Internet i inne narkotyki • do zakończenia pobierania
pozostało dziewięćdziesiąt procent • seks w autobusie, czyli jogiczne
perypetie • Dzień Niepodległości w deszczu strugach • dozgonna przyjaźń i
szacunek, czyli Johnnie Walker w DJ Barze • cień Boba, czyli
jogicznych perypetii ciąg dalszy
Yangon, piątek, 26 lipca 2013, siódma wieczorem
Yangon, niedziela 28 lipca 2013, dochodzi południe
Yangon, piątek, 2 sierpnia 2013, w pół do jedenastej
wieczorem
Internet muli przepotężnie, tak gwoli wstępu.
Muli przepotężnie i muli od dni już kilku. Muli w domu i muli w szkole. Gdzieś
tak przedwczoraj dowiedziałem się, że muli w całym mieście, a wczoraj bodajże
gruchnęła wiadomość, że muli w całej Birmie. Jakby tego było mało, zagadnięta
dziś przeze mnie na ten temat Tha Zin – tubylczyni, która zajmuje się w naszej
szkole kwestiami programu nauczania i kontaktem z rodzicami – oświadczyła, że
ktoś tam z jej rodziny pracuje dla jakiejś firmy internetowej i ów ktoś
twierdzi, że usunięcie awarii potrwa miesiąc. Miesiąc! Ja tam się nie znam na
internecie wiele lepiej niż Jen z The IT Crowd, ale wieść gminna niesie, że
Birma działa na jakichś trzech megałączach podwodnych, z których jedno się
wzięło i popsuło. Ryby może poprzegryzały. Zostały dwa, dlatego niby internet
jest, ale że nie starcza go dla wszystkich, to jakby go nie było. Miesiąc!
Kiedy pracowałem w Home Brokerze, ze dwa razy
może mieliśmy lokalną kilkugodzinną przerwę w dostawie netu. Generalnie zbieraliśmy
wtedy zabawki i rozchodziliśmy się do domów, bo nie mając dostępu do bazy
danych klientów, do bazy nieruchomości ani do ogólnych stron internetowych
nieruchomości się tyczących, właściwie nie mieliśmy co robić. Jeden z
dwudziestu dwóch pracujących dni miesiąca w plecy. Pomyślcie o swojej pracy,
wyobrażacie sobie wykonywanie jej przez jeden dzień bez inernetu? Pewnie z
dziewięćdziesiąt procent odpowie, że nie. Miesiąc! W całym kraju! Wyobrażacie
sobie, jakie straty dla każdej normalnej gospodarki przyniósłby jeden taki dzień? To trochę tak, jakby ludzie się zmówili i przez dwadzieścia cztery godziny nie kupowali alkoholu i papierosów. Brak wpływów z akcyzy zrujnowałby budżet, rząd
by padł, no nanageddon. A tub bach, miesiąc. No nie wierzę. Welcome to Burma…
Jutro mija miesiąc
mojego pobytu w tym pięknym kraju. Czas niby płynie powoli i spokojnie, ale,
jak to czasem z czasem bywa, mija jednocześnie jak z bicza strzelił. Dziesięć
procent kontraktu za mną. I niby mi sie udaje regularnie co poniedziałek słać
Wam parę stron tekstu, ale i tak nie nadążam ze wszystkim, co wydaje mi się
warte opowiedzenia. Zatem – w ramach porządków i za radą Julii, która ma mnie
dosyć w jednej czwartej dwunastostronicowego rozdziału o wszystkim i o niczym –
zarzucę chyba na jakiś czas kronikarską chronologię i potraktuję kilka tematów bardziej
przekrojowo.
No to cyk. Ja i joga w
Yangonie. Nazajutrz po pierwszej wizycie w Studio Jenny i zapoznaniu się z
grafikiem, wróciłem, żeby wziąć udział w zajęciach i zdecydować, czy warto podjąć
wyzwanie actimela polegające na jeżdżeniu tam co najmniej dwa – trzy razy w
tygodniu.
Po drodze – cóż, temat tematem, ale dygresję
chyba wolno mi wtrącić – zatrzymałem się w Mya Sabel na małe co nieco.
