Sunday, July 28, 2013

Birma. Po diabła. Rozdział IV

The heart of Dagon • Jenny, Hannah i co z tego wynikło • lost in time and space • piwo Myanmar, burdel i Dostojewski



Yangon, niedziela, 14 lipca 2013, rano


Centrum zaczęło się mniej więcej, kiedy przeciąłem linię kolejową gdzieś między stacjami Pazundaung a Central. W grucie rzeczy diametralnie to się nic nie zmieniło. Na pewno jednak jest tłoczniej. Dotychczas mijałem skupiska sklepików czy herbaciarni, centrum natomiast to jedno wielkie skupisko owych. Zabudowa jest bardziej zwarta i jakby nieco wyższa, cztero-, czasem sześciopiętrowa, jest trochę kilkunastopiętrowych wieżowców, jeszcze wyższe budynki, które widziałem, można policzyć na palcach jednej ręki. Dobrym punktem orientacyjnym jest Traders Hotel. To chyba “najlepszy” hotel w mieście i wszyscy go znają. Poziom zrujnowania zabudowy jest jak najbardziej porównywalny do obserwowanego przy drodze do szkoły i na poprzednich kilometrach. Jedynymi ciekawymi aspektami centrowej architektury, prócz świątyń, kościołów i meczetów, są budynki z ery kolonialnej (która skończyła się, przy okazji, deklaracją niepodległości z roku 1948). Jest ich naprawdę sporo, chyba więcej niż w Jakarcie, a na pewno więcej, niż w Kantonie i, choć zrujnowane są najczęsciej tak samo jak cała reszta miasta, wciąż robią niesamowite wrażenie. Zachwycają zarówno czysto estetyczne, jak i tym charakterystycznym słodko-gorzkim uczucie tęsknoty za czasami świetności, które minęły bezpowrotnie.   

            W centrum, podobnie jak w mojej dzielnicy, nie ma sieciówek pokroju McDonalda i Starcucksa. Cameron mówi, że są w drodze, za jakiś czas powinny się pojawić. Niewiele jest też, co mnie już trochę mocniej zdziwiło, tych, że je tak hemingwayowsko określę, “clean, well-lighted places” typu Mya Sabel. Na tle innych znanych mi azjatyckich miast, Yangon wydaje się doprawdy w stosunkowo niewiekim stopniu skażony współczesną cywilizacją zachodnią…

            Z czasów panowania w okolicy Imperium Brytyjskiego zachowały się jeszcze tak angielskie określenia Street i Road, jak i praktyka nadawania ulicom numerów. Studio Jenny Yoga, dla przykładu, znaleźć miałem na roku Anawyatha Road i 10th Street. Tak też, nie owijając dłużej w bawełnę dumnie przyznam, zrobiłem, pokluczywszy wcześniej trochę, ale wcale nie za wiele, po Lanmadaw. Cel został osiągnięty mniej więcej o zmierzchu, kilka minut przez siódmą.  

            Jenny niestety nie zastałem, choć chyba z dziesięć par butów ustawionych przed wejściem do mieszkania, w którym studio się mieści, świadczyło o tym, że coś się wewnątrz dzieje. Owszem działo się, okazało się jednak, że sobotnie zajęcia prowadziła inna instruktorka. Lekcja właśnie się kończyła, miałem więc nadzieję porozmawiać chociaż z nią. Nic z tego. No English, mister. English mister zdawała się za to rozumieć jedna z uczennic, foreignerka (przy okazji, jak po polsku określić obcokrajowca rodzaju żeńskiego, kobietę znaczy, czyżby brakowało nam odpowiedniego słowa w języku?), zagadałem więc czem prędzej. Hannah, Angielka – jak nietrudno było zgadnąć, słysząc jej przepiękny akcent – była tego dnia na zajęciach pierwszy raz. Też szuka możliwości ćwiczenia w grupie, choć sama jest nauczycielką. Myśli też, zaczęło się robić naprawdę interesująco, o zorganizowaniu zajęć czy jakiejś wspólnej praktyki. Ucieszyłem się niezmiernie na tę informację, bo nawet, gdybym miał zacząć uczęszczać do studia Jenny, dywersyfikacja wydaje mi się bardzo rozwijająca, a tydzień ma dni aż siedem, wystarczy mnie dla każdego nauczyciela. Zapisałem Hannah swój adres mailowy i wyciągnąłem zalaminowaną mapkę, żeby sobie z grubsza wskazać, kto gdzie mieszka. A tu jeszcze większe zaskoczenie, bo ona ma taką samą mapkę!         Innymi słowy, też pracuje dla Brainworks/Total. Śmiesznie, tośmy się zgadali, szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że to był mój drugi dzień pobytu w Birmie, jej bodajże trzeci. Mieszkamy też całkiem bliko siebie, może z półtora kilometra, wzięliśmy więc wspólnie taksówkę.

