Thursday, August 29, 2013

Birma. Po diabła. Rozdział VIII


Fight for your right, fight for your Bangkok • I am going to Siam, baby • po co komu nawigacja • China Town • odrobina kakofonii, czyli lokalna scena pijacko-muzyczna • puk-puk w okieneczko • gorączka Chatuchak • skazani na bluesa i piwo Singha • afterek z zespołem, czyli Vespa Market jednak istnieje


Yangon, wtorek, 27 sierpnia 2013, w pół do siódmej
Yangon, środa, 28 sierpnia 2013, w pół do siódmej
Yangon, czwartek, 29 sierpnia 2013, siódma

Zrobiłem małą aferę, nie da się ukryć. Miałem lecieć po wizę do Bangkoku w przyszły weekend. A kiedy Tin Tin, prawa ręka Mohana w naszym oddziale, dowiedziała się, że mój legalny pobyt kończy się we czwartek, 5 września, próbowała mnie nawet namówić na wycieczkę 6-ego. „Spoko, zapłacisz 3 dolary za overstay i po sprawie, robiliśmy to już wcześniej”. Jasne, żołnierzyki z immigration office akurat dostaną jakieś nowe zalecenia z góry, wpiszą mnie na czarną listę i tak się skończy moja kariera w Birmie, rewelacyjny pomysł... Nie żebym w to wierzył, ale po co ryzykować głupio, zresztą bilety były już zabukowane na przyszły piątek. I wtedy, jakoś we wtorek bodajże, okazało się, że Dagmara, z którą miałem wypić piwo w Bangkoku, którego pełna, ceremonialna nazwa brzmi o tak:

Krung Thep Mahanakhon Amon Rattanakosin Mahinthara Ayuthaya Mahadilok Phop Noppharat Ratchathani Burirom Udomratchaniwet Mahasathan Amon Piman Awatan Sathit Sakkathattiya Witsanukam Prasit

Co  znaczy tyle co:

Miasto aniołów, wielkie miasto nieśmiertelnych, wpaniałe miasto dziwięciu kryształów, siedziba króla, miasto królewskich pałaców, dom inkarnowanych bogów, wzniesione przez Visvakarmana na życzenie Indry

Tłumaczyłem z angielskiego, nie z tajskiego, więc nie ręczę za dokładność. Ale nie w tym rzecz. Mniejsza o to, jak się Bangkok fajnie nazywa. A więc Dagmara, z którą miałem wypić tam piwo, wraca do Norwegii już w przyszły czwartek. Czyli now or never. Bilety, dowiedziałem się od agenta, były już zabukowane, ale jeszcze nieopłacone. Dobrze. Mniej dobrze poszło z Tin Tin. Uparła się, nie ma mowy, bo mam jeszcze prawie dwa tygodnie wizy przed sobą i szkoda je tracić. Ja na to, że owszem, rozumiem, ale i tak prawdopodobnie będe wyjeżdżał za granicę w czasie ferii świątecznych w grudniu, więc nawet jeśli zaoszczędzimy te dni teraz, to i tak stracimy je w grudniu. Liczba visa runów i koszt dla szkoły będzie więc taki sam. A do tego, zagrałem przedostatnią kartę, jeśli polecę teraz, w piątek, to wrócę w niedzielę i nawet żadnych lakcji nie stracę, a straciłbym, gdybym leciał za tydzień albo za dwa. Na co zimna Tin tin: nie bo nie...

            Przyszedł czas na ostatnia kartę, taką którą się trzyma w rękawie na czarną godzinę. Poszedłem do Franka, wyłożyłem sprawę jemu i poprosiłem o mediację. Los chciał, że akurat Bob przechodził w pobliżu i postanowił wetknąć swój długi nos w sprawę. Dobrze mieć, trudno ukryć, w pobliżu westernerów, którym można uczciwie powiedzieć, że spotkania na piwo w Bangkoku nie zdarzają się co dzień i spotkać się ze zrozumieniem. Westernerów, którzy powiedzą: „spokojnie, porozmawiam z nią”. A po kwadransie wrócą i dodadzą „możesz lecieć”.
             
          Generalnie jak słyszę, będąc w ojczyźnie, „lecę do Tajlandii”, wydaje mi sie to całkiem wielkim wow. Jak już człowiek dorwie jakąś promocję na lot do Bangkoku, to zaraz biegnie do księgarni, albo na allegro, jeśli jest cierpliwy, kupuje przewodnik Pascala, albo Loely Planet, jeśli ogarnia angielski, i, ogólnie mówiąc, zaczyna długie przygotowania do wyprawy. Co trzeba kupić, jakie szczepienia zrobić, jaki hotel zabukować, jak się spakować. Mnie czas na zamartwianie się, czy aby wszystko zostało dopięte na ostatni guzik, nie został dany. Zabukowałem bilet w środę po południu, dostałem go na maila w czwartek w południe, w piątek o 14, zaraz po lekcjach, byłem już, razem z Patt, której visa run uczciwie wypadł w ten weekend, w taksówce na lotnisko. W szkolnej koszuli i w krawacie, które udało mi się na szczęście zrzucić z siebie przed odprawą.   

