Tuesday, August 6, 2013

Birma. Po diabła. Rozdział V


Internet i inne narkotyki • do zakończenia pobierania pozostało dziewięćdziesiąt procent • seks w autobusie, czyli jogiczne perypetie • Dzień Niepodległości w deszczu strugach • dozgonna przyjaźń i szacunek, czyli Johnnie Walker w DJ Barze • cień Boba, czyli jogicznych perypetii ciąg dalszy


Yangon, piątek, 26 lipca 2013, siódma wieczorem
Yangon, niedziela 28 lipca 2013, dochodzi południe
Yangon, piątek, 2 sierpnia 2013, w pół do jedenastej wieczorem


Internet muli przepotężnie, tak gwoli wstępu. Muli przepotężnie i muli od dni już kilku. Muli w domu i muli w szkole. Gdzieś tak przedwczoraj dowiedziałem się, że muli w całym mieście, a wczoraj bodajże gruchnęła wiadomość, że muli w całej Birmie. Jakby tego było mało, zagadnięta dziś przeze mnie na ten temat Tha Zin – tubylczyni, która zajmuje się w naszej szkole kwestiami programu nauczania i kontaktem z rodzicami – oświadczyła, że ktoś tam z jej rodziny pracuje dla jakiejś firmy internetowej i ów ktoś twierdzi, że usunięcie awarii potrwa miesiąc. Miesiąc! Ja tam się nie znam na internecie wiele lepiej niż Jen z The IT Crowd, ale wieść gminna niesie, że Birma działa na jakichś trzech megałączach podwodnych, z których jedno się wzięło i popsuło. Ryby może poprzegryzały. Zostały dwa, dlatego niby internet jest, ale że nie starcza go dla wszystkich, to jakby go nie było. Miesiąc!

Kiedy pracowałem w Home Brokerze, ze dwa razy może mieliśmy lokalną kilkugodzinną przerwę w dostawie netu. Generalnie zbieraliśmy wtedy zabawki i rozchodziliśmy się do domów, bo nie mając dostępu do bazy danych klientów, do bazy nieruchomości ani do ogólnych stron internetowych nieruchomości się tyczących, właściwie nie mieliśmy co robić. Jeden z dwudziestu dwóch pracujących dni miesiąca w plecy. Pomyślcie o swojej pracy, wyobrażacie sobie wykonywanie jej przez jeden dzień bez inernetu? Pewnie z dziewięćdziesiąt procent odpowie, że nie. Miesiąc! W całym kraju! Wyobrażacie sobie, jakie straty dla każdej normalnej gospodarki przyniósłby jeden taki dzień? To trochę tak, jakby ludzie się zmówili i przez dwadzieścia cztery godziny nie kupowali alkoholu i papierosów. Brak wpływów z akcyzy zrujnowałby budżet, rząd by padł, no nanageddon. A tub bach, miesiąc. No nie wierzę. Welcome to Burma…

          Jutro mija miesiąc mojego pobytu w tym pięknym kraju. Czas niby płynie powoli i spokojnie, ale, jak to czasem z czasem bywa, mija jednocześnie jak z bicza strzelił. Dziesięć procent kontraktu za mną. I niby mi sie udaje regularnie co poniedziałek słać Wam parę stron tekstu, ale i tak nie nadążam ze wszystkim, co wydaje mi się warte opowiedzenia. Zatem – w ramach porządków i za radą Julii, która ma mnie dosyć w jednej czwartej dwunastostronicowego rozdziału o wszystkim i o niczym – zarzucę chyba na jakiś czas kronikarską chronologię i potraktuję kilka tematów bardziej przekrojowo.
           
            No to cyk. Ja i joga w Yangonie. Nazajutrz po pierwszej wizycie w Studio Jenny i zapoznaniu się z grafikiem, wróciłem, żeby wziąć udział w zajęciach i zdecydować, czy warto podjąć wyzwanie actimela polegające na jeżdżeniu tam co najmniej dwa – trzy razy w tygodniu.

