Monday, August 12, 2013

Birma. Po diabła. Rozdział VI



Nowy stary Cup Corner • w totka najwyraźniej czasem się wygrywa • warta na gejcie • krótka i subiektywna analiza porównawcza szkoły polskiej i szkoły birmańskiej, czyli święta trójca sukcesu edukacyjnego • kup pan nauczyciela, czyli poradnik dla polskiego dyrektora  


Yangon, piątek, 9 sierpnia 2013, dwadzieścia po dziesiątej wieczorem
Yangon, niedziela, 11 sierpnia 2013, dziesiąta wieczorem


Testuję dziś nową miejscówkę. W pewnym sensie nową, bo tak naprawdę starą. Stary dobry Cup Corner, nawet stolik mam już swój ulubiony. Nowe jest towarzystwo. Też tylko w pewnym sensie, bo komputer też jest już całkiem stary dobry. Od wczoraj jednak spece IT z mojej szkoły pieczołowicie go przeinstalowywali i tuningowali, w związku z czym śmiga jak nówka nieśmigana. Nowy jest rownież cel. I on jednak do pewnego stopnia tylko, bo nawet jedzenie i piwo myanmar śmiało już mogę określić jako stare dobre. Ciekawe, jak człowiek przywykły do przywykania szybko przywyka do nowej rzeczywistości, całkiem egzotycznej, było nie było. Poza jedzeniem i piwem, pora do sedna, celem jest przetestowanie Cup Cornera pod kątem użyteczności do klepania w klawiaturę. Mój balkon daje radę, ale co przestrzeń, to przestrzeń. Przyjemnie czasem zamiast na kafelki i kawałek ulicy spojrzeć na biegające po ścianach jaszczurki, na przemykające między drewnianymi krzesłami koty i śpiące psy, na zamawiających kolejne myanmary i tigery tubylców, na leniwie przechadzających się po betonowej posadzce patio kelnerów. Nawet w telewizor, błyskający i krzyczący jakimiś azjatyckimi filmami akcji i telenowelami, warto czasem spojrzeć. Do sedna, do sedna jednak, bateria już nie taka, jak dawniej. I w czterech stronach wypada się zmieścić, żeby Julia dała radę przebrnąć.

            Dziś będzie o szkole. Przekrojowo, bo jesteśmy konkretnie do tyłu z materiałem.

            Po raz pierwszy odwiedziłem szkołę w piątek, nazajutrz po przybyciu do Birmy. Ostatnią rzeczą, której spodziewałem się w poniedziałek z samego rana był atak księgowej. Nawet nie wiedziałem, że to księgowa, skąd miałem wiedzieć, w każdym razie jakaś niewiasta wyskakuje z biura i mówi, że mam do niej przyjść. Czemu by nie właściwie. Podążam, zdejmuję, za przykładem, sandały, wchodzę do biura, a ona wyciąga jakieś druczki i zaczyna je wypełniać. Robi się nieco kawkowsko. Po czym wyciąga pieniądze. Ja na to mangowe oczy i czekam na wyjaśnienie. Oto i ono następuje. Byłem w szkole w piątek, 28 czerwca. Później była sobota, 29 czerwca i niedziela, 30 czerwca. Łącznie trzy dni z trzydziestu dni w miesiącu, w związku z czym oto i moje 170 dolarów, dziesięć procent miesięcznego wynagrodzenia. Jakieś 550 złotych. Za pokręcenie się po szkole, odebranie dyplomu powitalnego i dwa dni weekendu. Szok jest tak konkretny, że dopiero po jakims czasie uświadamiam sobie, że te powitalne sto dolarów, które, jak zakładałem, dostaje się od Mohana na poczet pensji, nie zostało mi odjęte od wynagrodzenia za czerwiec. I że tak właściwie to mój kontrakt miał zacząć obowiązywać od pierwszego lipca...

Dzień szkolny zaczyna się o 6:50-7:00 od witania uczniów. Grono pedagogiczne, przede wszystkim blade twarze, które rodzice płacący 4000 dolarów rocznie czesnego życzą sobie oglądać, gromadzi się przy bramie i staje przed niełatwym z początku zadaniem wykrzesania z siebie entuzjastycznych okrzyków ‘good morning!’ i ‘how are you?’ Kiedy nie zna się jeszcze ani uczniów, ani nauczycieli, wydaje się to nieco sztuczne i mocno wymuszone, po jakimś czasie jednak, kiedy wreszcie można się przywitać po imieniu, entuzjazm staje się bardziej naturalny. Nic nie stoi na przeszkodzie, by pojawić się pod gejtem z kubkiem przydziałowej kawy 3in1 i, dla draki, zamiast ‘good morning!’ rzucać uczniom chińskim ‘zao shang hao!’.

