fizycznie i poznawczo – próbując przewidzieć, w którą stronę skierują swe kroki w boki – by je wymijać. Kraby, okazało się, zamieszkują również ogród Hostal Villa Sonia: od maleńkich, może centymetrowej średnicy, ledwie odnóżami wystających z muszelek pustelników – po te wielkości Szeloby. Wczorajsze wieczorne rozwieszanie prania trąciło już klimatami z Guya N. Smitha: w drodze do sznurka obaj z Oliverem nerwowo omiataliśmy ścieżkę latarkami a kiedy ja rozwieszałem upraną w umywalce bieliznę, dzielny mój syn stał na straży. Co potem zresztą przypłacił półgodziną bezsennością osnutą wokół potencjalnie czających się pod łóżkiem stawonogów. Niby tylko dwa dni – a będzie o czego wracać myślami i tęsknić.


Mimo to spieszno nam było dziś do starych śmieci Hostalu El Tayaba w Trinidadzie: po szybkim odświeżeniu, o drugiej, mieliśmy z Renatą stawić się w biurze turystycznym Paradiso na postanowioną uroczyście i zarezerwowaną wcześniej lekcję perkusji. Ustna rezerwacja, jak szybko zauważyliśmy, nigdy nie została przelana na papier: pani za stolikiem nie było za kwadrans druga, nie było jej i za pięć. Kiedy wreszcie zapytaliśmy o nią w sąsiednim sklepiku, zaczęły się poszukiwania, które ostatecznie sprowadziły ją na stanowisko pracy jakieś dziesięć po drugiej. Na szczęście maestro był na miejscu, i po chwili zaczęliśmy zabawę.


Moje oczekiwania nie były wysokie. Spodziewałem się, że będzie nas kilka osób, ktoś dostanie marakasy, ktoś drewniane pałki claves, ktoś może bongos albo congas i że większość lekcji upłynie na uczeniu się samego uderzania, by na koniec wspólnie podegrać do jakiegoś prostego kubańskiego kawałka. Tymczasem było nas tylko dwoje: ja i Renata. Maestro przytaszczył congas i istotnie chwilę poświęciliśmy na technikę uderzenia i rozgrzewkowe rytmy, ale zaraz potem poziom trudności począł rosnąć w mózg smażącym tempie. Niby spoko, jedna prawa rączka gra dwa werble na mniejszym bębnie, ale zaraz potem lewa robi podwójne uderzenie, nasadą dłoni i palcami, by pozostać na basie i zrobić miejsce dla slapa prawą dłonią. Prawa dłoń po slapie zostaje, by lewa mogła powtórzyć swoje podwójne uderzenie na wytłumieniu. Potem znów prawa, potem kolejna pętla gdzie dla odmiany prawa ręka na dwa basowe puknięcia wędruje na większy conga. Ogarnąć to logicznie, zapamiętać, to jeszcze pół biedy, ale wykonać tę sekwencję w odpowiednim tempie – masakra. Najlepiej mi wszystko wychodziło, jak nauczyciel grał, albo Renata grała a ja włączałem się spokojnie układając sobie uderzenia na udach. Ale pod – skądinąd wyrozumiałym – wzrokiem maestro i jego przy liczeniu rytmu, wszystko mi się prędzej czy później kiełbasiło. Wyszliśmy z Paradiso po godzinie z totalnie skołowanymi półkulami, nucąc i nadal wybijając rytm.


Tak korzysta się z internetu na w Trinidadzie.
Niestety, w drodze do casa, gdzie zostały nasze telefony i perspektywy nagrania czegośmy się nauczyli, w rytmach wszechobecnej w Trinidadzie już po południu muzyki na żywo, zgubiliśmy swój rytm. Próbowaliśmy go odzyskać w Casa de la Música, gdzie nasz nauczyciel miał tego dnia grać, ale w związku z tradycyjnym popołudniowym trynidadzkim deszczem scena była pusta. Pewnie przyszliśmy za wcześnie. Próbowaliśmy na kolacji w Hostal Académico La Merced przy pomocy zaprzyjaźnionego już skrzypka – i, z kubańskiej natury, perkusisty przynajmniej półprofesjonalnego. Na miejscu jednak dostępne były tylko bongosy, na których, ze względu na ich rozmiar, ciężko było zmieścić to, co pamiętaliśmy na tyle skutecznie, by nasz skrzypek zrozumiał, czego właściwie szukamy. No nic, może wróci jeszcze samo.