Po drodze – cóż, temat tematem, ale dygresję chyba wolno mi wtrącić – zatrzymałem się w Mya Sabel na małe co nieco. Przejrzawszy bez pośpiechu menu wypatrzyłem coś, co, z uwagi na miłość mojej żony do taro pies z azjatyckich McDonaldsów, musiałem po prostu przetestować. Taro cakes. Bulwy taro, rośliny zwanej po polsku, niezbyt w sumie apetycznie, kolokazją lub kleśnicą, pod wieloma względami przypominają ziemniaki, często jednak, co ciekawe, przyrządza się je na słodko, stanowią też popularny składnik deserów – lodów czy pajów z McD właśnie. Nie tym razem. Taro cakes okazały się niczym innym jak swojskimi pyzami, pokrojonymi na plasterki i podsmażonymi na złoty kolor. Słodko, bardzo słodko, wypadła za to kawa mrożona ze spienionym mlekiem, pod wpływem której moje myśli znów powędrowały do Renaty. Małżonka moja ma bowiem, wyjaśnię, w zwyczaju słodzić kawę dopóty, dopóki kolejne łyżeczki cukru nie odmówią kategorycznie rozpuszczania się w niej. Spodobało by Ci się tutejsze latte macchiato…

Ale miało być o jodze. Joga, joga, joga. Zajęcia były takie sobie. Trochę mało dynamiczne i mocno skoncentrowane na rozciąganiu. Niby powinienem nad gibkością pracować, fakt, ale w sumie mogę to robić w domu, tu oko nauczyciela wiele nie pomoże. Chociaż dociskające solidnie ręce bywają przydatne. No właśnie, to mi się chyba w sumie najbardziej podobało, jakkolwiek to dziwacznie nie brzmi, że instruktorka nie bała się mnie dotknąć. W Indonezji był z tym problem, panie się wstydziły najwyraźniej, albo, widząc mnie w towarzystwie żony, uważały, że to jakoś nie wypada. Zatrzymywała się więc na przykład nasza Susan Hendarto, świetna nauczycielka skądinąd, w bezpiecznej odległości i tłumaczyła, wskazując palcem, co mam skorygować… Tu jednak nie islam, tu buddyzm, panocku, i nikt się najwyraźniej dziewiętnastowiecznymi konwenansami nie przejmuje. Poza tym instruktorka po angielsku ni w ząb, kontakt fizyczny więc był jedynym dostępnym kanałem komunikacji.

Samej, coraz bardziej tajemniczej, Jenny wciąż nie miałem niestety przyjemności poznać. I na razie tak zostanie. Zrobiłem sobie solidny rachunek sumienia i wyszło mi, co nastepuje. Najsensowniejszy karnet na zajęcia kosztuje 48 dolarów miesięcznie i uprawnia do uczestnictwa w trzech godzinnych lekcjach tygodniowo. Drogawo, jak na lokalne warunki, ale do przeżycia. Niestety dochodzi do tego transport. Dwie godziny z buta w jedną stronę trzy razy w tygodniu raczej odpada, zostaje więc taksówka po dwa i pół dolara w jedną stronę albo autobus. I to też dałbym radę przełknąć. Rzecz w tym, że każdorazowa wycieczka, nawet uwzględniając taksówkę, zajmowałaby mi mniej więcej trzy godziny, czyli właściwie całe popołudnie. I tu przedsięwzięcie traci chyba sens. Na razie więc postanowiłem nabyć matę z logo Jenny Yoga, uzyskując tym samym dostęp do komfortu ćwiczenia gdziekolwiek, choćby w moim wyasfaltowanym ogrodzie, i czekać na rozwój sytuacji.

Tym bardziej, że na horyzoncie pojawiła się, i bardzo szybko zaczęła zbliżać, perspektywa zajęć z Hannah. Już w poniedziałek, głosił mail od nowej znajomej, o szóstej po południu, spotykamy się w apartamencie niejakiej Becky, naprzeciwko Traders Hotel, klatka schodowa na prawo od restauracji Sazuki. Za dwie szósta mniej więcej byłem na miejscu. Perfekcyjne wyczucie czasu, biorąc pod uwagę ilość stopni do pokonania... Klatka schodowa jest po prostu niesamowita! Tak wąska i tak stroma, jak to tylko możliwe. Wrażenie pięcia się po starych drewnianych stopniach prawie jak po drabinie potęguje jeszcze fakt, że schody nie zakręcają, że się tak wyrażę, prowadzą prosto w górę i w górę, aż do czwartego bodajże piętra.

