The perfect drug • refleksi oraz the not-so-demon barber • ‘horse, give me your wisdom’, czyli birmańscy nauczyciele radzą • chrześcijanin śpiewa • do hymnu • angielska flegma i irlandzka pasja • jak zostać bohaterem w Trzecim Świecie • uwięzieni w szkolnej stołówce
Yangon, niedziela,
18 sierpnia 2013, pierwsza po południu
(oraz niedziala, 11 sierpnia, dziesiąta wieczorem
a także poniedziałek, 19 sierpnia, szósta po południu)
Niedziela,
leniwa niedziela. Napisałem pół kubka kawy i pół papierosa temu. Niby się
wyspałem porządnie, kaca w sumie nigdy nie miewam, a jednak, jak co tydzień, zgodnie
z bożymi zaleceniami, organizm przełączył się na tryb oszczędzania energii. Nic
mi się nie chce. Co ciekawe jednak, to ‘nic mi się nie chce’ nie jest odczuciem
nieprzyjemnym. Nie ma nic wspólnego z jakimś depresyjnym marazmem. Przeciwnie,
patrzę sobie w niebo – dopiero co było słonecznie, potem przez kilka minut
padało, a teraz znów słońce wygląda zza kłębków waty cukrowej – i prawie że
dosłownie uśmiecham się do swojej kawy. Jest przyjemnie, przyjemnie delikatnym,
nieintensywnym, płynącym z wnętrza poczuciem spokoju i szczęścia. Boże, jak to
grafomańsko brzmi... Ale tak właśnie jest, taka niewymuszona medytacja swego
rodzaju. Albo ktoś mi czegoś dosypał do piwa w którymś z barów wczoraj i
jeszcze nie zeszło.
Tak
czy owak, potrzeba, która stała się matką wynalazku o nazwie niedziela, wydaje
mi się w chwili obecnej bardzo oczywista i zrozumiała do głębi.
Tydzień
temu udało mi się wreszcie znaleźć miejsce, gdzie można sobie zafundować
niedzielny masaż stóp, czyli nie tylko przełączyć się na tryb oszczędzania
energii, ale baterię wręcz naładować. Beauty Palace w Yankin Centre, shopping mallu jakiś
kwadrans spaceru od Białego Domu. Masaż trwa godzinę i, zupełnie jak
indonezyjskie refleksi, obejmuje skrupulatne i dogłębne ugniatanie odpowiednich
punktów na stopach i łydkach, a na koniec, bardziej pobieżne, ale nie mniej
dogłębne, ugniatanie ramion. Przyjemność cała, momentami nieco bolesna, ale
jednak przyjemność, kosztuje 5 dolarów. Szkoda, że za mniej więcej tę samą
usługę w Polsce płaci się jakieś sto złotych, w związku z czym po pierwsze nie
jest dostępna dla każdego, po drugie, nawet jeśli ktoś może sobie na nią od
czasu do czasu pozwolić, trudno wpisać ją w grafik na stałe. A tak naprawdę o
to w niej chodzi, żeby sobie postymulować refleksy regularnie. Nie
przywiązywałbym szczególnie wielkiej wagi do domniemanych leczniczych
własciwości refleksologii, ale że ogólny dobrostan psychofizyczny odczuwany po
zabiegu korzystnie wpływa na zdrowie – trudno zaprzeczyć. Jak się dziś wyrobię
z pisaniem, spróbuję refleksi w Orange, innym pobliskim mallu, podobno jest
jeszcze lepsze.
