Nowy stary Cup Corner
• w totka najwyraźniej czasem się wygrywa • warta na gejcie • krótka i
subiektywna analiza porównawcza szkoły polskiej i szkoły birmańskiej, czyli
święta trójca sukcesu edukacyjnego • kup pan nauczyciela, czyli poradnik dla
polskiego dyrektora
Yangon, piątek, 9
sierpnia 2013, dwadzieścia po dziesiątej wieczorem
Yangon, niedziela, 11 sierpnia 2013, dziesiąta
wieczorem
Testuję
dziś nową miejscówkę. W pewnym sensie nową, bo tak naprawdę starą. Stary dobry
Cup Corner, nawet stolik mam już swój ulubiony. Nowe jest towarzystwo. Też
tylko w pewnym sensie, bo komputer też jest już całkiem stary dobry. Od wczoraj
jednak spece IT z mojej szkoły pieczołowicie go przeinstalowywali i
tuningowali, w związku z czym śmiga jak nówka nieśmigana. Nowy jest rownież
cel. I on jednak do pewnego stopnia tylko, bo nawet jedzenie i piwo myanmar
śmiało już mogę określić jako stare dobre. Ciekawe, jak człowiek przywykły do
przywykania szybko przywyka do nowej rzeczywistości, całkiem egzotycznej, było
nie było. Poza jedzeniem i piwem, pora do sedna, celem jest przetestowanie Cup
Cornera pod kątem użyteczności do klepania w klawiaturę. Mój balkon daje radę,
ale co przestrzeń, to przestrzeń. Przyjemnie czasem zamiast na kafelki i
kawałek ulicy spojrzeć na biegające po ścianach jaszczurki, na przemykające
między drewnianymi krzesłami koty i śpiące psy, na zamawiających kolejne
myanmary i tigery tubylców, na leniwie przechadzających się po betonowej
posadzce patio kelnerów. Nawet w telewizor, błyskający i krzyczący jakimiś azjatyckimi
filmami akcji i telenowelami, warto czasem spojrzeć. Do sedna, do sedna jednak,
bateria już nie taka, jak dawniej. I w czterech stronach wypada się zmieścić,
żeby Julia dała radę przebrnąć.
Dziś będzie o szkole. Przekrojowo,
bo jesteśmy konkretnie do tyłu z materiałem.
Po raz pierwszy odwiedziłem szkołę w
piątek, nazajutrz po przybyciu do Birmy. Ostatnią rzeczą, której spodziewałem
się w poniedziałek z samego rana był atak księgowej. Nawet nie wiedziałem, że
to księgowa, skąd miałem wiedzieć, w każdym razie jakaś niewiasta wyskakuje z
biura i mówi, że mam do niej przyjść. Czemu by nie właściwie. Podążam,
zdejmuję, za przykładem, sandały, wchodzę do biura, a ona wyciąga jakieś
druczki i zaczyna je wypełniać. Robi się nieco kawkowsko. Po czym wyciąga
pieniądze. Ja na to mangowe oczy i czekam na wyjaśnienie. Oto i ono następuje.
Byłem w szkole w piątek, 28 czerwca. Później była sobota, 29 czerwca i
niedziela, 30 czerwca. Łącznie trzy dni z trzydziestu dni w miesiącu, w związku
z czym oto i moje 170 dolarów, dziesięć procent miesięcznego wynagrodzenia.
Jakieś 550 złotych. Za pokręcenie się po szkole, odebranie dyplomu powitalnego
i dwa dni weekendu. Szok jest tak konkretny, że dopiero po jakims czasie
uświadamiam sobie, że te powitalne sto dolarów, które, jak zakładałem, dostaje
się od Mohana na poczet pensji, nie zostało mi odjęte od wynagrodzenia za
czerwiec. I że tak właściwie to mój kontrakt miał zacząć obowiązywać od
pierwszego lipca...
Dzień
szkolny zaczyna się o 6:50-7:00 od witania uczniów. Grono pedagogiczne, przede
wszystkim blade twarze, które rodzice płacący 4000 dolarów rocznie czesnego
życzą sobie oglądać, gromadzi się przy bramie i staje przed niełatwym z
początku zadaniem wykrzesania z siebie entuzjastycznych okrzyków ‘good morning!’
i ‘how are you?’ Kiedy nie zna się jeszcze ani uczniów, ani nauczycieli, wydaje
się to nieco sztuczne i mocno wymuszone, po jakimś czasie jednak, kiedy
wreszcie można się przywitać po imieniu, entuzjazm staje się bardziej
naturalny. Nic nie stoi na przeszkodzie, by pojawić się pod gejtem z kubkiem
przydziałowej kawy 3in1 i, dla draki, zamiast ‘good morning!’ rzucać uczniom
chińskim ‘zao shang hao!’.