  Znanym w psychologii zjawiskiem – coż za niespodziewana dygresja, ze mną to nigdy nic nie wiadomo – jest interpretowanie przez mężczyzn ogólnego pobudzenia fizycznego jako pobudzenia erotycznego. Wyjaśnię na przykładzie, pozwólcie, bo widzę już wasze skonfundowane miny. Biegnie więc sobie statystyczny gość, Jan, na autobus, biegnie, bo widzi, że autobus już zbiera się do odjazdu. Resztką sił, zdyszany, wpada do środka i, gratulując sobie sukcesu, omiata wzokiem pasażerów, a raczej pasażerki, w końcu statystycznie podchodzimy do sprawy. Patrzy więc Jan na stojącą obok dziewczynę i myśli sobie, że jest niezła i fajnie byłoby mieć z nią seks. Fakt, że w tej sytuacji Jan kwalifikuje współpasażerkę jako atrakcyjną wynika z jego nieświadomej interpretacji ogólnego pobudzenia – przyspieszonego bicia serca i oddechu – jako pobudzenia erotycznego. Innymi słowy, gdyby Jan po prostu grzecznie stał na przystanku i niespiesznie wsiadł do autobusu, może wcale nie zwróciłby uwagi na, dajmy na to, Katarzynę.

Nie wiem, czy u mnie zaszedł podobny proces, fakt jednak faktem, że mieszkanie prawie rzuciło mnie na kolana i kazało wyciągać pierścionek. Gdybym miał sobie wymarzyć apartament urządzony w stylu kolonialnym, właśnie tak mniej więcej by wyglądał. Przestronne wysokie wnętrze, wygodne wiklinowe sofy i głębokie fotele, szezlong z baldachimem, ciężkie drewniane stoliki i komody o nieco niedabałych rzeźbieniach… Na ścianach stare ryciny przedstawiające niemiecką architekturę. A wszystko to okraszone od niechcenia jakby porozrzucanymi po wnętrzu antykami i bibelotami. Oświetlone gustownie, acz nienachalnie… Wzdłuż salonu taras, z którego rozciąga się widok na stary Yangon, drewniane schody pną się na poddasze, gdzie znajduje się najpewniej zaciszna sypialania…

Na jogę w tej czarującej lokacji przyszło z osiem osób i było całkiem do rzeczy. Hannah swoje szkolenie nauczycielskie zrobiła w ashramie Sivananda w Indiach. Adepci Sivananda, jak się dowiedziałem, najbardziej w jodze cenią sobie medytację i mantrowanie, czyli nie do końca moją bajkę. Rozmowa jednak na temat oczekiwań zebranych poskutkowała obraniem kursu na bardziej asanowy, fizyczny, powiedzmy, aspekt spotkań. Z Sivanandy zostało tyle, że zajęcia zaczyna się od sirsasany, czyli stania na głowie, co jest jak najbardziej spoko, tym bardziej, że, taki czynnik motywujący, stanie przy ścianie jest uważane za oszukiwanie, albo się stoi normalnie, albo nie jest się gotowym i zostaje się w poprzedniej pozycji. Balanse na ramionach też były, w związku z czym mogłem śmiało uznać lekcję za satysfakcjonującą w pełni.

Już się wydawało, że nic nie będzie w stanie przeskoczyć poprzeczki zawieszonej tak wysoko przez apartament Becky. Tymczasem jeszcze w tym samym tygodniu miało się okazać, że wyśrubowany wynik jest do pobicia, a przynajmniej do wyrównania...  