Przejrzawszy bez pośpiechu menu wypatrzyłem coś, co, z uwagi na miłość mojej
żony do taro pies z azjatyckich McDonaldsów, musiałem po prostu przetestować.
Taro cakes. Bulwy taro, rośliny zwanej po polsku, niezbyt w sumie apetycznie, kolokazją
lub kleśnicą, pod wieloma względami przypominają ziemniaki, często jednak, co
ciekawe, przyrządza się je na słodko, stanowią też popularny składnik deserów –
lodów czy pajów z McD właśnie. Nie tym razem. Taro cakes okazały się niczym
innym jak swojskimi pyzami, pokrojonymi na plasterki i podsmażonymi na złoty
kolor. Słodko, bardzo słodko, wypadła za to kawa mrożona ze spienionym mlekiem,
pod wpływem której moje myśli znów powędrowały do Renaty. Małżonka moja ma
bowiem, wyjaśnię, w zwyczaju słodzić kawę dopóty, dopóki kolejne łyżeczki cukru
nie odmówią kategorycznie rozpuszczania się w niej. Spodobało by Ci się
tutejsze latte macchiato…
Ale miało być o jodze. Joga, joga, joga.
Zajęcia były takie sobie. Trochę mało dynamiczne i mocno skoncentrowane na
rozciąganiu. Niby powinienem nad gibkością pracować, fakt, ale w sumie mogę to
robić w domu, tu oko nauczyciela wiele nie pomoże. Chociaż dociskające solidnie
ręce bywają przydatne. No właśnie, to mi się chyba w sumie najbardziej
podobało, jakkolwiek to dziwacznie nie brzmi, że instruktorka nie bała się mnie
dotknąć. W Indonezji był z tym problem, panie
się wstydziły najwyraźniej, albo, widząc mnie w towarzystwie żony, uważały, że
to jakoś nie wypada. Zatrzymywała się więc na przykład nasza Susan Hendarto,
świetna nauczycielka skądinąd, w bezpiecznej odległości i tłumaczyła, wskazując
palcem, co mam skorygować… Tu jednak nie islam, tu buddyzm, panocku, i nikt się
najwyraźniej dziewiętnastowiecznymi konwenansami nie przejmuje. Poza tym
instruktorka po angielsku ni w ząb, kontakt fizyczny więc był jedynym dostępnym
kanałem komunikacji.
Samej, coraz bardziej tajemniczej, Jenny wciąż
nie miałem niestety przyjemności poznać. I na razie tak zostanie. Zrobiłem sobie
solidny rachunek sumienia i wyszło mi, co nastepuje. Najsensowniejszy karnet na
zajęcia kosztuje 48 dolarów miesięcznie i uprawnia do uczestnictwa w trzech
godzinnych lekcjach tygodniowo. Drogawo, jak na lokalne warunki, ale do
przeżycia. Niestety dochodzi do tego transport. Dwie godziny z buta w jedną
stronę trzy razy w tygodniu raczej odpada, zostaje więc taksówka po dwa i pół
dolara w jedną stronę albo autobus. I to też dałbym radę przełknąć. Rzecz w
tym, że każdorazowa wycieczka, nawet uwzględniając taksówkę, zajmowałaby mi
mniej więcej trzy godziny, czyli właściwie całe popołudnie. I tu
przedsięwzięcie traci chyba sens. Na razie więc postanowiłem nabyć matę z logo
Jenny Yoga, uzyskując tym samym dostęp do komfortu ćwiczenia gdziekolwiek,
choćby w moim wyasfaltowanym ogrodzie, i czekać na rozwój sytuacji.
Tym bardziej, że na horyzoncie pojawiła się, i
bardzo szybko zaczęła zbliżać, perspektywa zajęć z Hannah. Już w poniedziałek,
głosił mail od nowej znajomej, o szóstej po południu, spotykamy się w apartamencie
niejakiej Becky, naprzeciwko Traders Hotel, klatka schodowa na prawo od
restauracji Sazuki. Za dwie szósta mniej więcej byłem na miejscu. Perfekcyjne
wyczucie czasu, biorąc pod uwagę ilość stopni do pokonania... Klatka schodowa
jest po prostu niesamowita! Tak wąska i tak stroma, jak to tylko możliwe. Wrażenie pięcia się po starych drewnianych stopniach
prawie jak po drabinie potęguje jeszcze fakt, że schody nie zakręcają, że się
tak wyrażę, prowadzą prosto w górę i w górę, aż do czwartego bodajże piętra.