            Z Patt rozstałem się zaraz po przejściu imigracji i odebraniu bagażu, około siódmej. I stanąłem przed trudnym wyborem: taksówka za mniej więcej 25 zeta albo kombinowanie z BTS Skytrain, miejscowym wydaniem metra. Powiedzmy sobie szczerze, w takich sytuacjach nie chodzi o pieniądze, tylko o challenge. O utrudnienie sobie życia w celu uzyskania małej satysfakcji. Skonstatowałem po chwili namysłu na papierosie i zjechałem na któreś z niższych pięter lotniska, żeby kupic bilet. Niestety, żeby dojechać do Bang Na musiałbym najpierw metrem dojechać do centrum. Szkoda czasu. Albo... złapać autobus, jak doradziły mi Tajki na stacji skytraina, kiedy im wytłumaczyłem, że nie chcę taksówki. Przez chwilę bawiłem się tym pomysłem, ale uznałem ostatecznie, że jazda shuttle busem na bus terminal, stamtąd do Bang Na i stamtąd taksówką jest niewarta zachodu. W końcu jeszcze tego wieczora miałem pić piwo Chang w China Town z Daku. Trzeba się było streszczać.

Taksówka więc. Musze przyznać, że całkiem to sensownie wygląda. Gdyby nie to, że raz już (odsyłam do Prologu) przez moment byłem w Bangkoku, spodziewałbym się zmasowanego ataku krwiożerczych dziwolągów, które możnaby określić mianem ‘taximister whereyougo!!!’. Nic z tych rzeczy – cywilizacja, mocium panie, jak nie przymierzając w Guangzhou. Elegancka kolejeczka do standu, za którym stoi sobie pani Tajka i przydziela wcale spokojnych kierowców podróżnym. W taksówkach taksometry. Plus 5 zeta w miarę oficjalnej opłaty lotniskowej. Jedyny problem polegał na tym – mimo wszystko to Azja, nie zapominajmy – że taksówkarze nie znają miasta. Bierze taki karteczkę, coś tam literuje, i już widać, że pierwszy raz słyszy nie tylko nazwę osiedla, ale i ulicy. Dzielnicę kojarzy o tyle o ile, ale wiadomo – spyta się po drodze i jakoś to będzie... Faktycznie próbował dodzwonić się – posiadanie telefonou po dwóch miesiącach w Birmie wydaje mi się oznaką konkretnego statusu – na recepcję osiedla Parkland w czasie jazdy, ale niekt nie odbierał. Jechaliśmy i jechaliśmy, po jakichś 157 bahtach zobaczyłem IKEĘ i postanowiłem skonsultować ten charakterystyczny punkt orientacyjny z Daku. Perfect timing – dostałem odpowiedź, żeby skręcić w lewo za salonem samochodowym Spider, który zobaczyłem nie później niż dwie minuty od otrzymania wiadomości, i po kolejnych 40 bahtach okraszonych serwowqna kierowcy mantrą ‘near Sinkarin Hospital’ byłem na miejscu.

Wypasione osiedle, jak na azjatyckie standardy, wszystko relatywnie nowe, zadbane, architektura zieleni w normie, basen. No i się udało spotkać. Jest coś niesamowitego w zobaczeniu kogoś, kogo się dotychczas spotykało tylko w scenerii europejskiej, na takich huxleyowskich antypodach. Tak naprawdę raz mi się to tylko, nie licząc teadycyjnych wizyt rodziców i siostry, przydarzyło wcześniej, kiedy w Syrii odwiedził nas Juriusz. Jakoś sie ludziska nie palą do odwiedzania mnie... A wrażenie takie jest niesamowite – palmy, tubylcy i generalna egzotyka, a tu nagle bach – ojczysta mowa, powitalne piwo Singha przez słomkę, szybki prysznic i mała zmiana outfitu, taksówka, metro, kalejdoskop po prostu.    
   