            Here’s what happened. W piątek, 5 lipca Pat, z którą pracuję w Thingangyun, współlokatorka Hannah, wydawała przyjęcie z okazji 4 lipca, amerykańskiego Independence Day. Nie żebym miał co świętować, ale miały być hamburgery, miały być hot-dogi, mieli być wreszcie nowi i starzy nauczyciele z innych szkół, Pat zaleciła poza tym przyniesienie trunków – zabawa zapowiadała się więc przednio.

Cameron od razu był na tak, Eda natomiast trzeba było trochę ponagabywać. W sumie to nie ma się co dziwić. Od dwóch dni nie pojawiał się w szkole. Niby z powodu złego samopoczucia związanego z przejściami żołądkowymi, ale tak naprawdę, nie oszkujmy się, z powodu złego samopoczucia związanego z tym, że nie wie, jakiego właściwie programu nauczania się trzymać ze swoimi piątoklasistami i że generalnie nie bardzo odnajduje się w szkole. Dodajmy do tego raskolnikowową tendencję do przeżuwania problemów i mamy pełen obraz sytuacji. Sytuacji, dla której porządna impreza wydawała się rozwiązaniem wręcz idealnym, gdyby nie to, że miał się na niej pojawić Bob, nasz HR-owiec… Trzeba się więc było liczyć z tym, że będzie nieco awkward-awkward-awkward… No ale ostatecznie, zszedłszy na dół, zastałem w salonie obu uśmiechniętych ziomków, zwartych i gotowych do drogi.

Jedna połamana parasolka, którą znalazł gdzieś Edward, musiała do łez rozbawić stwórcę deszczu, pod którego ciężkie strugi wpadliśmy, kiedy tylko zamknęliśmy za sobą bramę Białego Domu. Pora deszczowa, jak pada, to pada… W kilka sekund byliśmy zupełnie mokrzy, kiedy podawałem kierowcy taksówki karteczkę z adresem, była już prawie rozpuszczona. Niby trochę plagami egipskimi trącą te deszczowe retrospekcje, ale jak się tak zatrzymać na chwilę i zastanowić, tutejsze ulewy są całkiem przyjemne, o ile nie ma się przy sobie komputera i innej elektroniki. Zupełnie jakby wejść w ubraniu pod ciepły prysznic z, nomen omen, deszczownicą. Możecie zrobić sobie symulcję w domu. Poza tym w sklepach, na wzór naszych ‘summer sale’ czy ‘winter sale’, pełno jest ‘monsoon promotions’, ale o tym może innym razem, bo już się zrobiła – mistrzowska konstrukcyjnie, ale słaba fabularnie – dygresja od dygresji od dygresji.

Przydrogi nieco – “bo pada”, wyrachowany i szczery do bólu argument taksówkarza – kurs taksówką okazał się również kursem przydługim, a to z uwagi na konieczność przebycia całkiem zacnego potoku, w który ni stąd ni zowąd zamieniła się North Horse Race Course Road. Dotarliśmy jednak na miejsce, do Condo A na New University Avenue, nabyliśmy w sklepie spożywczo-monopolowym po parę butelek schłodzonego piwa Myanmar i takiegoż piwa Tiger, po czym, wiedzeni karteczką przyczepioną przez gospodynię przyjęcia przed wejściem do windy, wjechaliśmy na ostatnie, dwunaste piętro apartamentowca Patt i Hannah.

Na miejscu byli już (część kursywą dla wnikliwego Jędrka i innych jemu podobnych czytelników, reszta może sobie śmiało darować):

Mark (lat, wnioskuję z rozmów, ze 45, choć wygląda, mimo, że jest łysy, na góra 40) – nauczyciel oddziału Secondary z mojej szkoły, Irlandczyk, który ostatnie trzynaście lat spędził w Indonezji – wraz ze swoją indonezyjską partnerką Tią (lat może ze 25), istotą piękną (jest z Bandung, if you know what I mean) i przesłodką;

Stephanie (lat również ze 45) – Amerykanka, head of academics oddziału Primary, pod którą jednak ja i Edward z klasami 5 i 6 nie podlegamy, bo mamy swojego supervisora w naszej szkole – z partnerem, imienia nie pamiętam (w podobnym wieku);

Hannah (25) – nauczycielka w jednym z przedszkoli i moja nowa naucycielka jogi – która paliła, jak skonstatowałem nie bez pewnego zdziwienia, papierosa za papierosem. Joga rano i impreza wieczorem – oto i życie w harmonii, jestem na tak;

No i Patt (ze 45, skoro studiowała na UJ w głębokich latach 90-tych), która doglądała kolacji w kuchni.