Znanym
w psychologii zjawiskiem – coż za niespodziewana dygresja, ze mną to nigdy nic
nie wiadomo – jest interpretowanie przez mężczyzn ogólnego pobudzenia
fizycznego jako pobudzenia erotycznego. Wyjaśnię na przykładzie,
pozwólcie, bo widzę już wasze skonfundowane miny. Biegnie więc sobie
statystyczny gość, Jan, na autobus, biegnie, bo widzi, że autobus już zbiera
się do odjazdu. Resztką sił, zdyszany, wpada do środka i, gratulując sobie
sukcesu, omiata wzokiem pasażerów, a raczej pasażerki, w końcu statystycznie
podchodzimy do sprawy. Patrzy więc Jan na stojącą obok dziewczynę i myśli
sobie, że jest niezła i fajnie byłoby mieć z nią seks. Fakt, że w tej sytuacji
Jan kwalifikuje współpasażerkę jako atrakcyjną wynika z jego nieświadomej
interpretacji ogólnego pobudzenia – przyspieszonego bicia serca i oddechu –
jako pobudzenia erotycznego. Innymi słowy, gdyby Jan po prostu grzecznie stał
na przystanku i niespiesznie wsiadł do autobusu, może wcale nie zwróciłby uwagi
na, dajmy na to, Katarzynę.
Nie wiem, czy u mnie zaszedł podobny proces, fakt
jednak faktem, że mieszkanie prawie rzuciło mnie na kolana i kazało wyciągać
pierścionek. Gdybym miał sobie wymarzyć apartament urządzony w stylu
kolonialnym, właśnie tak mniej więcej by wyglądał. Przestronne wysokie wnętrze,
wygodne wiklinowe sofy i głębokie fotele, szezlong z baldachimem, ciężkie drewniane stoliki i komody o
nieco niedabałych rzeźbieniach… Na ścianach stare
ryciny przedstawiające niemiecką architekturę. A wszystko to okraszone od
niechcenia jakby porozrzucanymi po wnętrzu antykami i bibelotami. Oświetlone
gustownie, acz nienachalnie… Wzdłuż salonu taras, z którego rozciąga się widok
na stary Yangon, drewniane schody pną się na
poddasze, gdzie znajduje się najpewniej zaciszna sypialania…
Na jogę w tej czarującej lokacji przyszło z
osiem osób i było całkiem do rzeczy. Hannah swoje szkolenie nauczycielskie
zrobiła w ashramie Sivananda w Indiach. Adepci Sivananda, jak się dowiedziałem,
najbardziej w jodze cenią sobie medytację i mantrowanie, czyli nie do końca
moją bajkę. Rozmowa jednak na temat oczekiwań zebranych poskutkowała obraniem
kursu na bardziej asanowy, fizyczny, powiedzmy, aspekt spotkań. Z Sivanandy
zostało tyle, że zajęcia zaczyna się od sirsasany, czyli stania na głowie, co
jest jak najbardziej spoko, tym bardziej, że, taki czynnik motywujący, stanie
przy ścianie jest uważane za oszukiwanie, albo się stoi normalnie, albo nie
jest się gotowym i zostaje się w poprzedniej pozycji. Balanse na ramionach też
były, w związku z czym mogłem śmiało uznać lekcję za satysfakcjonującą w pełni.
Już się wydawało, że nic nie będzie w stanie
przeskoczyć poprzeczki zawieszonej tak wysoko przez apartament Becky. Tymczasem
jeszcze w tym samym tygodniu miało się okazać, że wyśrubowany wynik jest do
pobicia, a przynajmniej do wyrównania...
