Monday, August 19, 2013

Birma. Po diabła. Rozdział VII



The perfect drug • refleksi oraz the not-so-demon barber • ‘horse, give me your wisdom’, czyli birmańscy nauczyciele radzą • chrześcijanin śpiewa • do hymnu • angielska flegma i irlandzka pasja • jak zostać bohaterem w Trzecim Świecie • uwięzieni w szkolnej stołówce


Yangon, niedziela, 18 sierpnia 2013, pierwsza po południu
(oraz niedziala, 11 sierpnia, dziesiąta wieczorem
a także poniedziałek, 19 sierpnia, szósta po południu)           

Niedziela, leniwa niedziela. Napisałem pół kubka kawy i pół papierosa temu. Niby się wyspałem porządnie, kaca w sumie nigdy nie miewam, a jednak, jak co tydzień, zgodnie z bożymi zaleceniami, organizm przełączył się na tryb oszczędzania energii. Nic mi się nie chce. Co ciekawe jednak, to ‘nic mi się nie chce’ nie jest odczuciem nieprzyjemnym. Nie ma nic wspólnego z jakimś depresyjnym marazmem. Przeciwnie, patrzę sobie w niebo – dopiero co było słonecznie, potem przez kilka minut padało, a teraz znów słońce wygląda zza kłębków waty cukrowej – i prawie że dosłownie uśmiecham się do swojej kawy. Jest przyjemnie, przyjemnie delikatnym, nieintensywnym, płynącym z wnętrza poczuciem spokoju i szczęścia. Boże, jak to grafomańsko brzmi... Ale tak właśnie jest, taka niewymuszona medytacja swego rodzaju. Albo ktoś mi czegoś dosypał do piwa w którymś z barów wczoraj i jeszcze nie zeszło.

Tak czy owak, potrzeba, która stała się matką wynalazku o nazwie niedziela, wydaje mi się w chwili obecnej bardzo oczywista i zrozumiała do głębi.

Tydzień temu udało mi się wreszcie znaleźć miejsce, gdzie można sobie zafundować niedzielny masaż stóp, czyli nie tylko przełączyć się na tryb oszczędzania energii, ale baterię wręcz naładować. Beauty Palace w Yankin Centre, shopping mallu jakiś kwadrans spaceru od Białego Domu. Masaż trwa godzinę i, zupełnie jak indonezyjskie refleksi, obejmuje skrupulatne i dogłębne ugniatanie odpowiednich punktów na stopach i łydkach, a na koniec, bardziej pobieżne, ale nie mniej dogłębne, ugniatanie ramion. Przyjemność cała, momentami nieco bolesna, ale jednak przyjemność, kosztuje 5 dolarów. Szkoda, że za mniej więcej tę samą usługę w Polsce płaci się jakieś sto złotych, w związku z czym po pierwsze nie jest dostępna dla każdego, po drugie, nawet jeśli ktoś może sobie na nią od czasu do czasu pozwolić, trudno wpisać ją w grafik na stałe. A tak naprawdę o to w niej chodzi, żeby sobie postymulować refleksy regularnie. Nie przywiązywałbym szczególnie wielkiej wagi do domniemanych leczniczych własciwości refleksologii, ale że ogólny dobrostan psychofizyczny odczuwany po zabiegu korzystnie wpływa na zdrowie – trudno zaprzeczyć. Jak się dziś wyrobię z pisaniem, spróbuję refleksi w Orange, innym pobliskim mallu, podobno jest jeszcze lepsze.