            Śmieszna sprawa z tą ojczystą mową. Niby jeszcze myślę po polsku – chyba – ale tak naprawdę, prócz skajpowych rozmów z Renatą, Oliverem, Jędrkiem i, raz,  Krzychem, używałem polskiego tylko po pijaku, podczas standardowych sesji ‘say something in Polish’. Aparat mowy się więc trochę odzwyczaja, trudno ukryć. Na szczęście Daku przez całą drogę mówiła za nas oboje, co cieszy mne tym bardziej, że generalnie wolę słuchać, niż mówić. Się więc dobraliśmy.

            Ze stacji Siam – z której zapamiętałem głównie placówkę Western Union, jedyny prócz piwa z Dagmarą must mojej wycieczki do Bangkoku – złapaliśmy tuk-tuka do China Town. Tuk-tuk, wyjaśnię, to motorower z budką, podobny do indonezyjskiego becaka, tyle że nieco wygodniejszy. W budce można śmiało wyciągnąć nogi ciesząc się mijanymi krajobrazami miejskimi, kolorowymi światełkami, które kierowca zainstalował na swoim pojeździe, wiatrem we włosach i papierosem. Tuk-tuk, nie byłbym sobą, gdybym i tego nie wyjasnił, w taksometr nie jest zaopatrzony, w związku z czym, o ile nie mówi się w lokalnym narzeczu, płaci się za przejażdżkę co najmniej tyle, co za taksówkę. Ale warto, warto, trudno ukryć, w końcu to Bangkok, no tak czy nie?

China Town ma klimat, choć trudno powiedzieć, czy to klimat chiński. A w sumie nie trudno – jest odrobinę chiński. Pośród oświetlonych licznymi neonami sklepików i stoisk z ubraniami i butami, tajskich jadłodajni, saloników masażu, knajpek i straganików z tajskimi przekąskami oraz marketów Seven-Eleven zawieruszyło się trochę sklepów z chińszczyzną. Można tu śmiało kupić machające łapkami kotki, korzenie żeńszenia, chińskie medykamenty i inne tego typu standardy. Od czasu do czasu trafia się też na wywieszone na hakach czerwonawe kaczki po pekińsku czy na kocioł z bulgoczącą zupą i zanurzonych w niej krowich wnętrznościach, Hongkokg style. Czerwonych latarni i chińskich napisów jest jak na lekarstwo, trochę pań spod znaku czerwonych latarni kręci się natomiast po okolicy.

China Town jest niewielkie. Tak naprawdę to jedna główna ulica plus trochę wąskich bocznych uliczek oraz mniej lub bardziej ciemnych zaułków, i tyle. Niewielkie, a jednoczesnie na tyle duże, żebyśmy doszli z Daku do wniosku, że nasza orientacja w terenie jest na podobnie zabawnym poziomie. Ani okolicznej swiątyni nie znaleźliśmy, ani klubu Cotton. Piwo zatem nabyliśmy w Seven-Eleven – wydaje się, że nikt tu ze spożycia podczas spaceru w miejscu publicznym problemu nie robi. Bardziej nam się poszczęściło z jedzeniem. Zarówno tom yum, słynna zupa z owoców morza, podana w blaszanym garnuszku, na stojaczku z węgielkiem utrzymującym ją w stanie pod każdym względem ‘hot’, oraz sałatka z jakichś liści w sosie sojowym z czosnkiem i chili wypadły bardzo pozytywnie.

Kolejne piwo na dzielnicy okazało się niemożliwe. Kiedy postawiłem przed panią na kasie w 7-11 apetycznie zroszoną butelkę, coś zaczęła tłumaczyć, wskazała na jakąś karteczkę na ścianie, wreszcie zebrała się w sobie, wykrztusiła ‘no’ i bezceremonialnie odstawiła moją butelkę na blat za sobą. Ewidentnie trochę za wcześnie było na ‘nietrzeźwym alkoholu nie sprzedajemy’, kiedy jednak poszedłem po rozum do głowy i wróciłem, uświadomiłem sobie, że karteczka głosi, iż ‘alkoholu po północy nie sprzedaje się’. Było cholerne siedem po dwunastej, drobiazgowi są...

Ale nie samym 7-11 Bangkok, na szczęście, stoi. Kolejny tuk-tuk zawiózł nas w okolice Ratchathewi, gdzie zlustrowaliśmy parę klubów, w tym Rock Pub, nawet jakaś interesująca muzyka się działa na żywo, ale przy tym poziomie głośności porozmawiać nie dało się za cholerę, a w sumie to był priorytet. W końcu trafiliśmy do takiej sobie knajpki w zadaszonym pasażu pełnym podobnych knajpek, pasażu, który jakoś uparcie mi przypominał architektonicznie pasaż handlowy na Zaspie. Nawet bloki w okolicy jakoś tak znajomo socrealistycznie wyglądały. Ciekawe niby miejsce, tyle że zamiast jakoś się ze sobą dogadać w kwestii repertuaru, sąsiedzi poszli w indywidualizm i każdy puszczał swoje nuty, pośledniej zresztą jakości. Jakoś się w tej kakofonii próbowaliśmy odnaleźć nad dzbanem piwa, do kórego podano nam, ciekawostka, kubeł lodu, ale zostawanie tam na dłużej nie było przesadnie kuszące. A że plany na dzień następny mieliśmy wyjątkowo ambitne, jakoś po pierwszej złapaliśmy taksówkę – metro jeździ do północy tylko, dzwacznie trochę, jak na sześciomilionową metropolię – do dagmarowego osiedla Parkland.     