Tak
się szczęśliwie złożyło, że Beauty Palace
jest nie tylko salonem, a raczej pałacem, spa, ale i salonem - pałacem - fryzjerskim. A że fryzura nieco mi
się już zdegenerowała, postanowiłem upiec drugą pieczeń na tym samym
ogniu. Fryzjerów w Pałacu Piękności jest co niemiara, mnie się trafił po angielsku mówiący
słabo, ale za to całkiem pojętny, a to podstawa. Do poziomu Kunderaka jeszcze
trochę, ale efekt był co najmniej satysfakcjonujący. A jeszcze bardziej satysfakcjonująca
była druga runda pieszczot podczas mycia włosów. Większość relatywnie
porządnych salonów azjatyckich prócz fryzjerów-stylistów zatrudnia personel do
okrywania klientów pelerynkami, podawania napojów, wstępnego czesania, suszenia
oraz mycia właśnie. Mycia, które, dzięki temu, że nie zajmuje się nim, jak w
Polsce, w pośpiechu, fryzjer, może urosnąć do rangi osobnego zabiegu. Na
leżance przy umywalce spędza się dobre dwadzieścia minut, podczas których włosy
zostają dokładnie umyte a wprawnie wymasowana zostaje nie tylko głowa i szyja,
ale również dłonie i przedramiona. Kto lubi mizianie po włosach, zrozumie
transcendentalne wrażenie wsiąkania w leżankę...
Ale do rzeczy, pora dokończyć opis
mojej szkoły. Po paru kawach umysł trochę się ożywił, trzeba wykorzystać
sytuację.
Poza
wymienionymi ostatnio godzinami lekcyjnymi i witaniem uczniów przy bramie, mam
w tygodniowym grafiku jeszcze trzy pozycje.
Raz. Meeting. Codzienna rada
pedagogiczna wszystkich nauczycieli, lokalnych i zagranicznych, zaczyna się o
14:30. Teoretycznie ma trwać kwadrans, w praktyce przeciąga się średnio do
15:00. Trzeba przyznać, że tutejsi pedagodzy lubią sobie pogadać po prostu.
Informacje, którymi możnaby się podzielić w kilkulinijkowym mailu rozesłanym do
kilku zainteresowanych danym tematem osób, są na wszystkie strony wałkowane i
codziennie apdejtowane na forum. Generalnie, w ramach filozofii kreowania
lokalnych liderów, każde spotkanie prowadzi ktoś inny, otwiera je oficjalnie i
przedstawia problemy, które wydają mu się, czy jej się, warte omówienia.
Śmieszna rzecz w tym, że nie wypada przecież powiedzieć, że dziś nie ma niczego
do omówienia i możemy spadać, zagadnienia tworzy się więc często mocno
wydumane. Ale kto wie, może istotnie ma to sens, żeby tak sobie posiedzieć w
kółeczku i zbondować się zawodowo debatując o niczym... Kiedy lider dnia
odhaczy już wszystkie punkty ze swojej agendy, reszta radzących ma szanse na
zapodanie swoich tematów, z czego, co ciekawe, często korzysta. Bryluje tu szef
wszystkich szefów, Mohan, który, choć trzyma przecież w ryzach wszystkie
trzynaście oddziałów Total, przez pierwsze dwa tygodnie, aż do małej rewolucji,
o której następnym razem, pojawiał się na każdym chyba spotkaniu. Właściwie –
poza tym, że spotkania są nieco, że tak powiem delikatnie, mało wydajne –
jestem w tym kontekście pod wrażeniem Mohana. Z jakiegoś powodu, powodu,
którego jeszcze psychologicznie nie rozgryzłem, przez co jest dla mnie tym
bardziej intrygujący, Mohanowi w tym wszystkim chyba nie chodzi o pieniądze.
Tak naprawdę mógłby przecież, zbudowawszy małe edukacyjne imperium, siedzieć na
plaży, albo gdzie mu tam najprzyjemniej i czytać książki, albo co mu tam
sprawia frajdę. A on zamiast tego przychodzi na spotkania i wydaje się naprawdę
żywo zainteresowany tym, gdzie uczniowie pojadą na wycieczkę z science
teacherem albo kiedy otworzę w szkole klub piłkarski, co zaproponowałem podczas
swojego przewodnictwa.
Z Mohanem na meetingach, poza tym,
że często i długo mówi, jest jeszcze jeden problem. Muszę się podzielić, nie
mogę się powstrzymać. Rzecz w tym, że jest Hindusem, wspominałem już na pewno.