Tak się szczęśliwie złożyło, że Beauty Palace jest nie tylko salonem, a raczej pałacem, spa, ale i salonem - pałacem - fryzjerskim. A że fryzura nieco mi się już zdegenerowała, postanowiłem upiec drugą pieczeń na tym samym ogniu. Fryzjerów w Pałacu Piękności jest co niemiara, mnie się trafił po angielsku mówiący słabo, ale za to całkiem pojętny, a to podstawa. Do poziomu Kunderaka jeszcze trochę, ale efekt był co najmniej satysfakcjonujący. A jeszcze bardziej satysfakcjonująca była druga runda pieszczot podczas mycia włosów. Większość relatywnie porządnych salonów azjatyckich prócz fryzjerów-stylistów zatrudnia personel do okrywania klientów pelerynkami, podawania napojów, wstępnego czesania, suszenia oraz mycia właśnie. Mycia, które, dzięki temu, że nie zajmuje się nim, jak w Polsce, w pośpiechu, fryzjer, może urosnąć do rangi osobnego zabiegu. Na leżance przy umywalce spędza się dobre dwadzieścia minut, podczas których włosy zostają dokładnie umyte a wprawnie wymasowana zostaje nie tylko głowa i szyja, ale również dłonie i przedramiona. Kto lubi mizianie po włosach, zrozumie transcendentalne wrażenie wsiąkania w leżankę... 
    
            Ale do rzeczy, pora dokończyć opis mojej szkoły. Po paru kawach umysł trochę się ożywił, trzeba wykorzystać sytuację.

Poza wymienionymi ostatnio godzinami lekcyjnymi i witaniem uczniów przy bramie, mam w tygodniowym grafiku jeszcze trzy pozycje.

            Raz. Meeting. Codzienna rada pedagogiczna wszystkich nauczycieli, lokalnych i zagranicznych, zaczyna się o 14:30. Teoretycznie ma trwać kwadrans, w praktyce przeciąga się średnio do 15:00. Trzeba przyznać, że tutejsi pedagodzy lubią sobie pogadać po prostu. Informacje, którymi możnaby się podzielić w kilkulinijkowym mailu rozesłanym do kilku zainteresowanych danym tematem osób, są na wszystkie strony wałkowane i codziennie apdejtowane na forum. Generalnie, w ramach filozofii kreowania lokalnych liderów, każde spotkanie prowadzi ktoś inny, otwiera je oficjalnie i przedstawia problemy, które wydają mu się, czy jej się, warte omówienia. Śmieszna rzecz w tym, że nie wypada przecież powiedzieć, że dziś nie ma niczego do omówienia i możemy spadać, zagadnienia tworzy się więc często mocno wydumane. Ale kto wie, może istotnie ma to sens, żeby tak sobie posiedzieć w kółeczku i zbondować się zawodowo debatując o niczym... Kiedy lider dnia odhaczy już wszystkie punkty ze swojej agendy, reszta radzących ma szanse na zapodanie swoich tematów, z czego, co ciekawe, często korzysta. Bryluje tu szef wszystkich szefów, Mohan, który, choć trzyma przecież w ryzach wszystkie trzynaście oddziałów Total, przez pierwsze dwa tygodnie, aż do małej rewolucji, o której następnym razem, pojawiał się na każdym chyba spotkaniu. Właściwie – poza tym, że spotkania są nieco, że tak powiem delikatnie, mało wydajne – jestem w tym kontekście pod wrażeniem Mohana. Z jakiegoś powodu, powodu, którego jeszcze psychologicznie nie rozgryzłem, przez co jest dla mnie tym bardziej intrygujący, Mohanowi w tym wszystkim chyba nie chodzi o pieniądze. Tak naprawdę mógłby przecież, zbudowawszy małe edukacyjne imperium, siedzieć na plaży, albo gdzie mu tam najprzyjemniej i czytać książki, albo co mu tam sprawia frajdę. A on zamiast tego przychodzi na spotkania i wydaje się naprawdę żywo zainteresowany tym, gdzie uczniowie pojadą na wycieczkę z science teacherem albo kiedy otworzę w szkole klub piłkarski, co zaproponowałem podczas swojego przewodnictwa.