Here’s what happened. W
piątek, 5 lipca Pat, z którą pracuję w Thingangyun, współlokatorka Hannah, wydawała
przyjęcie z okazji 4 lipca, amerykańskiego Independence Day. Nie żebym miał co
świętować, ale miały być hamburgery, miały być hot-dogi, mieli być wreszcie
nowi i starzy nauczyciele z innych szkół, Pat zaleciła poza tym przyniesienie
trunków – zabawa zapowiadała się więc przednio.
Cameron od razu był na tak, Eda natomiast trzeba
było trochę ponagabywać. W sumie to nie ma się co dziwić. Od dwóch dni nie
pojawiał się w szkole. Niby z powodu złego samopoczucia związanego z
przejściami żołądkowymi, ale tak naprawdę, nie oszkujmy się, z powodu złego
samopoczucia związanego z tym, że nie wie, jakiego właściwie programu nauczania
się trzymać ze swoimi piątoklasistami i że generalnie nie bardzo odnajduje się
w szkole. Dodajmy do tego raskolnikowową tendencję do przeżuwania problemów i mamy pełen obraz sytuacji. Sytuacji, dla której porządna impreza
wydawała się rozwiązaniem wręcz idealnym, gdyby nie to, że miał się na niej
pojawić Bob, nasz HR-owiec… Trzeba się więc było liczyć z tym, że będzie nieco
awkward-awkward-awkward… No ale ostatecznie, zszedłszy na dół, zastałem w
salonie obu uśmiechniętych ziomków, zwartych i gotowych do drogi.
Jedna połamana parasolka, którą znalazł gdzieś
Edward, musiała do łez rozbawić stwórcę deszczu, pod którego ciężkie strugi
wpadliśmy, kiedy tylko zamknęliśmy za sobą bramę Białego Domu. Pora deszczowa,
jak pada, to pada… W kilka sekund byliśmy zupełnie mokrzy, kiedy podawałem
kierowcy taksówki karteczkę z adresem, była już prawie rozpuszczona. Niby
trochę plagami egipskimi trącą te deszczowe retrospekcje, ale jak się tak
zatrzymać na chwilę i zastanowić, tutejsze ulewy są całkiem przyjemne, o ile
nie ma się przy sobie komputera i innej elektroniki. Zupełnie jakby wejść w
ubraniu pod ciepły prysznic z, nomen omen, deszczownicą. Możecie zrobić sobie
symulcję w domu. Poza tym w sklepach, na wzór naszych ‘summer sale’ czy ‘winter
sale’, pełno jest ‘monsoon promotions’, ale o tym może innym razem, bo już się
zrobiła – mistrzowska konstrukcyjnie, ale słaba fabularnie – dygresja od
dygresji od dygresji.
Przydrogi nieco – “bo pada”, wyrachowany i
szczery do bólu argument taksówkarza – kurs taksówką okazał się również kursem
przydługim, a to z uwagi na konieczność przebycia całkiem zacnego potoku, w który
ni stąd ni zowąd zamieniła się North
Horse Race Course Road. Dotarliśmy jednak na
miejsce, do Condo A na New University
Avenue, nabyliśmy w sklepie spożywczo-monopolowym
po parę butelek schłodzonego piwa Myanmar i takiegoż piwa Tiger, po
czym, wiedzeni karteczką przyczepioną przez gospodynię przyjęcia przed wejściem
do windy, wjechaliśmy na ostatnie, dwunaste piętro apartamentowca Patt i
Hannah.
Na miejscu byli już (część kursywą dla
wnikliwego Jędrka i innych jemu podobnych czytelników, reszta może sobie śmiało
darować):
Mark (lat, wnioskuję z rozmów, ze
45, choć wygląda, mimo, że jest łysy, na góra 40) – nauczyciel oddziału
Secondary z mojej szkoły, Irlandczyk, który ostatnie trzynaście lat spędził w
Indonezji – wraz ze swoją indonezyjską partnerką Tią (lat może ze 25), istotą
piękną (jest z Bandung,
if you know what I mean) i przesłodką;
Stephanie (lat również ze 45) –
Amerykanka, head of academics oddziału Primary, pod którą jednak ja i Edward z
klasami 5 i 6 nie podlegamy, bo mamy swojego supervisora w naszej szkole – z
partnerem, imienia nie pamiętam (w podobnym wieku);
Hannah (25) – nauczycielka w
jednym z przedszkoli i moja nowa naucycielka jogi – która paliła, jak skonstatowałem nie bez pewnego zdziwienia, papierosa za
papierosem. Joga rano i impreza wieczorem – oto i życie w harmonii, jestem na
tak;
No i Patt (ze 45, skoro
studiowała na UJ w głębokich latach 90-tych), która doglądała kolacji w kuchni.