Do samej imprezy nawiązuję nie tylko po to, by sobie na starość zajrzeć do niniejszych zapisków i powspominać. Nazwiązuje do niej również dlatego, że temat jogi nie tylko się przez nią przewinął, ale uległ znaczącemu rozwinięciu. Stephanie zaproponowała mianowicie Hannah prowadzenie niedzielnych zajęć w ogrodzie restauracji L’Opera koło Inya Hotel. Miejsce jest ponoć urocze, no i kolejne wartościowe zajęcia zawitałyby w moim grafiku. O czym za chwilę. Czas upływał nam niezwykle przyjemnie, Edward się najwyraźniej relaksował, piwa i papierosów ubywało, a kolejni goście się schodzili. A wśród nich:

Elliot, Josh, Natalie, Alan i Corbin, ekipa angielsko (troje pierwszych)-amerykańska (dwóch drugich) nad wyraz sympatycznych dwudziestoparolatków. Alan przez 6 miesięcy uczył w Gruzji w ramach TLG, tego samego programu, co Juriusz, świat nauczycieli jest, jak się okazuje, całkiem mały;

Harry (ok. 25) – Anglik, były nauczyciel i aktualny teacher trainer w Brainworks/Total;

Bob (pod 60 jakoś) – Bob Allwright, nazwisko chyba warte przytoczenia w całości, „jeden z wiodących australijskich mówców i motywatorow, znawca ludzkiego umysłu”, jak głosi opis na jego stronie internetowej, z czego ciągle podśmiewa się Ed. Autor koncepcji ‘brilliant attitude’, która pewno jeszcze nie raz przewinie się przez tę edycję bloga, HR-owiec i szara eminencja w Brainworks/Total, to on właśnie de facto nas zatrudnił, choć płaci nam Mohan. Pierwsze spotkanie Boba i Eda przebiegło poprawnie, obyło się bez przytyków na temat problemów żołądkowych i zapijania ich piwem Myanmar i piwem Tiger;

Vincent, czyt. Uincent (ok. 25) – Chińczyk i nauczyciel chińskiego w moim oddziale, którego tego dnia właściwie dopiero poznałem, wcześniej jakoś się skutecznie wtapiał w tłum krajowców;

Jennifer (ok. 45) – Amerykanka z Georgii, hinduska kropka na czole, opaska na włosach i powłóczyste wdzianko, dla mnie ok, ale zauważyłem, że wszyscy trochę się natrząsają z jej ekscentrycznej stylówy i takiegoż sposobu bycia.

            Hamburgery były przednie, podobnie sałatka ziemniaczana, hot-dogi raczej słabe, ale to Azja w końcu, parówek normalnych nie uświadczysz. Rozmowy koktajowe kwitły i, w miarę upływu czasu, musiały w końcu zejść na temat picia. Najpierw analizowaliśmy, w znakomitej oprawie brytyjskiego humoru, temat alkoholizmu, potem dzieliliśmy się wrażeniami na temat najciekawszych trunków, które przyszło nam pić, w końcu Harry, który zdawał się moderować dyskusję przy głównym stole, zaczął sączyć w nasze głowy jakże typowy pomysł wyjścia...
- Let’s go out!
- Go out where?
- Out! 
Z początku jakoś nie wyglądało na to, żebyśmy mieli opuszczać tak przyjemną miejscówkę. Vincent trochę się ociągał, bo robiło się juz późno, a on, jak to chiński nauczyciel, nauczyciel w azjatyckich realiach, spójrzmy prawdzie w oczy, drugiej kategorii, miał na sobotni poranek zaplanowane spotkanie w szkole... Ale jakoś tak sie sprawy potoczyły, że znaleźliśmy się w windzie, a zaraz potem na zewnątrz. Potem Vincent poszedł do domu po klucze, a reszta towarzystwa bawiła się nabytą gdzieś przypadkiem birmańską zapalniczką, która zamiast buchać płomieniem, raziła użytkownika impulsem elektrycznym... Potem Vincent wrócił z kluczami, potem jechaliśmy taksówkami, a potem nie mogliśmy się znaleźć, bo nie ustaliliśmy, gdzie się spotykamy, polegając na tym, że Harry skutecznie wyjaśnił kolejnym trzem kierowcom, gdzie jechać.