            Z Mohanem na meetingach, poza tym, że często i długo mówi, jest jeszcze jeden problem. Muszę się podzielić, nie mogę się powstrzymać. Rzecz w tym, że jest Hindusem, wspominałem już na pewno. I, jak to Hindus, akcent ma bardzo specyficzny. Specyficzny hinduski akcent, zupełnie taki, jaki doskonale oddał w jednym ze skeczów Little Britain Matt Lucas. Mam na myśli skecz rozgrywający się w hinduskim serwisie komputerowym, gdzie problemy ze sprzętem zgłaszane przez klienta konsultowane są z koniem. ’Horse, horse, give me your wisdom’ mówi Lucas – serwisman, zaklinacz koni. Teraz już się trochę do angielskiego Mohana przyzwyczaiłem, ale na początku parę razy musiałem konkretnie gryźć się po wargach, żeby nie wybuchnąć śmiechem…

            Dwa. Muzyka. Godzinne zajęcia z muzyki odbywają się co piątek o 7.30, zaraz po czytaniu. Nie do końca jeszcze rozumiem, jaki jest ich zamysł, czy ma to byc ogólna edukacja muzyczna, czy ma z tego powstać chór, który będzie dumą szkoły. Wygląda to w każdym razie tak, że uczniowie, wszyscy, czyli klasy piąte i szóste Primary oraz klasy od pierwszej do czwartej Secondary, zajmują miejsca na rozstawianych cotygodniowo na boisku do koszykówki pod sceną apelową schodkach i stojąc na nich przez bitą godzinę – śpiewają. Wodzirejem jest mąż jednej z naszych nauczycielek. Chudy, niepozorny, charyzmy za grosz, głos ma słaby, ale na gitarze daje jakoś radę. Dobór utworów jest nieco dziwaczny. Przez całą pierwszą godzinę śpiewana była, na wszystkie sposoby i najbardziej wyuzdane podziały na głosy, jakaś biedna piosenka, która zaczynała się od słów ‘We are family, we’re standing here together...’. Pachniało kościołem i praniem mózgu na kilometr, ale choć inni nauczyciele nawet się wczuwali, moje niewczuwanie się przeszło raczej niezauważone. W kolejny piątek zrobiło się trochę fajniej, bo opórcz ‘Family’ poszło ‘Imagine’ Lennona, tu sobie nawet pośpiewałem. A potem nastąpiła cliffhangerowa zmiana i teraz praktycznie nie bywam na muzyce. Śmieszna rzecz jeszcze: dowiedziałem się później, rozmawiając z małżonką wodzireja, że pierwsza piosenka istotnie jest piosenką kościelną, tyle że słowa zostały zmienione, bo według wytycznych Mohana dwa tematy mają się nie pojawiać w tekstach wyśpiewywanych utworów: religia i miłość o zabarwieniu seksualnym. Nie jestem pewien, czy ‘Imagine’ z ‘imagine there’s no heaven’, ‘and no religion too’ wpisuje się w owe wytyczne tak, jak zakładał szef...

            Trzy. Assembly. Cotygodniowy apel gromadzący całą szkołę odbywa się we czwartki z samego rana. Tego dnia nie ma czytania. Jest za to śpiewanie wzniosłego hymnu Myanmaru i śpiewanie nie mniej wzniosłego hymnu szkoły. Po kończącym tę parominutową część oficjalną „spocznij” zaczyna się właściwy program, który, trzeba przyznać, ma nawet ręce i nogi. Najczęściej jego gwoździem jest debata. Klasy z tygodnia na tydzień, kolejno, od Secondary 4 w dół, opracowują jakiś wcześniej wybrany temat, na przykład „czy regulamin szkolny ogranicza wolność”, po czym tworzą dwa obozy: obóz ‘za’ i obóz ‘przeciw’, z których każdy składa się z trzech mówców. Na początku debaty prowadzący, nauczyciel z kolejnym uczniem tej samej klasy, oficjalnie losują która strona rozpocznie dyskusję. Potem następują skrupulatnie mierzone pięciominutowe wystąpienia, w których uczniowie odpowiadają na argumenty przedmówców i prezentują swój punkt widzenia. Po sześciu przemowach prowadzący podsumowują debatę, widzom zaś rozdawane są karteczki do głosowania. Głosuje się po pierwsze na bardziej przekonujący obóz, po drugie – na gwiazdę debaty, która wcale nie musi się ze zwycięskiego obozu wywodzić. Wyniki publikowane są na tablicy ogłoszeń w piątek.