Do
samej imprezy nawiązuję nie tylko po to, by sobie na starość zajrzeć do
niniejszych zapisków i powspominać. Nazwiązuje do niej również dlatego, że
temat jogi nie tylko się przez nią przewinął, ale uległ znaczącemu rozwinięciu.
Stephanie zaproponowała mianowicie Hannah prowadzenie niedzielnych zajęć w
ogrodzie restauracji L’Opera koło Inya Hotel. Miejsce jest ponoć urocze, no i
kolejne wartościowe zajęcia zawitałyby w moim grafiku. O czym za chwilę. Czas
upływał nam niezwykle przyjemnie, Edward się najwyraźniej relaksował, piwa i
papierosów ubywało, a kolejni goście się schodzili. A wśród nich:
Elliot, Josh, Natalie, Alan i Corbin, ekipa angielsko
(troje pierwszych)-amerykańska (dwóch drugich) nad wyraz sympatycznych
dwudziestoparolatków. Alan przez 6 miesięcy uczył w Gruzji w ramach TLG, tego
samego programu, co Juriusz, świat nauczycieli jest, jak się okazuje, całkiem mały;
Harry (ok. 25) – Anglik, były nauczyciel i aktualny
teacher trainer w Brainworks/Total;
Bob (pod 60 jakoś) – Bob Allwright, nazwisko chyba warte
przytoczenia w całości, „jeden z wiodących australijskich mówców i motywatorow,
znawca ludzkiego umysłu”, jak głosi opis na jego stronie internetowej, z czego
ciągle podśmiewa się Ed. Autor koncepcji ‘brilliant attitude’, która
pewno jeszcze nie raz przewinie się przez tę edycję bloga,
HR-owiec i szara eminencja w Brainworks/Total, to on właśnie de facto nas
zatrudnił, choć płaci nam Mohan. Pierwsze spotkanie Boba i Eda przebiegło
poprawnie, obyło się bez przytyków na temat problemów żołądkowych i zapijania
ich piwem Myanmar i piwem Tiger;
Vincent, czyt. Uincent (ok. 25) – Chińczyk i nauczyciel
chińskiego w moim oddziale, którego tego dnia właściwie dopiero poznałem,
wcześniej jakoś się skutecznie wtapiał w tłum krajowców;
Jennifer (ok. 45) – Amerykanka z Georgii, hinduska kropka
na czole, opaska na włosach i powłóczyste wdzianko, dla mnie ok, ale
zauważyłem, że wszyscy trochę się natrząsają z jej ekscentrycznej stylówy i
takiegoż sposobu bycia.
Hamburgery były przednie, podobnie
sałatka ziemniaczana, hot-dogi raczej słabe, ale to Azja w końcu, parówek
normalnych nie uświadczysz. Rozmowy koktajowe kwitły i, w miarę upływu czasu,
musiały w końcu zejść na temat picia. Najpierw analizowaliśmy, w znakomitej
oprawie brytyjskiego humoru, temat alkoholizmu, potem dzieliliśmy się
wrażeniami na temat najciekawszych trunków, które przyszło nam pić, w końcu
Harry, który zdawał się moderować dyskusję przy głównym stole, zaczął sączyć
w nasze głowy jakże typowy pomysł wyjścia...
- Let’s go out!
- Go out where?
- Out!
Z początku jakoś
nie wyglądało na to, żebyśmy mieli opuszczać tak przyjemną miejscówkę. Vincent
trochę się ociągał, bo robiło się juz późno, a on, jak to chiński nauczyciel,
nauczyciel w azjatyckich realiach, spójrzmy prawdzie w oczy, drugiej kategorii,
miał na sobotni poranek zaplanowane spotkanie w szkole... Ale jakoś tak sie
sprawy potoczyły, że znaleźliśmy się w windzie, a zaraz potem na zewnątrz.