            Sobotę zaczęliśmy od świetnej podobno na kaca – Daku zrobiła najwyraźniej research – i bardzo przy tym smacznej słodkawej zupy z wołowiną i kilkoma szerokimi wstęgami makaronu ryżowego. Oraz kawy w uroczej kawaiiowej cukierenko-kawiarence. Ucieszyła mnie ta kawa, porządne espresso, niezmiernie, po tych wszystkich podłych 3in1, które, chcąc nie chcąc, piję regularnie od dwóch miesięcy.

            Przed udaniem się do zakupowej Mekki, pozostało jeszcze tylko odwiedzić Western Union. Żadne inne poza tym na Siam nie wpadło mi w oko, tam więc, choć nie lubię przesyłać kasy przez kantorową szybę z dziurkami, po drodze na Chatuchak wysiedliśmy. Z plusów wypada mi wymienić fakt, że pani radziła sobie po angielsku. Z minusów: filię na największej chyba stacji metra w regionie otworzono sprytnie tuż przy bramkach wyjściowych z peronów. Nie tylko więc musiałem przekrzyczeć szybę w okienku, ale i tłumy wylewające się z pociągów... Strasznie się ta operacja dłużyła, dolarów przesłać się nie da, musiałem je więc najpierw wymienić na bahty, ustalić, za pomocą karteczek, na ktorych pani wypisywała kwoty, ilość gotówki, wybrać walutę docelową, zaakceptować marżę na bezczelnym poziomie około 4 procent, sprawdzić dane, popodpisywać druczki, wreszcie poczekać dobre dziesięć minut na zaksięgowanie transackji. Ale udało się ostatecznie. WU zostało odtickowane z listy. Nadszedł czas zakupów..

Chatuchak, zwany równiez przez tubylców JJ Marketem, to weekendowy rynek. Nie jakiśtam sobie weekendowy rynek, tylko weekendowy rynek największy na świecie! Grubo ponad pół wieku historii, 15 000 sklepików i straganów, 35 akrów terenu, 200 000 kupujących dziennie. Nie ma to jak błysnąć danymi z wikipedii. Ale pogrążmy się przez chwilę w zadumie nad tymi liczbami. 200 tysięcy kupujących. Plus handlarze z 15 tysięcy sklepów. To tak, jakby cała Gdynia, kobiety, dzieci i starców wliczając, nagle zamieniła się w jedno wilkie targowisko! Albo jakby ludzie z dwóch ostatnich Open’erów (licząc po 50 tysięcy dziennie) nagle ruszyli na zakupy. Albo jakby kibice ze wszystkich stadionów Euro 2012, z Polski i Ukrainy, tego samego dnia poczuli ten specyficzny zew... Takie to jest wielkie!

Ale tak naprawdę nie o wielkość i nie o ilość przecież chodzi, ale o to, co kupić, albo chociaż zobaczyć, na Chatuchak można. Generalnie wszystko. Pytanie, co się kupić lub zobaczyć chce. I tu byliśmy z Dagmarą, doszliśmy do wniosku nad przewodnikiem Lonely Planet i jakimś podłym ryżem z mieloną wieprzowiną, wyjątkowo zgodni. Wbijamy w sekcję ‘Vintage’! Co to takiego? Sami nie do końca wiedzieliśmy, co się w tajskim wydaniu będzie za tym miłym pojęciem kryło, ale odnaleźliśmy się w temacie zaraz po przekroczeniu bramy. Sekcja vintage to setki sklepów z odzieżą second-hand i takimiż akcesoriami. Sam koncept przypadkowego lumpa obok innego losowego lumpa wydaje się wystarczająco pociągający, ale rozwiązanie przyjęte na JJ przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Sama sekcja vintage podzielona jest na kategorie tematyczne, a sklepy z niemiecką prawie prezycją trzymają się swojej niszy. Wchodzi sie więc na przykład na dział kowbojski, gdzie na jednym stoisku są same białe koszule, na innym koszule w typowo westernowe wzory, na kolejnym kowbojki i oficerki, na jeszcze innym torby i torebki... Z początku, kiedy jeszcze trzymaliśmy swoje żądze na wodzy, ustaliliśmy, że będziemy chodzić razem i na siebie czekać przy stoiskach. W miarę jednak, jak nam się źrenice rozszerzały – nawet wielkie szkła kontaktowe Daku nie były w stanie tego zamaskować – a mowa stawała się bełkotliwa, na bieżąco modyfikowaliśmy plan. Że może poczekamy na siebie na koncu alejki, i tak dalej... Pławiliśmy się więc w tym rajskim zakupowym oceanie, oddając mu się bez reszty, a magia miejsca sprawiała, że wciąż jednak na siebie, mniej lub bardziej przypadkiem, wpadaliśmy, żeby skonsultować cenę torebki czy najdziwniejsze zauważone artefakty.