O
7:10 wrota zostają zamknięte a nauczyciele rozchodzą się do dwóch pokojów
nauczycielskich. Ja i Patt mamy swoje biureczka na parterze, Mark na pierwszym
piętrze. Przez następne 20 minut, do 7:30, uczniowie w swoich klasach oddają
się, pod okiem miejscowych class teacherek, lekturze dowolnych tekstów w języku
angielskim. Część czyta, zrobiłem rekonesans, komiksy Monkey King albo mangi Vampire
Knight, część powieści graficzne, czyli komiksowe wersje klasyków w stylu Great Expectations Dickensa. Reszta
czyta książki, na kindlach albo po bożemu, na misjonarza, że tak powiem, w
wersjach papierowych. Spektrum jest imponujące, od Captain Underpants i Diary of
a Wimpy Kid, przez serie z serii Horrible
History, po Bernarda Shaw, choć podejrzewam, że tu akurat musiał nastąpił
jakiś błąd systemu przy wyborze lektury. Rzecz w tym, że dzieciaki czytają.
Czytają dwadzieścia minut dziennie i, do diabła, efekty widać na pierwszy rzut
oka, czy ucha raczej w sumie.
Przez
pierwsze dwa tygodnie miałem zajęcia tylko z klasami szóstymi. Codziennie po 60
minut z każdym z dwóch osiemnastoosobowych oddziałów, Primary 6 Bravura i
Primary 6 Virtuoso. Potem się to zmieniło, ale nie będę, znając zamiłowanie
Jędrka do cliffhangerów, uprzedzać faktów. Skupmy się na klasach szóstych. Tak
się składa, że przez ostatni rok szkolny w Polsce miałem zajęcia, ba, byłem nawet
wychowawcą klasy szóstej, więc mam świeże porównanie. Nie ma porównania. Nie
żeby z dzieciakami w Polsce było coś nie tak, przeciwnie, fajne to były
dzieciaki, choć polski system edukacji w klasach 1-5 skutecznie je upupił i
pozbawił wszelkiej motywacji do nauki. Fakt jednak faktem, że tutejsi
szóstoklasiści i tutejsze szóstoklasistki w kontekście znajomości języka i
umiejętności używania go są o lata świetlne wyżej, niż uczniowie szkoły
polskiej, z którymi tak naprawdę bardziej sensowne niż tłuczenie zgodnej z
programem gramy wydawało się zaczęcie wszystkiego od początku. Dość powiedzieć,
że używane w Total podręczniki Nelson English, oparte na cambridge’owskim
programie nauczania – programie, zważmy, dla uczniów, dla których angielski
jest językiem ojczystym – są dla moich podopiecznych pod wieloma względami zbyt
łatwe.
Trzy
kwadranse temu, punktualnie o 23:00, zostałem poinformowany, że mam ostatnią
szansę zamówić ostatniego myanmara, bo bar się zamyka. Szósty pokal wjechał na
stół i nikt mnie od tej pory nie wygania. Prócz komarów, które żrą po nogach na
potęgę. Dopijam piwo i wracam.
Dobrzy
nauczyciele – którzy, czego w Polsce najwyraźniej nie przyjmuje się do
wiadomości, muszą kosztować – to klucz do sukcesu edukacyjnego. Codzienne
czytanie, czytanie czegokolwiek w języku angielskim, to druga jego składowa.
Trójcę, którą w obliczu tego, co tu widzę i słyszę, wypada mi uznać za świętą,
zamyka program zajęć komputerowych, nad którym przez pierwsze dwa tygodnie
sprawowałem, można powiedzieć, pieczę.
Program
składa się z dwóch modułów: Fast ForWord i Reading Mastery, z których każdy ma
pięć bodajże poziomów realizowanych przez uczniów w indywidualnym tempie.
Niektórzy z moich szóstoklasistów są wciąż na poziomie trzecim, niektórzy już
na piątym. Wszyscy mają godzinę zegarową zajęć w laboratorium językowym
dziennie. Fast ForWord to ćwiczenia skoncentrowane na słownictwie i rozumieniu
tekstu pisanego. Poprzez kilka czy kilkanaście sympatycznych i przyjaznych
graficznie gier komputerowych dzieciaki wtłaczają sobie do głów bardzo szeroki
zakres słówek, znacząco wykraczający poza podstawowe zwroty z podstawy
programowej szkolnictwa polskiego. Reading Mastery polega, w uproszczeniu, na
czytaniu tekstu do mikrofonu i korygowaniu swoich błędów zgodnie ze wskazówkami
programu. Pewną względną niedoskonałością programu jest to, że jest
amerykański, w związku z czym nie jest
zbieżny z Cambridge curriculum, którego się trzymamy na standardowych
zajęciach. Trochę mi było głupio, kiedy pierwszego dnia testowałem program,
żeby poczuć, o co w nim chodzi, i moje wyniki nie były specjalnie oszałamiające.