            Ale, jak to w takich historiach bywa, całe towarzystwo w końcu zebrało się do kupy pod podejrzanym przybytkiem rozpusty o nazwie DJ Bar. I tu pojawił się problem, bo wstęp, okazało się, kosztować miał 10 dolarów od głowy, co wywołało powszechne oburzenie. Była nas trzynastka, starsza część ekipy, prócz młodego duchem i partnerką Marka, wykruszyła się na etapie pomysłu „wychodzimy”. Nastąpiły negocjacje, nastąpiła zrzutka, ostatecznie zapłciliśmy po 10 dolarów od głowy, ale we wstęp wliczono dwie butelki Johnnie Walkera do podziału. Wraz z przekąskami i zapitkami dla chętnych.

            Klub trzymał nawet fason, muzyka – średniej ciężkości elektro w wydaniu lokalnym – dawała radę, przynajmniej w kontekście ilości alkoholu, były toasty i kacvegasowe zdjęcia. Były przerwy od parkietu na papierosa, oczywiście w DJ Bar palić wolno, byly przerwy na bondowanie się z Edem, który przy barze czuł się zdecydowanie bardziej w swoim żywiole niż czuje się w klasie, i Vincentem, który obejmując nas czule zaoferował nam swoją dozgonną przyjaźń i pomoc w każdej sytuacji, co jednoznacznie świadczyło o tym, że na sobotnie spotkanie w szkole raczej nie będzie w stanie pójść... 


Śmiesznie trochę prezentowały się miejscowe dziewczęta w kusych do granic możliwości sukieneczkach i nie mniej frywolnym make-upie... Nie żeby mi to przeszkadzało, miałem natomiast niejaką zagwozdkę, czy to ja jestem atrakcją dla owych dziewcząt, czy one są sponsorowaną, do pewnych granic, przez klub atrakcją dla mnie. Innymi słowy, czy kręcą się wokół, bo chcą poćwiczyć swój angielski i pokazać się z bladą twarzą, czy kręcą się wokół, bo docelowo mam im zapłacić za seks. Czyli kto właściwie jest nabywcą a kto towarem. Postanowiłem jednak nie zaprzątać sobie niepotrzebnie głowy tym głębokim problemem filozoficznym i oddać się możliwości wyskakania się. Nie mam pojęcia, o której wróciliśmy, znalazłszy się uprzednio przypadkiem z Cameronem i Edem na zewnątrz, chyba około trzeciej. Wcześnie w sumie, ale że wcześnie zaczęliśmy, mogłem uznać wieczór za wyjątkowo udany. Mimo, że ewidentnie przepłaciliśmy za taksówkę do Białego domu.

            Joga, wracamy do tematu tygodnia. Określenie ogrodu restauracji L’Opera mianem uroczego jest zdecydowanie niewystarczające. Miejsce jest magiczne. Wibruje wręcz bujną zielenią, która od samego tylnego wyjścia z restauracji schodzi wzdłuż ścieżynki dół, aż do rozległego jeziora Inya. Kryte dachem z palmowych liści obszerne gazebo, gdzie rozłożyliśmy swoje maty, znajduje się nie tyle w ogrodzie, co na samym jeziorze. Kojąco szemrzące delikatne fale i wodne rośliny są na wyciągnięcie ręki. Porownanie do świątyni, które w pierwszej chwili przyszło mi do głowy, nie byłoby, dochodzę do wniosku, trafne. Tutejsze świątynie mocno oddziałują na zmysły, atakują wręcz, jaskrawymi kolorami posągów, ciężkim zapachem kadzideł, gwarem. To miejsce jest bardziej jak sanktuarium. Przestrzeń, cisza, spokój. Prawdziwa rzadkość w Azji...   
             