I, jak to Hindus, akcent ma bardzo specyficzny. Specyficzny hinduski akcent,
zupełnie taki, jaki doskonale oddał w jednym ze skeczów Little Britain Matt
Lucas. Mam na myśli skecz rozgrywający się w hinduskim serwisie komputerowym, gdzie
problemy ze sprzętem zgłaszane przez klienta konsultowane są z koniem. ’Horse, horse, give me your wisdom’ mówi Lucas
– serwisman, zaklinacz koni. Teraz już się trochę do
angielskiego Mohana przyzwyczaiłem, ale na początku parę razy musiałem konkretnie
gryźć się po wargach, żeby nie wybuchnąć śmiechem…
Dwa. Muzyka. Godzinne zajęcia z
muzyki odbywają się co piątek o 7.30, zaraz po czytaniu. Nie do końca jeszcze
rozumiem, jaki jest ich zamysł, czy ma to byc ogólna edukacja muzyczna, czy ma
z tego powstać chór, który będzie dumą szkoły. Wygląda to w każdym razie tak,
że uczniowie, wszyscy, czyli klasy piąte i szóste Primary oraz klasy od
pierwszej do czwartej Secondary, zajmują miejsca na rozstawianych cotygodniowo
na boisku do koszykówki pod sceną apelową schodkach i stojąc na nich przez bitą
godzinę – śpiewają. Wodzirejem jest mąż jednej z naszych nauczycielek. Chudy,
niepozorny, charyzmy za grosz, głos ma słaby, ale na gitarze daje jakoś radę.
Dobór utworów jest nieco dziwaczny. Przez całą pierwszą godzinę śpiewana była,
na wszystkie sposoby i najbardziej wyuzdane podziały na głosy, jakaś biedna
piosenka, która zaczynała się od słów ‘We are family, we’re standing here
together...’. Pachniało kościołem i praniem mózgu na kilometr, ale choć inni
nauczyciele nawet się wczuwali, moje niewczuwanie się przeszło raczej
niezauważone. W kolejny piątek zrobiło się trochę fajniej, bo opórcz ‘Family’
poszło ‘Imagine’ Lennona, tu sobie nawet pośpiewałem. A potem nastąpiła
cliffhangerowa zmiana i teraz praktycznie nie bywam na muzyce. Śmieszna rzecz
jeszcze: dowiedziałem się później, rozmawiając z małżonką wodzireja, że
pierwsza piosenka istotnie jest piosenką kościelną, tyle że słowa zostały
zmienione, bo według wytycznych Mohana dwa tematy mają się nie pojawiać w
tekstach wyśpiewywanych utworów: religia i miłość o zabarwieniu seksualnym. Nie
jestem pewien, czy ‘Imagine’ z ‘imagine there’s no heaven’, ‘and no religion
too’ wpisuje się w owe wytyczne tak, jak zakładał szef...
Trzy. Assembly. Cotygodniowy apel gromadzący
całą szkołę odbywa się we czwartki z samego rana. Tego dnia nie ma czytania.
Jest za to śpiewanie wzniosłego hymnu Myanmaru i śpiewanie nie mniej wzniosłego
hymnu szkoły. Po kończącym tę parominutową część oficjalną „spocznij” zaczyna
się właściwy program, który, trzeba przyznać, ma nawet ręce i nogi. Najczęściej
jego gwoździem jest debata. Klasy z tygodnia na tydzień, kolejno, od Secondary
4 w dół, opracowują jakiś wcześniej wybrany temat, na przykład „czy regulamin
szkolny ogranicza wolność”, po czym tworzą dwa obozy: obóz ‘za’ i obóz
‘przeciw’, z których każdy składa się z trzech mówców. Na początku debaty
prowadzący, nauczyciel z kolejnym uczniem tej samej klasy, oficjalnie losują
która strona rozpocznie dyskusję. Potem następują skrupulatnie mierzone
pięciominutowe wystąpienia, w których uczniowie odpowiadają na argumenty przedmówców
i prezentują swój punkt widzenia. Po sześciu przemowach prowadzący podsumowują
debatę, widzom zaś rozdawane są karteczki do głosowania. Głosuje się po pierwsze
na bardziej przekonujący obóz, po drugie – na gwiazdę debaty, która wcale nie
musi się ze zwycięskiego obozu wywodzić. Wyniki publikowane są na tablicy ogłoszeń
w piątek.