Okazało się jednak, że angielski angielski Edwarda wypadł według amerykańskich
kryteriów podobnie nieoszałamiająco, co przyjąłem, przyznam, z niejaką
ulgą.
Główną tak naprawdę z mojej
perspektywy, perspektywy nauczyciela przyzwyczajonego do odgrywania w klasie
roli gwiazdy, wadą programu jest jego samowystarczalność. Kiedy zapytałem, co
właściwie mam robić podczas przydzielonych mi pięciu godzin tygodniowo w Labie,
gdzie nota bene oprócz mnie kręciło się cztery do pięciu nauczycielek
lokalnych, powiedziano mi, że mam doglądać uczniów i odpowiadać na ewentualne
pytania. Przez dwa tygodnie pytań owych pojawiło się dwa. Wydaje mi się, że
sensowne wydawałoby się na przykład siedzenie z uczniami, którzy mają kłopoty z
jakąś partią materiału i wspomaganie ich podczas pracy z komputerem, ale na to
nie pozwalają parametry techniczne stanowisk. Na przysunięcie krzesła
zwyczajnie nie ma miejsca. Ostatecznie pod koniec pierwszego tygodnia zacząłem
po prostu wykorzystywać czas zajęć komputerowych na przygotowywanie regularnych
zajęć lekcyjnych... Na szczęście moje superwajzowanie trwało tylko dwa
tygodnie, ale o przyczynach zmiany tego stanu rzeczy – kiedy indziej.
Rozpłynąwszy się tak nad poziomem
moich uczniów czuję jednocześnie, że winien jestem Wam i biednej polksiej
oświacie wyjaśnienie. Pamiętajmy, że mówimy tu o poziomie uczniów wywodzących
się z finansowej elity, bo tylko rodziców takich uczniów stać na opłacenie 4000
dolarów amerykańskich rocznie czesnego, choć to i tak ponoć o połowę mniej, niż
liczą sobie inne yangońskie szkoły prywatne. Mimo wszystko, biorąc pod uwagę
niezaprzeczalną trzecioświatowość Birmy, dysproporcja poziomów jest
przerażająca.
Klasyk na dziś:
“Come now, if you don’t have a reason, you must
at least have an explanation or certainly an excuse,” interrupted the gateman.
Milo shook his head.
“Very serious, very
serious,” the gateman said, shaking his head also. “You can’t get in without a
reason.” He thought for a moment and then continued. “Wait a minute; maybe I
have an old one you can use.”
He took a battered
suitcase from the gatehouse and began to rummage busily through it, mumbling to
himself, “No . . . no . . . no . . . this won’t do . . . no . . . h-m-m-m . . .
ah, this is fine,” he cried triumphantly, holding up a small medallion on a
chain. He dusted it off, and engraved on one side were the words “WHY NOT?”
“That’s a good reason
for almost anything—a bit used perhaps, but still quite serviceable.”
Norton Juster, The Phantom Tollbooth
Widzę, że korzystając z dobrych tradycji teatru elżbietańskiego, postanowiłeś wprowadzić "na scenę" psa.
ReplyDeleteTwoi podopieczni są na tak różnych etapach dojrzewania, że obstawiałabym rozpiętość całego niemal pokolenia (od 10 do 18 roku życia), no ale w końcu pracujesz z grupą wiekową, w której dokonują się te malownicze ewolucje. Człowiek, przyzwyczajony jak ja do pracy ze "starszakami" albo - jeśli wolisz - młodymi dorosłymi, zapomina, że w młodszych o parę lat grupach dziewczynki przerastają większość chłopców przynajmniej o głowę, młodzi panowie z kolei są tak bardzo zróżnicowani pod względem rozwoju psychofizycznego, że można wśród nich odnaleźć sporo rachitycznych "przedszkolaków", ale i nie mniej dostojnych wąsaczy.
Pies sam się wprowadził na scenę, ja go tylko wyeksponowałem.
ReplyDeleteIstotnie, podstawówka rządzi się w kontekście wyglądu swoimi niepojętymi prawami, niekiedy - przynajmniej pozornie - sprzecznymi z prawami reszty przyrody. 'Rachityczny przedszkolak' - podoba mi się to określenie... :D