            Niestety, uchylę nieco rąbka dalszego ciągu historii, niedługo potem miało się okazać, że nie tylko zajęcia w L’Opera, ale i zajęcia z Hannah w ogóle, stoją, za sprawą Boba,  pod bardzo dużym znakiem zapytania. Ale o tym może następnym razem...



Klasyk na dziś

Wreszcie Korotkow nie wytrzymał i czując, że mózg zaczyna mu dymić z napięcia, cichutko zapłakał.
Wypłakał się; poczuł pewną ulgę, zjadł trochę wczorajszych oślizgłych kartofli, po czym wrócił do przeklętej zagadki i znowu troszkę popłakał.
- Przepraszam - wymamrotał nagle. - Dlaczego właściwie płaczę, kiedy mam wino?

Michaił Bułhakow, Diaboliada






2 comments:

  1. Brak wpływów z akcyzy? Za to oszczędność na zdrowiu publicznym!

    Klatka schodowa rzeczywiście klawa, choć zastanawia mnie jak ona figuruje w jakimś planie Efektywnego Wykorzystania Przestrzeni.

    "Nie jest się gotowym"? A jak można się bezpiecznie sprawdzić, czy się jest, no i gotować do bycia gotowym?

    Heh, dziękuję za nieco bardziej szczegółowy opis Bohaterów Niezależnych, ale choć dokładne wartości współczynników można sobie dośpiewać, to przydałoby się wiedzieć ile poczytalności może kosztować ewentualne obcowanie z daną postacią. No i jakie znają czary, oprócz oczywiście "poznania ludzkiego umysłu"! Z ciekawości odwiedziłem stronę internetową Boba no i jest się z czego podśmiewać - niektóre sformułowania są mało trafione... No bo skoro cechy osobowości sprawiają, że jest pożądaną osobą nie tylko w szkołach i na uniwersytetach, ale też w więzieniach...? <__<;

    Czyt. Uincent? Czyli przez ł? Czy to jakiś tamtejszy trend nadawania mian trącących ironią?

    "Parówek normalnych"? Choć wiem, że istnieją ich amatorzy, to mimo wszystko zawartość parówek nawet u nas wydaje mi się nienajgorszym tematem do interesującej debaty. Aż strach się bać.

    ReplyDelete
  2. Efektywne wykorzystanie przestrzeni polega raczej na zagęszczaniu zaludnienia lokali mieszkalnych. Klatka jest wąska poza tym, dużo miejsca nie zajmuje. Nie wiem tylko, jak (i czy?) wchodzi się do mieszkań położonych na niższych kondygnacjach...

    Jeśli nie wskakujesz w stanie na głowie, tylko powoli podnosisz nogi, to się nie przetoczysz na plecy. Raczej ;)

    Proszę bardzo, troche się fabuła rozlazła, ale nie mogłem pozbawić Cię who-is-who... Bob jest udany, to fakt. Ale trudno go nie lubić przy tym...

    Chińczycy generalnie nie wymawiają 'v', nie mają tej głoski u siebie i trudno im przychodzi nauczenie się jej, trochę jak anglofonom wibrującego 'r'. Stąd Łinsent. W Indonzeji dla odmiany zamiast 'v' wymawia się 'f', stąd Kefin, Erfin i Ferolina.

    Ej, przesada, parówek można nie lubić, ale na ich jakość w Polsce nie ma co narzekać. Przynajmniej w relacji do zagranicznych odpowiedników. Trust me on this. To już nie te czasy, że dodawano do nich papier toaletowy czy inne kartony zabójcze. No i obowiązek ujawniania składu robi swoje. Lidlowskie mają 83 procent mięsa wieprzowego (of some kind, oczywiście, ale jednak)! ;)

    ReplyDelete