Kurs: Santa Clara!
Fajnie nam się na razie, swoim własnym tempem i na luzie, rozwija plan tej podróży. Wylatując z Warszawy, jeszcze w sumie nie wiedzieliśmy, czy chcemy na miesiąc zamieszkać w Havanie, czy objechać trochę więcej wyspy. Postanowiliśmy w końcu zostać u Vicky na zarezerwowane przez Carlosa sześć nocy i wrócić w to samo miejsce na ostatnie cztery noce na Kubie. Odpuściwszy Santiago de Cuba, cztery noce spędziliśmy w Viñales, cztery w Trinidadzie, dwie w La Boca, dziś znów zostajemy w Trinidadzie. Jutro z samego rana łapiemy autobus Viazul do Santa Clara. Dwie noce mamy zarezerwowane w tamtejszym Casa de Consuelo Ramos y Nelson Turiño. Co z ostatnimi czterema nocami – zobaczymy. Może dwie w Varadero, plażowym kurorcie na północy i dwie w Matanzas, skąd złapiemy stary pociąg Hershey do stolicy? Może uznamy, że wystarczająco jesteśmy wysmażeni i odpuścimy Varadero? Może nas urzeknie Santa Clara, miasto zakochane ponoć w El Che, i przedłużymy nasz pobyt tamże? A może jeszcze co innego nam po drodze do głowy strzeli. Tak czy owak, skoro dziś o powrotach mowa, szczególnie cieszę się na powrót do Hawany, miasta, które uznałem już chyba trochę za jedno z „moich miast”.



Monday, October 30, 2017

Kuba. Rum, cygara, rewolucja. Rozdział VIII



Hostal Villa Sonia, La Boca, środa, 26 lipca 2017, kwadrans do dziesiątej

„Dziś sam jestem dziadkiem. Więc cóż mógłbym dać mojemu wnuczkowi, jeśli nie moje Werther’s Original? On także jest kimś wyjątkowym.” – jak to, mniej więcej, głosiła kluczowa kwestia reklamy cukierków Werther’s Original. Pewnie niemieckich, bo jakaż inna nacja nazwałaby karmelki imieniem samobójcy-niedorajdy? [Pozdrowienia dla grupy jugend z sąsiedniego stolika naszego urzekającego hostalowego patio.] Na obecnym etapie życia, tylko niekiedy czuję się jak dziadek, ale śmiało mogę pokusić się o parafrazę: „cóż mógłbym dać mojemu synowi, jeśli nie moje teksty sprzed lat?” Syn zrywający boki przy lekturze mojej literatury: kolejna po poprzednim rozdziale bezcenność nie do opłacenia MasterCardem.  

Oliver – wyjaśnię enigmatyczne intro – odcięty w swoim kolejnym trzecim świecie od Internetu i telefonu,  poniekąd z wyboru (bo jednak da się wystać karty ETECSA w komunistycznych kolejkach, półtora peso convertible za godzinę nie jest stawką z kosmosu a sieć zdaje się działać szybciej na jego telefonie niż na moim netbooku) piękną nostalgię sobie zaktywizował. W związku z czym, między trylogią Metro 2033, Wiedźminem a Cyklem Kruka (modern fantasy autorstwa Maggie Stiefvater) sięgnął najpierw po moje zapiski z Birmy, potem z Indonezji, by wreszcie dobrnąć do Mongolii Wewnętrznej. Chyba już na etapie pisania „Laowaia Stepowego” miałem poczucie, że to jedne z ciekawszych moich tekstów. Raz, że miałem wtedy dużo czasu na czytanie i dużą potrzebę ucieczki w intelektualizm, dwa, że Chiny i ich mieszkańcy są wyjątkowo wdzięcznym budulcem narracji naładowanej wybuchową mieszanką fascynacji, wkurwu, mizantripijnego rozczarowania kondycją ludzką i czarnego śmieszkowania. Najpierw, słysząc co i rusz rechotanie z kąta pokoju, gdzie stoi dostawka Olivera, zacząłem dopytywać, co też za ostre jak brzytwa sformułowania tak go rozbawiły, potem zacząłem zaglądać mu przez ramię, wreszcie czytać razem z nim. Obczajcie taki oto – odgrzany, ale jakże wciąż krwisty – kotlet:


Słodkie dzieciaczki w McD. Sama radość.
Siedzę w kącie i oto, co widzę. Ocenzuruje się później. Przy stoliku obok, ze dwa metry od mojego kąta, siedzą sobie jakieś dwie dziunie. Standardowe miejscowe pasztety, jak to w makdonaldzie. Klasa niby-średnia. Sukienki ze średniej półki, włosy jakośtam zrobione, wyskoczyły sobie na babskie ploteczki do McD, obleśni mężusiowie na państwowych posadkach zarabiają, to się panie wożą. Jedna ma na kolanach bachora. Jakiś rok, potrafi łazić na dwóch nogach. Nagle, słyszę, cola się komuś wylała i cieknie na podłogę. Taka jest pierwsza myśl, która odrywa mnie klawiatury. Patrzę spode łba. Żadna cola. Bachor szcza na podłogę. Nie że mu pieluszka przeciekła, nie że sobie odbiegł, zdjął gacie i leje dla draki. Nie. Matka odpięła mu klapę w spodniach, takie klapy to tutejszy modowy standard, i konkretnie go, cały czas trzymając na kolanach, nie ogarniam, kurwa, wysadza na podłogę! Po czym dalej wpierdala jebanego hamburgersa. Cała zadowolona, chciałem napisać, ale nie, żadnej tu rekacji emocjonalnej nie ma, po prostu zrobiła najnormalniejszą rzecz na świecie, pierdolonym mimochodem. I wpierdala, pasie się dalej, jej kumpela też wpierdala, jakby nigdy nic, i dziecko wpierdala, aż mu się wywalony na wierzch chuj trzęsie, a wszystko to w absurdalnej kałuży szczochów, która ogólnie się rozszerza w moim kierunku.   

To w chińskim McD można palić? Nie, nie można - ale klient nasz pan.
Wyszły. Przyszła pracowniczka makdonalda z mopem. Mina trochę zrezygnowana, ale na zasadzie, że nic niezwykłego nie zaszło, że tak już ten świat wygląda i tyle, taki jej los. They are born, they live miserable lives, they die. Porozcierała mocz po całej podłodze i poszła. Koniec historii.

Co tam bigmaki, jak można przyjść z własną wałóweczką!
A ja pędzę na ostatnią, popołudniową lekcję. Mam nadzieję, że kilkusetmetrowa droga upłynie bez kolejnych triggerów, bo czuję, jak we mnie wzbiera Michael Douglas z „Upadku”.

Po pięciu latach, przez które kurz gromadził się na plikach z kolejnymi rozdziałami – w dużej mierze, niestety, niedokończonymi – i na mojej pamięci, trochę mam wrażenie, jakbym odkrywał jakiegoś nowego autora. I myślę sobie, płacząc trochę ze śmiechu a trochę z nostalgii – i reflektując przy tym, że gruby narcyzm się tu włącza – że bez kitu zostałbym wielkim fanem. Propsuję, łapka w górę – powinien książkę wydać. Więcej, taki podmiot liryczny został tu wykreowany, że chciałbym by taki, jak on. Dziwaczne to.

Ten klient kulturalnie wyszedł zajarać do kibelka.
Wręcz jakiś kryzys mi się zainicjował. Piękna Kuba, drineczki na rumie i cygara, oraz okazjonalne błahe problemy w rodzaju zapalenia spojówek i obolałych od siodła guzów kulszowych. Gdzież te emocje targające duszą, gdzież to zadziwienie światem, gdzież ten werteryzm? Chyba się potrzebuję zregresować porządnie...