   Po paru godzinach, kiedy nogi zaczęły odmawiać nam posłuszeństwa a oczy boleć od gorączkowego skanowania zawartości półek, zrobiliśmy sobie małą przerwę na straganowe przekąski – wypatrzyłem przy głównej arterii kebab, to tak gdybyście się zastanwaili, czy istotnie na Chatuchak jest wszystko – i świeże, mrożące gardło soki owocowe u Taja w przypominających bawarskie spodenkach i odpowiednio dobranym kapelusiku. Po czym ustaliliśmy, że o szóstej spotykamy się koło toalet.

Miałem godzinę z okładem, żeby zastanowić się, co tak naprawdę chcę kupić oraz dokonać odpowiednich negocjacji i transakcji. Nabyłem więc, kolejno, nowe skórzane sandały za 24 złote, stare już były megastęchłe, cztery t-shirty o kolorystyce wyjątkowo trafnie zgranej z nadrukami, w tym jeden dla Olivera, po 10 zeta za sztukę, i zwiewną białą, lnianą bodajże, koszulę, idealną do birmańskiego lonji, za dziewiętnaście złotych. Zdążyłem przyt tym jeszcze odkryć kolejną wartą uwagi sekcję, sekcję obrazów i rękodzieła, taki trochę jarmark dominikański, sekcję pustawą i z jaiegoś powodu chłodnawą, dającą perspektywę swego rodzaju chilloutu... Ale o tym za moment.

O godzine szóstej punkt stałem już w sąsiedztwie toalet przy straganie z coca-colą sprzedawaną w – niedostępnych już chyba w Polsce od lat – szklanych butelkach. Nagle jeden ze strażników, jakoś wcześniej nie zwróciłem uwagi, że się w ogóle kręcą po rynku, zagwizdał w gwizdek, stanął na baczność i zasalutował. Ludzie sie zatrzymali i zamilkli. Dziwnie się zrobiło, jakby jakby nagle dźwięk siadł w kinie czy w grze komputerowej... I wtedy z głośników, nie wiem gdzie, ale najwyraźniej gdzieś rozmieszczonych, poszedł hymn. Ludzie stali, oddając cześć swojemu krajowi i rodzinie królewskiej. A ja stałem, nieco zamurowany, przyglądając im się się dysretnie i zastanawiając się, czy robią to w każdego dnia, tylko w soboty, czy może raz do roku. Po chwili wszstko wróciło do znajomej azjatyckiej hektycznej normy, a pod toaletami pojawiła znajoma, choć nieco bardziej niż wcześniej wypachana, torba z zakupami, za którą kryła się Daku.

Rynek miał się, według Lonely Planet, właśnie o szóstej zamykać. Faktycznie, z zapadnięciem zmroku gdzieniegdzie poczeto zwijać kramy i pakować oferowane na nich dobra, ale nie wyglądało na to, żeby była to jakaś silna tendencja. A już tym bardziej nie wyglądało na to, żeby handlarzom się spieszyło. Postanowiliśmy przejść się jeszcze główną aleją w stronę kolejnego wyjścia. Po drodze mieliśmy okazję wymienić się wrażeniami z ostatniej godziny, ciągle jednak, zachowując niezwykłą podzielność uwagi, rozglądając się wokół i wzrokiem koneserów lustrując asortyment stoisk.