Poziom
dyskusji jest zwykle całkiem przyzwoity. Największą jednak zaletą pomysłu, w
kontekście sytuacji politycznej w Birmie, wydaje się jego realny wpływ na
kształtowanie postaw obywatelskich wśród uczniów. Po skutecznym stłumieniu zapędów
demokratycznych społeczeństwa w 1988, większość działaczy i aktywnych
zwolenników przemian trafiło do obozów dla uchodźców, o ile wogóle udało im się
przeżyć i z kraju wyjechać. Demokracja stała się tematem tabu, tematem, na
który niebezpiecznie, autentycznie niebezpiecznie, było rozmawiać z kimkolwiek.
Od dwudziestu pięciu lat poziom niezadowolenia społeczeństwa rośnie. Od lat
kilku zwiększają się możliwości wyrażania owego niezadowolenia, zwiększa się
również otawrtość, z jaką ludzie o potrzebie zmian mówią. W tej chwili od praktycznie
każdego taksówkarza można usłyszeć, jaki rząd jest skorumpowany i nieudolny.
Ludzie wierzą, i oby mieli rację, że w 2015 rzeczywiście odbędą się obiecane
wolne wybory. Paradoksalnie dobrym znakiem jest upór, z jakim rząd stara się
uniemożliwić Aung San Suu Kyi kandydowanie. Gdyby junta nie miała zamiaru
wyborów organizować, równie dobrze przez następne dwa lata mogłaby mamić
obywateli obietnicą, że nie ma problemu, że pewna praktycznie zwyciężczyni
będzie mogła wziąć w nich udział. Rzecz w tym w każdym razie, że prócz National
League for Democracy Aung San Suu Kyi ruchy demokratyczne nie mają
rozpoznawalnych liderów. A samym wyborcom po ćwierćwieczu ucisku koncept
głosowania jest tak naprawdę obcy. Od narzekania na sytuację w kraju do
organizowania sceny politycznej droga jest bardzo daleka. I usiana
populistycznymi pułapkami. Stąd te debaty, ta praca u podstaw, pokazywanie
uczniom jak w cywilizowany sposób rozmawiać ze sobą i polemizować, a także jak
słuchać i jak oceniać argumenty, wydają się mieć całkiem głęboki sens.
Ponieważ dla wielu uczniów naszego
oddziału pomysł debaty był czymś zupełnie nowym, Mohan zaproponował, żeby
pierwszą edycję zorganizowali nauczyciele. Temat, który dla nas wybrano spośród
propozycji uczniów brzmiał: „Czy wyniki egzaminów powinny być priorytetem w
edukacji?”. Temat ciekawy, nieco przewrotny nawet w kontekście szkolnego nacisku
na cambridge’owskie egzaminy, szczególnie IGCSE. Ja trafiłerm szczęśliwie do
grupy „nie”, za partnerów mając nauczycielkę o wdzięcznym nazwisku Zwa Li
(czyt. Zła Li) i nauczycielkę o nie mniej wdzięcznym nazwisku Pyu Pyu. Po
przeciwnej stronie barykady, a właściwie sceny stanęli, a właściwie zasiedli,
Edward, Mark i Dr. Myate, lokalny nauczyciel science. Mohan podjął się roli
gospodarza programu. Rzut monetą wygrała nasza drużyna. Pyu Pyu wyszła od kilku
sław, które zrobiły karierę nie kończąc uniwesrsytetu – Jobsa i Zuckerberga
między innymi. Co Edward skomentował elegancko zauważając, że może go nie
skończyli, ale w pierwszej kolejności się na niego dostali, do czego
potrzebowali solidnych wyników, a mówimy o Harvardzie, a nie o jakimśtam sobie
podrzędnym college’u. Potem, zachowując spokojny, akademicki ton, wspomniał
Arystotelesa i jakoś tam nawet w świetle jego filozofii umotywował sensowność
wystandaryzowanego systemu egzaminacyjnego. Zwa Li przedstawiła na to rzeczowo
koncepcję edukacji holistycznej. Nie pamietam, o czym dokładnie mówił Dr. Myate,
bo koncentrowałem się już na swoim wystapieniu, niczym pasjonującym jednak
publiki nie zachwycił. Ja na początku zgodziłem się z przedmówcami obozu „tak”,
do pewnego stopnia, po czym przytoczyłem obrazowo statystyki dotyczące wyższego
wykształcenia w Unii Europejskiej (średnia unijna, skoro już o tym mowa, w
przedziale wiekowym 25-29 lat to 35% z wykształceniem wyższym, w Polsce aż 39%)
i jego dewaluacji w kontekście wymagań rynku pracy. Następnie rozwinąłem, w
ramch podsumowania wystąpień naszej ekipy, to, co powiedziała Zwa Li, dowodząc istotności
harmonijnego rozwoju, zarówno intelektualnego, jak i fizycznego oraz duchowego.