Poziom dyskusji jest zwykle całkiem przyzwoity. Największą jednak zaletą pomysłu, w kontekście sytuacji politycznej w Birmie, wydaje się jego realny wpływ na kształtowanie postaw obywatelskich wśród uczniów. Po skutecznym stłumieniu zapędów demokratycznych społeczeństwa w 1988, większość działaczy i aktywnych zwolenników przemian trafiło do obozów dla uchodźców, o ile wogóle udało im się przeżyć i z kraju wyjechać. Demokracja stała się tematem tabu, tematem, na który niebezpiecznie, autentycznie niebezpiecznie, było rozmawiać z kimkolwiek. Od dwudziestu pięciu lat poziom niezadowolenia społeczeństwa rośnie. Od lat kilku zwiększają się możliwości wyrażania owego niezadowolenia, zwiększa się również otawrtość, z jaką ludzie o potrzebie zmian mówią. W tej chwili od praktycznie każdego taksówkarza można usłyszeć, jaki rząd jest skorumpowany i nieudolny. Ludzie wierzą, i oby mieli rację, że w 2015 rzeczywiście odbędą się obiecane wolne wybory. Paradoksalnie dobrym znakiem jest upór, z jakim rząd stara się uniemożliwić Aung San Suu Kyi kandydowanie. Gdyby junta nie miała zamiaru wyborów organizować, równie dobrze przez następne dwa lata mogłaby mamić obywateli obietnicą, że nie ma problemu, że pewna praktycznie zwyciężczyni będzie mogła wziąć w nich udział. Rzecz w tym w każdym razie, że prócz National League for Democracy Aung San Suu Kyi ruchy demokratyczne nie mają rozpoznawalnych liderów. A samym wyborcom po ćwierćwieczu ucisku koncept głosowania jest tak naprawdę obcy. Od narzekania na sytuację w kraju do organizowania sceny politycznej droga jest bardzo daleka. I usiana populistycznymi pułapkami. Stąd te debaty, ta praca u podstaw, pokazywanie uczniom jak w cywilizowany sposób rozmawiać ze sobą i polemizować, a także jak słuchać i jak oceniać argumenty, wydają się mieć całkiem głęboki sens.
           

            Ponieważ dla wielu uczniów naszego oddziału pomysł debaty był czymś zupełnie nowym, Mohan zaproponował, żeby pierwszą edycję zorganizowali nauczyciele. Temat, który dla nas wybrano spośród propozycji uczniów brzmiał: „Czy wyniki egzaminów powinny być priorytetem w edukacji?”. Temat ciekawy, nieco przewrotny nawet w kontekście szkolnego nacisku na cambridge’owskie egzaminy, szczególnie IGCSE. Ja trafiłerm szczęśliwie do grupy „nie”, za partnerów mając nauczycielkę o wdzięcznym nazwisku Zwa Li (czyt. Zła Li) i nauczycielkę o nie mniej wdzięcznym nazwisku Pyu Pyu. Po przeciwnej stronie barykady, a właściwie sceny stanęli, a właściwie zasiedli, Edward, Mark i Dr. Myate, lokalny nauczyciel science. Mohan podjął się roli gospodarza programu. Rzut monetą wygrała nasza drużyna. Pyu Pyu wyszła od kilku sław, które zrobiły karierę nie kończąc uniwesrsytetu – Jobsa i Zuckerberga między innymi. Co Edward skomentował elegancko zauważając, że może go nie skończyli, ale w pierwszej kolejności się na niego dostali, do czego potrzebowali solidnych wyników, a mówimy o Harvardzie, a nie o jakimśtam sobie podrzędnym college’u. Potem, zachowując spokojny, akademicki ton, wspomniał Arystotelesa i jakoś tam nawet w świetle jego filozofii umotywował sensowność wystandaryzowanego systemu egzaminacyjnego. Zwa Li przedstawiła na to rzeczowo koncepcję edukacji holistycznej. Nie pamietam, o czym dokładnie mówił Dr. Myate, bo koncentrowałem się już na swoim wystapieniu, niczym pasjonującym jednak publiki nie zachwycił. Ja na początku zgodziłem się z przedmówcami obozu „tak”, do pewnego stopnia, po czym przytoczyłem obrazowo statystyki dotyczące wyższego wykształcenia w Unii Europejskiej (średnia unijna, skoro już o tym mowa, w przedziale wiekowym 25-29 lat to 35% z wykształceniem wyższym, w Polsce aż 39%) i jego dewaluacji w kontekście wymagań rynku pracy. Następnie rozwinąłem, w ramch podsumowania wystąpień naszej ekipy, to, co powiedziała Zwa Li, dowodząc istotności harmonijnego rozwoju, zarówno intelektualnego, jak i fizycznego oraz duchowego. Potem obaliłem mit o korelacji wykształcenia formalnego oraz wysokości zarobków z poziomem zadowolenia z życia. Na koniec zaapelowałem o dystans do tradycyjnej edukacji szkolnej, egzaminów w szczególności, i o głęboką refleksję na temat wartości w życiu. Chyba wypadło to nieźle, ale potem Mark dorwał się do mikrofonu. Mówił w sumie sensownie, ale przede wszystkim mówił z pasją. Ciekawe swoją drogą, że potrafił ją w sobie wykrzesać w obronie egzaminów... Mówił w każdym razie z pasją, która poniosła go zupełnie i której było zdecydowanie zbyt dużo, jak na regulaminowe pięć minut. Poproszony przez Mohana o oddanie mikrofonu, odkrzyknął, że jeszcze nie skończył i że jeszcze chwilę... Irlandzki duch walki najwyraźniej spodobał się widowni – wspominałem już o pułapkach populizmu, oto i potwierdzenie tezy – ale... o wynikach za moment.
             