Potem Vincent poszedł do domu po klucze, a reszta towarzystwa bawiła się nabytą
gdzieś przypadkiem birmańską zapalniczką, która zamiast buchać płomieniem,
raziła użytkownika impulsem elektrycznym... Potem Vincent wrócił z kluczami,
potem jechaliśmy taksówkami, a potem nie mogliśmy się znaleźć, bo nie
ustaliliśmy, gdzie się spotykamy, polegając na tym, że Harry skutecznie wyjaśnił kolejnym
trzem kierowcom, gdzie jechać.
Ale, jak to w takich historiach
bywa, całe towarzystwo w końcu zebrało się do kupy pod podejrzanym przybytkiem
rozpusty o nazwie DJ Bar. I tu pojawił się problem, bo wstęp, okazało się,
kosztować miał 10 dolarów od głowy, co wywołało powszechne oburzenie. Była nas
trzynastka, starsza część ekipy, prócz młodego duchem i partnerką Marka,
wykruszyła się na etapie pomysłu „wychodzimy”. Nastąpiły negocjacje, nastąpiła
zrzutka, ostatecznie zapłciliśmy po 10 dolarów od głowy, ale we wstęp wliczono
dwie butelki Johnnie Walkera do podziału. Wraz z przekąskami i zapitkami
dla chętnych.
Klub trzymał nawet fason, muzyka –
średniej ciężkości elektro w wydaniu lokalnym – dawała radę, przynajmniej w
kontekście ilości alkoholu, były toasty i kacvegasowe zdjęcia. Były przerwy od
parkietu na papierosa, oczywiście w DJ Bar palić wolno, byly przerwy na
bondowanie się z Edem, który przy barze czuł się zdecydowanie bardziej w swoim żywiole niż czuje się w klasie, i
Vincentem, który obejmując nas czule zaoferował nam swoją dozgonną przyjaźń i
pomoc w każdej sytuacji, co jednoznacznie świadczyło o tym, że na sobotnie
spotkanie w szkole raczej nie będzie w stanie pójść...
Śmiesznie
trochę prezentowały się miejscowe dziewczęta w kusych do granic możliwości sukieneczkach
i nie mniej frywolnym make-upie... Nie żeby mi to przeszkadzało, miałem natomiast niejaką zagwozdkę, czy to ja jestem atrakcją dla
owych dziewcząt, czy one są sponsorowaną, do pewnych granic, przez klub
atrakcją dla mnie. Innymi słowy, czy kręcą się wokół, bo chcą poćwiczyć swój
angielski i pokazać się z bladą twarzą, czy kręcą się wokół, bo docelowo mam im
zapłacić za seks. Czyli kto właściwie jest nabywcą a kto towarem. Postanowiłem
jednak nie zaprzątać sobie niepotrzebnie głowy tym głębokim problemem filozoficznym i
oddać się możliwości wyskakania się. Nie mam pojęcia, o której wróciliśmy,
znalazłszy się uprzednio przypadkiem z Cameronem i Edem na zewnątrz, chyba
około trzeciej. Wcześnie w sumie, ale że wcześnie zaczęliśmy, mogłem uznać
wieczór za wyjątkowo udany. Mimo, że ewidentnie przepłaciliśmy za taksówkę do
Białego domu.
Joga, wracamy do tematu tygodnia. Określenie
ogrodu restauracji L’Opera mianem uroczego jest zdecydowanie niewystarczające.
Miejsce jest magiczne. Wibruje wręcz bujną zielenią, która od samego tylnego
wyjścia z restauracji schodzi wzdłuż ścieżynki dół, aż do rozległego jeziora
Inya. Kryte dachem z palmowych liści obszerne gazebo, gdzie rozłożyliśmy swoje
maty, znajduje się nie tyle w ogrodzie, co na samym jeziorze. Kojąco szemrzące
delikatne fale i wodne rośliny są na wyciągnięcie ręki. Porownanie do świątyni,
które w pierwszej chwili przyszło mi do głowy, nie byłoby, dochodzę do wniosku,
trafne. Tutejsze świątynie mocno oddziałują na zmysły, atakują wręcz,
jaskrawymi kolorami posągów, ciężkim zapachem kadzideł, gwarem. To miejsce jest
bardziej jak sanktuarium. Przestrzeń, cisza, spokój. Prawdziwa rzadkość w
Azji...