O 7:10 wrota zostają zamknięte a nauczyciele rozchodzą się do dwóch pokojów nauczycielskich. Ja i Patt mamy swoje biureczka na parterze, Mark na pierwszym piętrze. Przez następne 20 minut, do 7:30, uczniowie w swoich klasach oddają się, pod okiem miejscowych class teacherek, lekturze dowolnych tekstów w języku angielskim. Część czyta, zrobiłem rekonesans, komiksy Monkey King albo mangi Vampire Knight, część powieści graficzne, czyli komiksowe wersje klasyków w stylu Great Expectations Dickensa. Reszta czyta książki, na kindlach albo po bożemu, na misjonarza, że tak powiem, w wersjach papierowych. Spektrum jest imponujące, od Captain Underpants i Diary of a Wimpy Kid, przez serie z serii Horrible History, po Bernarda Shaw, choć podejrzewam, że tu akurat musiał nastąpił jakiś błąd systemu przy wyborze lektury. Rzecz w tym, że dzieciaki czytają. Czytają dwadzieścia minut dziennie i, do diabła, efekty widać na pierwszy rzut oka, czy ucha raczej w sumie.

Przez pierwsze dwa tygodnie miałem zajęcia tylko z klasami szóstymi. Codziennie po 60 minut z każdym z dwóch osiemnastoosobowych oddziałów, Primary 6 Bravura i Primary 6 Virtuoso. Potem się to zmieniło, ale nie będę, znając zamiłowanie Jędrka do cliffhangerów, uprzedzać faktów. Skupmy się na klasach szóstych. Tak się składa, że przez ostatni rok szkolny w Polsce miałem zajęcia, ba, byłem nawet wychowawcą klasy szóstej, więc mam świeże porównanie. Nie ma porównania. Nie żeby z dzieciakami w Polsce było coś nie tak, przeciwnie, fajne to były dzieciaki, choć polski system edukacji w klasach 1-5 skutecznie je upupił i pozbawił wszelkiej motywacji do nauki. Fakt jednak faktem, że tutejsi szóstoklasiści i tutejsze szóstoklasistki w kontekście znajomości języka i umiejętności używania go są o lata świetlne wyżej, niż uczniowie szkoły polskiej, z którymi tak naprawdę bardziej sensowne niż tłuczenie zgodnej z programem gramy wydawało się zaczęcie wszystkiego od początku. Dość powiedzieć, że używane w Total podręczniki Nelson English, oparte na cambridge’owskim programie nauczania – programie, zważmy, dla uczniów, dla których angielski jest językiem ojczystym – są dla moich podopiecznych pod wieloma względami zbyt łatwe.

Trzy kwadranse temu, punktualnie o 23:00, zostałem poinformowany, że mam ostatnią szansę zamówić ostatniego myanmara, bo bar się zamyka. Szósty pokal wjechał na stół i nikt mnie od tej pory nie wygania. Prócz komarów, które żrą po nogach na potęgę. Dopijam piwo i wracam.

Dobrzy nauczyciele – którzy, czego w Polsce najwyraźniej nie przyjmuje się do wiadomości, muszą kosztować – to klucz do sukcesu edukacyjnego. Codzienne czytanie, czytanie czegokolwiek w języku angielskim, to druga jego składowa. Trójcę, którą w obliczu tego, co tu widzę i słyszę, wypada mi uznać za świętą, zamyka program zajęć komputerowych, nad którym przez pierwsze dwa tygodnie sprawowałem, można powiedzieć, pieczę.

Program składa się z dwóch modułów: Fast ForWord i Reading Mastery, z których każdy ma pięć bodajże poziomów realizowanych przez uczniów w indywidualnym tempie. Niektórzy z moich szóstoklasistów są wciąż na poziomie trzecim, niektórzy już na piątym. Wszyscy mają godzinę zegarową zajęć w laboratorium językowym dziennie. Fast ForWord to ćwiczenia skoncentrowane na słownictwie i rozumieniu tekstu pisanego. Poprzez kilka czy kilkanaście sympatycznych i przyjaznych graficznie gier komputerowych dzieciaki wtłaczają sobie do głów bardzo szeroki zakres słówek, znacząco wykraczający poza podstawowe zwroty z podstawy programowej szkolnictwa polskiego. Reading Mastery polega, w uproszczeniu, na czytaniu tekstu do mikrofonu i korygowaniu swoich błędów zgodnie ze wskazówkami programu. Pewną względną niedoskonałością programu jest to, że jest amerykański, w związku  z czym nie jest zbieżny z Cambridge curriculum, którego się trzymamy na standardowych zajęciach. Trochę mi było głupio, kiedy pierwszego dnia testowałem program, żeby poczuć, o co w nim chodzi, i moje wyniki nie były specjalnie oszałamiające. Okazało się jednak, że angielski angielski Edwarda wypadł według amerykańskich kryteriów podobnie nieoszałamiająco, co przyjąłem, przyznam, z niejaką ulgą.  