            Debata jest defaultowym i podstawowym elementem programu apelu i jest przekładana ilekroć zachodzi potrzeba zrobienia miejsca dla wydarzeń bardziej spontanicznych. Do takich należało wystąpienie byłego ucznia, który esejem o wartości wykształcenia, jakie dała mu nasza szkoła, oraz świetnymi wynikami egzaminów, zapewnił sobie miejsce na jednym z amerykańskich uniwersytetów. Z pewnością cennymi radami i doświadczeniami dzielił się absolwent ze swoimi młodszymi kolegami, trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że naprawdę niewiele trzeba, żeby w kraju Trzeciego Świata zostać lokalnym bohaterem...  

            Tyle planowych obowiązów. Resztę z ośmiu godzin spędzanych codziennie w szkole poświęcam na przygotowanie zajęć, relaksowanie się oraz jedzenie.

      Dzienny budżet stołówkowy dla zagranicznych nauczycieli wynosi 2,5 dolara. Wystarcza to z grubsza na skromne śniadanie i satysfakcjonujący lunch, albo na obfity lunch bez śniadania. W razie wyjątkowego apetytu można oczywiście dorzucić się do budżetu z własnej kieszeni.  Menu nie jest niestety zbyt obszerne. Rano można zamówić mohingę, uważaną przez wielu za narodowe danie Birmy zupę rybną z makaronem ryżowym, kawałkami gotowanego jajka, krakersami i świeżymi ziołami. Daje radę, jeśli dosypać do niej parę łyżeczek suszonego chili. Do wyboru są również są również francuskie tosty (smaożone w jajku) i jajka sadzone. W porze lunchu serwowane są: smażony ryż z odrobiną warzyw, smażony makaron oraz curry, zwykle z ziemniakami albo dynią i jakąś nieprzekonującą zawartością kurczaka. Do tego domówić można herbatę, kawę na gorąco lub mrożoną – niestety tylko 3in1, lub szejk, dostępny w kilku smakach.