Wyjście. Co dalej – wypadało postanowić. Wieczór był jeszcze młody, zakupowe pobudzenie jeszcze nie zeszło... Lonely Planet zaproponowało nam hipsterski Vespa Market, czynny ponoć do 23.00, który miał się znajdować gdzieś w okolicy. Kierowca stojącego przy krawężniku tuk-tuka nie wiedział o co chodzi – przedstawiciel mainstreamu najwyraźniej, a nie hipster. Taksówkarz – to samo, nie był zorientowany. Próbował nawet zadzwonić do znajomego i się zorientować, ale jego znajomy też nie okazał się być hipsterem. Postanowiłem więc zasięgnąć języka w którymś z pobliskich sklepików z elegancką odzieżą męską. Sukces, pani Tajka zajarzyła nazwę. Ale...
- It’s closed!
- Jak to closed, miał być do 23.00, o której zrobili closed?
- Last month!
No to lipa. Mamy nagle przestać kupować, tak po prostu, w takim momencie? Przypomniały mi się wszystkie szkockie – i birmańskie zresztą też – kluby, w których o trzeciej, jak człowiek jest u szczytu imprezowego nastroju, zapalają się światła i na parkiet wkracza ekipa sprzątająca. Co począć, panie premierze, jak żyć?!

            Przestąpiliśmy z nogi na nogę, rozejrzeliśmy się wokół, i doszliśmy do wniosku, że na Chatuchak nie wszytsko jest jeszcze stracone. Było jakoś koło ósmej może – byliśmy po sześciu godzinach łażenia, podczas ktorych obeszliśmy może z 5 procent stoisk – a handel, przynajmniej przy głównej arterii, zdawał się kwitnąć. Niczym więc rasowi amatorzy alkoholu, którzy mają już niby dosyć, ale otworzą i rozleją do kieliszków, ulegając nastrojowi chwili, kolejną butelke wina, czy palacze, którzy już się mają zbierać, ale strzemienną fajeczkę jeszcze zapalą, na powrót zanurzyliśmy się  w magiczny świat JJ Marketu...

            Na początek kolejnej rundy zafundowaliśmy sobie w sympatycznej budce z hokerami po espresso – na wzmocnienie, i by dać sobie wreszcie chwilę na pokazanie sobie nawzajem swoich łupów. Włóczyliśmy się potem może jeszcze z godzinę, w sklepie poświęconym galanterii z krokodylej skóry Daku kupiła sobie łapacz snów, a ja słomianą fedorę za półtora dolara. I wtedy przypomniał nam się sektor artystów. W sumie już przed szóstą było tam pustawo, ale że było to blisko wyjścia, postanowiliśmy zobaczyć, czy coś się tam jeszcze dzieje. Nie bardzo się działo. Pozamiatane, pozamykane. Parę kramów na krzyż jeszcze się świeciło.

            I wtedy nastapił jeden z tych momentów w życiu, w których można zrezygnować, albo dać jeszcze szansę losowi i przejść się jeszcze te pięćdziesiąt kroków w stronę ostatniego oświetlonego stoiska, na którym najprawdopodobniej nie znajdzie sie niczego ciekawego, ale... Istotnie, niczego ciekawego na nim nie było. Ale... zaraz za stoiskem otworzył się przed nami zaułek, niewielki placyk, na którym, przy stolikach zastawionych piwem, siedziało sobie kilkunastu tubylców. Śmiali się, wznosili toasty i okrzyki na cześć zespołu, który, dopiero teraz usłyszeliśmy, przygrywał im do kielicha.    

            Przez chwilę nie wiedzieliśmy, co zrobić, wyglądało to na sąsiedzką imprezę na koniec dnia, a nie atrakcję turystyczną. No i my nie mieliśmy piwa. Zaraz jednak jakiś długowłosy czterdziestolatek w drucianych okularkach, się nami zajął, zaprowadził do oświetlonego pojedynczą żarówką sklepiku, w którym piwo Singha można było wprost z przenośnej lodówki nabyć, po czym posadził nas na ławeczce przy jednym z wolnych stolików. Z której, po chwili, przenieśliśmy się na wygodny schodek sklepiku z obrazami, żeby lepiej przyjrzeć się zespołowi. 

            Generalnie grupa składała się z dwóch gitar, basu i perkusji i grała bluesa. Długie, często ponadpięciominutowe kawałki, które zaczynały się spokojnie, nieśmiało, niespiesznie osiągały apogeum, cichły, po czym znów powracały, by przejść wreszcie w stadium plateau okraszone solówkami i ewidentną improwiazacją. Właściwie momentami wyglądało na to, że to w ogóle zupełne jam session, ktoś zapodawał jakąś nutę, dokładano do tego rytm, i muzyka po prostu się działa. Chicałem wznieść w tym miejscu pean na cześć komunikacji poprzez język muzyki, i właściwie, myślę sobie, jest to bardzo na miejscu, parę razy za bębnami zasiadał inny przypadkowy obcokrajowiec, i efekt był równie wbijający w schodki, jak muzyka grupy znajmych, którzy też zresztą zmianiali się za gitarami i za mikrofonem. To była muzyka pczątków muzyki, goście grali dla siebie i dla tych, którzy akurat się znaleźli w pobliżu, nie dla cholernych stu tysięcy widzów na stadionie i cholernych stu tysięcy dolarów na łebka. Śmiali się, pili piwo, palili i czerpali z tego najwyraźniej czystą, pierwotną frajdę... A ja paliłem z nimi, nieświadom, że teoretycznie za palenie na JJ można dostać 200 zeta mandatu, ale strażnik na schodkach obok też palił, więc spoko. Niesamowite uczucie, trafić tak sobie po prostu przypadkiem na coś, w co tak naprawdę, gdybyśmy o tym wiedzieli wcześniej, celowalibyśmy jako w główną – poza zakupami, ma się rozumieć – atrakcję dnia, a może i wizyty w Tajlandii.