    Główną tak naprawdę z mojej perspektywy, perspektywy nauczyciela przyzwyczajonego do odgrywania w klasie roli gwiazdy, wadą programu jest jego samowystarczalność. Kiedy zapytałem, co właściwie mam robić podczas przydzielonych mi pięciu godzin tygodniowo w Labie, gdzie nota bene oprócz mnie kręciło się cztery do pięciu nauczycielek lokalnych, powiedziano mi, że mam doglądać uczniów i odpowiadać na ewentualne pytania. Przez dwa tygodnie pytań owych pojawiło się dwa. Wydaje mi się, że sensowne wydawałoby się na przykład siedzenie z uczniami, którzy mają kłopoty z jakąś partią materiału i wspomaganie ich podczas pracy z komputerem, ale na to nie pozwalają parametry techniczne stanowisk. Na przysunięcie krzesła zwyczajnie nie ma miejsca. Ostatecznie pod koniec pierwszego tygodnia zacząłem po prostu wykorzystywać czas zajęć komputerowych na przygotowywanie regularnych zajęć lekcyjnych... Na szczęście moje superwajzowanie trwało tylko dwa tygodnie, ale o przyczynach zmiany tego stanu rzeczy – kiedy indziej.

            Rozpłynąwszy się tak nad poziomem moich uczniów czuję jednocześnie, że winien jestem Wam i biednej polksiej oświacie wyjaśnienie. Pamiętajmy, że mówimy tu o poziomie uczniów wywodzących się z finansowej elity, bo tylko rodziców takich uczniów stać na opłacenie 4000 dolarów amerykańskich rocznie czesnego, choć to i tak ponoć o połowę mniej, niż liczą sobie inne yangońskie szkoły prywatne. Mimo wszystko, biorąc pod uwagę niezaprzeczalną trzecioświatowość Birmy, dysproporcja poziomów jest przerażająca.

            Podsumujmy, dla jasności, mój workload. Dziesięć godzin tygodniowo regularnych zajęć plus pięć godzin leniwego laboratorium językowego. Przeliczając to na 45-minutowe godziny lekcyjne: 22,5. Czyli mniej więcej standardowy polski etat. Akurat, żeby pracować na pełnych obrotach i z pełnym zaangażowaniem. Tyle że przy polksiej pensji trzeba sobie do tego doliczyć jakieś dziesięć dodatkowych lekcji tygodniowo w szkołach językowych, żeby jakoś od biedy przeżyć do pierwszego. Tutaj, pomijając to, że kontrakt zabrania mi jakiejkolwiek pracy poza szkołą, zarabiam tyle samo dolarów, co w Polsce złotówek (czyli 3,15 razy więcej według dzisiejszego kursu), więc pracować dodatkowo nie mam po prostu potrzeby. Nie wspominając o tym, że mieszkanie mam przez szkołę opłacone, rachunki mam opłacone, transport do szkoły i ze szkoły mam opłacony, śniadanie i lunch w kantynie mam opłacone, pokojówkę mam opłaconą i podróże wizowe do Tajlandii albo Malezji mam opłacone. Smutne to trochę, bo tak naprawdę chętnie bym się poświęcił pracy w ojczyźnie, no ale kurwa do diabła...



Klasyk na dziś:

“Come now, if you don’t have a reason, you must at least have an explanation or certainly an excuse,” interrupted the gateman.
            Milo shook his head.
            “Very serious, very serious,” the gateman said, shaking his head also. “You can’t get in without a reason.” He thought for a moment and then continued. “Wait a minute; maybe I have an old one you can use.”
            He took a battered suitcase from the gatehouse and began to rummage busily through it, mumbling to himself, “No . . . no . . . no . . . this won’t do . . . no . . . h-m-m-m . . . ah, this is fine,” he cried triumphantly, holding up a small medallion on a chain. He dusted it off, and engraved on one side were the words “WHY NOT?”
            “That’s a good reason for almost anything—a bit used perhaps, but still quite serviceable.”

Norton Juster, The Phantom Tollbooth






2 comments:

  1. Widzę, że korzystając z dobrych tradycji teatru elżbietańskiego, postanowiłeś wprowadzić "na scenę" psa.

    Twoi podopieczni są na tak różnych etapach dojrzewania, że obstawiałabym rozpiętość całego niemal pokolenia (od 10 do 18 roku życia), no ale w końcu pracujesz z grupą wiekową, w której dokonują się te malownicze ewolucje. Człowiek, przyzwyczajony jak ja do pracy ze "starszakami" albo - jeśli wolisz - młodymi dorosłymi, zapomina, że w młodszych o parę lat grupach dziewczynki przerastają większość chłopców przynajmniej o głowę, młodzi panowie z kolei są tak bardzo zróżnicowani pod względem rozwoju psychofizycznego, że można wśród nich odnaleźć sporo rachitycznych "przedszkolaków", ale i nie mniej dostojnych wąsaczy.

    ReplyDelete
  2. Pies sam się wprowadził na scenę, ja go tylko wyeksponowałem.

    Istotnie, podstawówka rządzi się w kontekście wyglądu swoimi niepojętymi prawami, niekiedy - przynajmniej pozornie - sprzecznymi z prawami reszty przyrody. 'Rachityczny przedszkolak' - podoba mi się to określenie... :D

    ReplyDelete