Da radę przeżyć generealnie. No i wypada docenić gest szkoły, w końcu bezpłatny lunch nie jest w Azji standardem. Szkoda jednak, że nie da rady, przynajmniej nie regularnie, wyjść sobie na pół godzinki i zjeść coś spoza szkolnego menu w którejś z okolicznych jadłodajni. Albo zafundować sobie nai cha, znaną w Europie jako bubble tea, która sprzedawana jest w kawiarence jakieś cztery minuty spaceru od szkoły, znalzałem przypadkiem, jak pewnego razu zamyśliłem się i zapomniałem skręcić w stronę domu w odpowiednim momencie... Przez jakiś czas wychodziliśmy sobie na papierosa z Edwardem do tubylczej kafejki po przeciwnej stronie ulicy, ale Bob nas zamęczał, właściwie Edwarda zamęczał, że czuć od niego papierosy i nauczycielki lokalne szemrają... Biedny Ed, porządny z niego gość, choć wrażliwy zanadto, i jakoś mu ciągle wiatr w oczy... Ale o tym, powtórzę jak mantrę, następnym razem.     

            Na koniec – wyniki debaty. Uczniowie przyznali naszej drużynie, drużynie egzaminacyjnych sceptyków, rację – stosunkiem głosów 53 do 49. Gwiazdą debaty został jednak, nietrudno było zgadnąć, Mark, który wygrał widownię odmową oddania mikrofonu Mohanowi. Dalsze miejsca nie były publikowane, ale nie lękajcie się, reporterska dociekliwość – i zwykła ciekawość oraz odrobina narcyzmu – nie pozwoliły mi tak po prostu zostawić tej sprawy. Dotarłem i do pozostałych rezultatów z podium. Drugie miejsce zajęła Zła Li, ja z Edwardem zostaliśmy przez uczniów sklasyfikowani ex aequo na miejscu trzecim.



Klasyk na dziś:

Like the earth of a hundred years ago, our mind still has its darkest Africas, its unmapped Borneos and Amazonian basins.

Aldous Huxley, Heaven and Hell





5 comments:

  1. Masz teraz nauczkę, nie zostaje się gwiazdą debaty wspominając o rozwoju duchowym. :P

    No i jak to, zamiast pisać o usychaniu z tęsknoty i globalnym weltschmerzu, to proszę, jest poczucie spokoju i szczęścia. Mógłbyś wprawdzie jakieś pozory zachowywać, ale nie ma sprawy, jeszcze kilka miesięcy tam pobędziesz, masz szansę w końcu Odnaleźć Siebie. :P

    Jednak wspomnieć o wizycie o fryzjera bez zamieszczenia zdjęć efektów tejże nie wypada! Repent, M.!

    <3

    ReplyDelete
  2. Życie polityczne jest pod pewnymi względam podobne we wszystkich światach. Może to dlatego, że wszyscy ludzie są podobnie głupi...

    Bez kitu wrócę z aureolką. A weltschmerzu i nostalgii nie trzeba przy tym wcale wypierać, wystarczy je polubić. Ból = endorfiny ;P

    Mam problem z tymi zdjęciami swoimi. Z ręki jakoś tak biednie, z samowyzwalacza nieporęcznie. Może powienienem zatrudnić fotografa ;) Poprawię się następnym razem.

    ReplyDelete
  3. Opis zdjęć:

    1. Neonazistowska świątynia w sąsiedztwie.
    2. Jedna z moich klas szóstych, P6 Bravura.
    3. Mohan wita i zaprasza.
    4. Moje wystąpienie. Na lewo Zwa Li, Pyu Pyu i Mohan.
    5. Moje biurko :D Wolałem w sumie gabinet - jedna rzecz w polskiej pracy wypadająca na korzyść w porównaniu z Birmą, ale daję radę.
    6. Mohinga ze szkolnej kantyny.
    7. Wystąpienie Marka. Na lewo od niego Dr. Myate i Edward.

    ReplyDelete
  4. Musisz w końcu pociągnąć temat tego nieboraka Eda, bo budujesz suspens na każdym kroku, a potem wątku nie rozwijasz! To gość wzbudzający na równi współczucie i pobłażanie, ale może za tymi jego małymi kombinacyjkami kryje się jednak coś więcej?

    ReplyDelete
  5. Chyba istotnie trzeba się z tym wątkiem wreszcie rozprawić. 'Wzbudzający współczucie i pobłażanie' - interesującą zbudowałem postać, choć chyba niekoniecznie miałem taki zamiar...

    ReplyDelete