Niestety, uchylę nieco rąbka dalszego
ciągu historii, niedługo potem miało się okazać, że nie tylko zajęcia w
L’Opera, ale i zajęcia z Hannah w ogóle, stoją, za sprawą Boba, pod bardzo dużym znakiem zapytania. Ale o tym
może następnym razem...
Klasyk na dziś
Wreszcie Korotkow
nie wytrzymał i czując, że mózg zaczyna mu dymić z napięcia, cichutko zapłakał.
Wypłakał się;
poczuł pewną ulgę, zjadł trochę wczorajszych oślizgłych kartofli, po czym
wrócił do przeklętej zagadki i znowu troszkę popłakał.
- Przepraszam -
wymamrotał nagle. - Dlaczego właściwie płaczę, kiedy mam wino?
Michaił Bułhakow, Diaboliada
Brak wpływów z akcyzy? Za to oszczędność na zdrowiu publicznym!
ReplyDeleteKlatka schodowa rzeczywiście klawa, choć zastanawia mnie jak ona figuruje w jakimś planie Efektywnego Wykorzystania Przestrzeni.
"Nie jest się gotowym"? A jak można się bezpiecznie sprawdzić, czy się jest, no i gotować do bycia gotowym?
Heh, dziękuję za nieco bardziej szczegółowy opis Bohaterów Niezależnych, ale choć dokładne wartości współczynników można sobie dośpiewać, to przydałoby się wiedzieć ile poczytalności może kosztować ewentualne obcowanie z daną postacią. No i jakie znają czary, oprócz oczywiście "poznania ludzkiego umysłu"! Z ciekawości odwiedziłem stronę internetową Boba no i jest się z czego podśmiewać - niektóre sformułowania są mało trafione... No bo skoro cechy osobowości sprawiają, że jest pożądaną osobą nie tylko w szkołach i na uniwersytetach, ale też w więzieniach...? <__<;
Czyt. Uincent? Czyli przez ł? Czy to jakiś tamtejszy trend nadawania mian trącących ironią?
"Parówek normalnych"? Choć wiem, że istnieją ich amatorzy, to mimo wszystko zawartość parówek nawet u nas wydaje mi się nienajgorszym tematem do interesującej debaty. Aż strach się bać.
Efektywne wykorzystanie przestrzeni polega raczej na zagęszczaniu zaludnienia lokali mieszkalnych. Klatka jest wąska poza tym, dużo miejsca nie zajmuje. Nie wiem tylko, jak (i czy?) wchodzi się do mieszkań położonych na niższych kondygnacjach...
ReplyDeleteJeśli nie wskakujesz w stanie na głowie, tylko powoli podnosisz nogi, to się nie przetoczysz na plecy. Raczej ;)
Proszę bardzo, troche się fabuła rozlazła, ale nie mogłem pozbawić Cię who-is-who... Bob jest udany, to fakt. Ale trudno go nie lubić przy tym...
Chińczycy generalnie nie wymawiają 'v', nie mają tej głoski u siebie i trudno im przychodzi nauczenie się jej, trochę jak anglofonom wibrującego 'r'. Stąd Łinsent. W Indonzeji dla odmiany zamiast 'v' wymawia się 'f', stąd Kefin, Erfin i Ferolina.
Ej, przesada, parówek można nie lubić, ale na ich jakość w Polsce nie ma co narzekać. Przynajmniej w relacji do zagranicznych odpowiedników. Trust me on this. To już nie te czasy, że dodawano do nich papier toaletowy czy inne kartony zabójcze. No i obowiązek ujawniania składu robi swoje. Lidlowskie mają 83 procent mięsa wieprzowego (of some kind, oczywiście, ale jednak)! ;)