            A wieczór wcale jeszcze nie miał zamiaru się kończyć – jak na złość, bo zaraz przeskoczę na ósmą strone i Julka nie przebrnie przez relację... Przepraszam, kamratko, ale cóż mogliśmy zrobić, kiedy jakoś po dziesiątej muzycy zaczęli się zwijać, ale powiedzieli nam, że spoko, że impreza się nie kończy, tylko się przenosi. Zespołowi się nie odmawia przecież, a wzmocniwszy się piwem ze sklepiku, czuliśmy w sobie zdecydowanie dość mocy, by kontynuować to zrządzone losem Kac Vegas. Zespół się zebrał, publika się zebrała, wyszliśmy z JJ, gdzieś poszliśmy, zrobiło się na powrót jasno, pojawiły się knajpki, znów zabrzmiała muzyka. Posadzono nas przy stoliku. Chociaż angielskie teksty brzmiały na chatuchakowym jam session całkiem przekonująco, po angielsku tak naprawdę jakoś nikt nie kleił, długowłosy Taj w bandamie jednak, który wcześniej parę razy zaryczał przez mikrofon nie gorzej od Ryśka Riedla, przyniósł nam piwo, za nic w świecie nie chciał kasy. Po czym pokazał nam na migi, żeby iść za nim. Spodziewaliśmy się raczej, że nasz zespół zaraz zmieni zespół miejscowy, więc trochę byliśmy skonsternowani, ale cóż, poszliśmy. Szliśmy, szliśmy, przez coś, co wyglądało na kolejny rynek, po czym zostaliśmy wprowadzeni do sklepu. Sklepu ze starociami. Prawie-Rysiek Riedel zamaszystym gestem pokazał nam, jakie tu wspaniałości sprzedawane są, po czym zniknął. A my, spostrzegłszy flipperowy automat Baywatch, uświadomiliśmy sobie, że jesteśmy jak chuj na hipsterskim Vespa Markecie, który miał był ponoć zostać zamknięty w zeszłym miesiącu...

            Cóż, najwyraźniej nie został. Może został przeniesiony. Nieważne. Ważne, że zabawa zaczęła się na nowo. Oprócz skuterów, części do skuterów i akcesoriów upiększających do skuterów, na Vespa Markecie dostać można wszelakie dobra vintage’owe, jakich dusza zapragnie. Pchli targ pełną gębą – biżuteria, figurki i inne artefakty, stare plakaty, reklamy, puszki coca-coli z różnych stron świata, zabawki, ciuchy, kosmos po prostu. I piwo, znów raz po raz wyławiane z turystycznych lodówek. Niby mieliśmy godzinę do północy i ostatniego metra, ale chyba żadne z nas nie wierzyło, że to metro zlapiemy. Włóczyliśmy się jak te Włóczykije, tu kupiliśmy naklejki, tu wyśmialiśmy ceny z kosmosu za nie mniej kosmicznie alternatywne towary, tam znów Daku, już przebrana w któryś z nowych ciuchów, przepłaciła za jakieś oldschoolowe i jedyne w swoim rodzaju koszulki z gołymi babami w klimacie fantasy, płacąc tak naprawdę za pogadanie sobie i wyjątkowo zażarte negocjacje cenowe z tubylcami. Prawie przy tym full capa wynegocjoaliśmy...