Potem obaliłem mit o korelacji wykształcenia formalnego oraz wysokości zarobków
z poziomem zadowolenia z życia. Na koniec zaapelowałem o dystans do tradycyjnej
edukacji szkolnej, egzaminów w szczególności, i o głęboką refleksję na temat
wartości w życiu. Chyba wypadło to nieźle, ale potem Mark dorwał się do mikrofonu.
Mówił w sumie sensownie, ale przede wszystkim mówił z pasją. Ciekawe swoją
drogą, że potrafił ją w sobie wykrzesać w obronie egzaminów... Mówił w każdym
razie z pasją, która poniosła go zupełnie i której było zdecydowanie zbyt dużo,
jak na regulaminowe pięć minut. Poproszony przez Mohana o oddanie mikrofonu,
odkrzyknął, że jeszcze nie skończył i że jeszcze chwilę... Irlandzki duch walki
najwyraźniej spodobał się widowni – wspominałem już o pułapkach populizmu, oto
i potwierdzenie tezy – ale... o wynikach za moment.
Debata jest defaultowym i
podstawowym elementem programu apelu i jest przekładana ilekroć zachodzi potrzeba
zrobienia miejsca dla wydarzeń bardziej spontanicznych. Do takich należało
wystąpienie byłego ucznia, który esejem o wartości wykształcenia, jakie dała mu
nasza szkoła, oraz świetnymi wynikami egzaminów, zapewnił sobie miejsce na jednym
z amerykańskich uniwersytetów. Z pewnością cennymi radami i doświadczeniami
dzielił się absolwent ze swoimi młodszymi kolegami, trudno jednak oprzeć się
wrażeniu, że naprawdę niewiele trzeba, żeby w kraju Trzeciego Świata zostać
lokalnym bohaterem...
Dzienny budżet stołówkowy dla zagranicznych nauczycieli wynosi 2,5 dolara. Wystarcza to z grubsza na skromne śniadanie i satysfakcjonujący lunch, albo na obfity lunch bez śniadania. W razie wyjątkowego apetytu można oczywiście dorzucić się do budżetu z własnej kieszeni. Menu nie jest niestety zbyt obszerne. Rano można zamówić mohingę, uważaną przez wielu za narodowe danie Birmy zupę rybną z makaronem ryżowym, kawałkami gotowanego jajka, krakersami i świeżymi ziołami. Daje radę, jeśli dosypać do niej parę łyżeczek suszonego chili. Do wyboru są również są również francuskie tosty (smaożone w jajku) i jajka sadzone. W porze lunchu serwowane są: smażony ryż z odrobiną warzyw, smażony makaron oraz curry, zwykle z ziemniakami albo dynią i jakąś nieprzekonującą zawartością kurczaka. Do tego domówić można herbatę, kawę na gorąco lub mrożoną – niestety tylko 3in1, lub szejk, dostępny w kilku smakach.
Da
radę przeżyć generealnie. No i wypada docenić gest szkoły, w końcu bezpłatny
lunch nie jest w Azji standardem. Szkoda jednak, że nie da rady, przynajmniej
nie regularnie, wyjść sobie na pół godzinki i zjeść coś spoza szkolnego menu w
którejś z okolicznych jadłodajni. Albo zafundować sobie nai cha, znaną w
Europie jako bubble tea, która sprzedawana jest w kawiarence jakieś cztery
minuty spaceru od szkoły, znalzałem przypadkiem, jak pewnego razu zamyśliłem
się i zapomniałem skręcić w stronę domu w odpowiednim momencie... Przez jakiś
czas wychodziliśmy sobie na papierosa z Edwardem do tubylczej kafejki po
przeciwnej stronie ulicy, ale Bob nas zamęczał, właściwie Edwarda zamęczał, że
czuć od niego papierosy i nauczycielki lokalne szemrają... Biedny Ed, porządny
z niego gość, choć wrażliwy zanadto, i jakoś mu ciągle wiatr w oczy... Ale o
tym, powtórzę jak mantrę, następnym razem.
Na koniec – wyniki debaty. Uczniowie
przyznali naszej drużynie, drużynie egzaminacyjnych sceptyków, rację –
stosunkiem głosów 53 do 49. Gwiazdą debaty został jednak, nietrudno było
zgadnąć, Mark, który wygrał widownię odmową oddania mikrofonu Mohanowi. Dalsze
miejsca nie były publikowane, ale nie lękajcie się, reporterska dociekliwość –
i zwykła ciekawość oraz odrobina narcyzmu – nie pozwoliły mi tak po prostu
zostawić tej sprawy. Dotarłem i do pozostałych rezultatów z podium. Drugie
miejsce zajęła Zła Li, ja z Edwardem zostaliśmy przez uczniów sklasyfikowani ex
aequo na miejscu trzecim.
Klasyk na dziś:
Like the earth of a hundred years ago, our mind
still has its darkest Africas, its unmapped Borneos and Amazonian basins.
Aldous Huxley, Heaven
and Hell
Masz teraz nauczkę, nie zostaje się gwiazdą debaty wspominając o rozwoju duchowym. :P
ReplyDeleteNo i jak to, zamiast pisać o usychaniu z tęsknoty i globalnym weltschmerzu, to proszę, jest poczucie spokoju i szczęścia. Mógłbyś wprawdzie jakieś pozory zachowywać, ale nie ma sprawy, jeszcze kilka miesięcy tam pobędziesz, masz szansę w końcu Odnaleźć Siebie. :P
Jednak wspomnieć o wizycie o fryzjera bez zamieszczenia zdjęć efektów tejże nie wypada! Repent, M.!
<3
Życie polityczne jest pod pewnymi względam podobne we wszystkich światach. Może to dlatego, że wszyscy ludzie są podobnie głupi...
ReplyDeleteBez kitu wrócę z aureolką. A weltschmerzu i nostalgii nie trzeba przy tym wcale wypierać, wystarczy je polubić. Ból = endorfiny ;P
Mam problem z tymi zdjęciami swoimi. Z ręki jakoś tak biednie, z samowyzwalacza nieporęcznie. Może powienienem zatrudnić fotografa ;) Poprawię się następnym razem.
Opis zdjęć:
ReplyDelete1. Neonazistowska świątynia w sąsiedztwie.
2. Jedna z moich klas szóstych, P6 Bravura.
3. Mohan wita i zaprasza.
4. Moje wystąpienie. Na lewo Zwa Li, Pyu Pyu i Mohan.
5. Moje biurko :D Wolałem w sumie gabinet - jedna rzecz w polskiej pracy wypadająca na korzyść w porównaniu z Birmą, ale daję radę.
6. Mohinga ze szkolnej kantyny.
7. Wystąpienie Marka. Na lewo od niego Dr. Myate i Edward.
Musisz w końcu pociągnąć temat tego nieboraka Eda, bo budujesz suspens na każdym kroku, a potem wątku nie rozwijasz! To gość wzbudzający na równi współczucie i pobłażanie, ale może za tymi jego małymi kombinacyjkami kryje się jednak coś więcej?
ReplyDeleteChyba istotnie trzeba się z tym wątkiem wreszcie rozprawić. 'Wzbudzający współczucie i pobłażanie' - interesującą zbudowałem postać, choć chyba niekoniecznie miałem taki zamiar...
ReplyDelete