Zalegliśmy w pewnym momencie na ławeczce, zajadając się prasowanymi ośmiornicami z ostrym sosem i popijając je piwem Leo, potem jeszcze coś dokupiliśmy – sajgonki, przypominam sobie, pyszne były, i dostałem powójną pocję w cenie pojedynczej, bo już zamykali – po czym, jakoś po pierwszej chyba, zaczęliśmy szukać taksówki. Niby wyszliśmy, tak nam się wydawało, mniej więcej tam, gdzie weszliśmy, ale jakoś – wiwat nasz brak orientacji w terenie – do głównej drogi dojść nam się nie udało. Transport jednak złapaliśmy. Musieliśmy wprawdzie zmienić taksówkę po drodze, bo kierowca, standardzik, nie ogarniał miasta, ostatecznie jednak dojechaliśmy na Parkland. Nawet zdołałem wziąć prysznic jeszcze przed rzuceniem się na kanapę, Daku natomiast, jak dowiedziałem się rano, zdołała nawet – śmieszka z niej, bez dwóch zdań – pooklejać komputer nowo nabytymi naklejkami i poprzymierzać część ciuchów, zasnęła ponoć w tarkcie nawlekania na nitkę nowego-starego wisorka...

            Co tu dużo mówić: warto było zrobić w szkole aferę i dopłacić ze swojej kieszeni trzydzieści dolców do biletu, żeby lecieć w ten weekend. Bez kitu było warto.           






Klasyk na dziś:

Jako najdłuższy czas głodowania ustalił impresario dni czterdzieści, i ponad to nie pozwolił mu nigdy głodować, nawet w stolicach świata, i słusznie. Zgodnie z doświadczeniem mniej więcej przez czterdzieści dni można było przez wzrastającą stopniowo reklamę podniecać coraz bardziej zainteresowanie miasta; potem jednak publiczność zawodziła i stwierdzano istotny spadek frekwencji; istniały oczywiście w tym względzie drobne różnice między miastami i krajami, ale jako regułę przyjmowało się, że czterdzieści dni było okresem najdłuższym.

Franz Kafka, Głodomór





4 comments:

  1. A jednak udało mi się i muszę zauważyć, że słowem-kluczem w niniejszym wpisie jest "prysznic". Jak ja sobie wyobrażę te skwary i ciężkie powietrze, to zaczyna mnie cieszyć wietrzna aura, która nastała w ten weekend w Gdańsku.

    Myślę, że spory procent Twoich czytelników, rozważyłby ochoczo odwiedziny (jednako w Chinach, Syrii, Indonezji i Birmie), gdyby nie drobna bariera finansowa.

    W kwestii kawy bardzo Ci się dziwię, na pewno można nabyć niedrogą i znośną, żeby wyabstrahowując się z rozentuzjazmowanego tłumu, popijać sobie na uboczu, zamiast akceptować ten okrutny cukrowy wytwór z domieszką mleka i kawy (w tej kolejności zapewne).

    ReplyDelete
  2. Skwary? Najgorsze lato jakie ja znam, najbardziej gorące, lepkie i do późnego wieczora nieprzyjemne to lato polskie. Może to kwestia zupełnej prawie nieobecności wiatraków i innych urządzeń czyniących upały znośniejszymi. Tak jak Chińczykom z Guangzhou nie opłaca się montować ogrzewania na dwa miesiące w roku i w styczniu/lutym chodzą po domu w kurtkach, tak nam nie opłaca się na lipiec i sierpień montować wiatraków. Jakoś się przetrwa te dwa miesiące, człowiek sobie myśli.

    A najbardziej w tym wszytskim zabawne są właśnie wyobrażenia tego południowoazjatyckiej dżunglowej pogody. Nie taki diabeł straszny, jak ten nasz, pogodowy Rokita czy inny Boruta.

    To życzę moim czytelnikom, żeby im wpadły niespodziewanie dwa tysiące, albo żeby odpuścili w tym roku Egipt, Tunezję czy inną Kretę i jednak wpadli ;)

    Kawa normalna jest, bez szału jeśli chodzi o wybór, ale jest. Gorzej jest - sam bym na to nie wpadł - z gorącą wodą... ;) I w domu i w szkole mam taki czajnikotermos, który chyba w pewnym momencie zagotowuje wodę, ale przez 99 czasu jest ona po prostu gorąca, nie wrząca, ma powiedzmy 90 stopni. Czyli na normalną kawę za mało. Na razie, dopóki nie wymyślę czegoś lepszego, zaopatrzyłem się w rozupuszczalną nescafe czarną. Zawsze lepiej niż 3in1...

    ReplyDelete
  3. Pewnie mam w głowie sporo stereotypów, niestety poza Europę nie zdarzyło mi się dotąd wychylić, ale w tym wypadku bazowałam nie na nich, tylko na Twoich ciągłych nawiązaniach do prysznica. Samo wzmiankowanie o "prysznicowaniu" wydało mi się na tyle nietypowe, że odebrałam to jako komentarz do warunków atmosferycznych :)

    ReplyDelete
  4. Jakies opowiesci o kulturalnym życiu w Bangkoku, nocne koncerty, a pewnie siedziales caly ten czas w Pattayi, tylko to głupio napisac... ;)

    ReplyDelete