            Nienajgorsza wiadomość: kurs do Hannah kosztuje dwa i pół dolara, da radę przeżyć, mając na uwadze, że piechotą droga zajmuje dwie godziny. Niestety, miejscowi taksówkarze nie są tak biegli w przeliczaniu kilometrów na dolary jak ja po dwóch dniach pobytu w Yangonie. Ponadpięciokilometrowa trasa do New University Avenue, gdzie mieszka Hannah – zresztą razem z Patt, jedną z nauczycielek z naszej szkoły, która nota bene studiowała na UJ-cie na początku lat dziewięćdziesiątych, Yangon jest jednak mały – wyceniona zostałą, jak wspomniałem, na dwa i pół dolara, czyli jakieś pół dolara za kilometr Kiedy Hannah wysiadła, podałem kierowcy moją zalaminowaną karteczkę adresową i za pozostałe półtora kilometra zaproponowałem dolara, czyli aż nadto. Gość na to, że dwa. Tłumaczę mu, że panie, to prawie że zaraz za rogiem, jak to dwa dolary, a ten że ok, półtora. Dobra, nie zrujnowałby mnie ten kurs, ale zasady zasadami, trzeba wychowywać ludzi. Pożegnałem się grzecznie i zacząłem się zbierać. Zakładałem, prawdę mówiąc, że zaraz mnie, jak to w takich sytuacjach bywa, powstrzyma, powie ‘okay, okay’ i zawiezie na miejsce. Nic takiego nie nastąpiło, co pozwala wysnuć interesujący wniosek. Taksiarz raczej nie chciał mnie naciągnąć, po prostu nie mając nawigacji, albo choćby mapy, którą byłby w stanie zrozumieć, podał cenę, która wydała mu się sensowna. Z jednej strony wiedział, gdzie mnie zawieźć, z drugiej strony nie wiedział prawdopodobnie jak to jest daleko.

            No nic, taksiarz odjechał, a ja znalazłem się z moim plecaczkiem na zewnątrz, na jakimś nie znanym mi osiedlu. Ciemno już było konkretnie i trochę odludnie, ale co tam, myślałem, znalzałem Jenny Yoga, dojadę i spowrotem do domu. Byle do głównej drogi, a potem złapię taksówkę. I wtedy mnie zmroziło. Karteczka z adresem została w taksówce poprzedniej…

            To słabo, pomyślałem sobie. Mam mapę, na podstawie której dotrę z grubsza w swoje rejony. Ale o ile nie znajdę jakichś znajomych punktów orientacyjnych, co jest możliwe, bo jestem tu dwa dni a po zmroku wszystko wygląda inaczej, to przejebane. Na mapie mam adres tylko po angielsku, niewiele to powie tubylcom zapytanym o drogę.

            Ale cóż było począć. Wyciągnąłem kompas – bez niego to dopiero byłoby śmiesznie – wyznaczyłęm kierunek i ruszyłem w drogę. Najpierw szło sprawnie, zapaliłem papierosa, znalazłem główną drogę prowadzącą nawet w odpowiednim kierunku i zacząłem maszerować. Szybko dotarłem do dość ruchliwego skrzyżowania, na którym pokierowano mnie do stacji kolejowej Bauk Htaw. Potem znów zrobiło się pustawo, ale na którymś z drogowskazów zauważyłem znajomy napis North Horse Race Course Road. Pamiętałem, że mijałem po południu, w innym miejscu, taki drogowskaz, założyłem więc, że poruszając się North Horse Race Course Road, prędzej czy później dojdę do skrzyżowania z East Horse Course Road, a stamtąd już będzie z górki. Faktycznie, mimo ciemności rozpoznałem po chwili skrzyżowanie, na które zwróciłem uwagę w drodze do miasta i po paruset metrach stanąłem pod Cup Corner, sympatyczną restauracyjką, gdzie jedliśmy z Edwardem i Cameronem kolację dnia poprzedniego i gdzie postanowiłem zjeść również tego wieczora.

            Obaj dżentelmeni, stwierdziłem z zadowoleniem, i tego dnia tam byli, wyprzedzili mnie, okazało się, o kolację i dwa mniej więcej kufle piwa na głowę. Zamówiłem pośpiesznie bodajże “fish&chip”, które doprawdy niewiele ma wspólnego z przybliżonym brytyjskim desygnatem tej nazwy i poprosiłem o kufel myanmara. Myanmar to najpopularniejsze tutejsze piwo, szału nie ma, ale 0,33 litra kosztuje 600 kyatów, 2 złote mniej więcej, więc nie ma co grymasić.

            No i się zaczęło. Zawartość kufli 0.33 kończy się szybko, a że rozmawiało się przyjemnie, nie żałowaliśmy sobie. Nie da się ukryć, alkohol to używka niezwykle sprzyjająca integracji, bez względu na to, czy ktoś jest z Polski, Anglii czy Nowej Zelandii. Przerobiliśmy na początek swoje pierwsze wrażenia dotycące Yangonu. Po kilku kolejnych kuflach pośmialiśmy się ze skajpowych rozmów kwalifikacyjnych z Bobem Allwrightem, gościem od HR, które pośrednio nas tu, w Cup Cornerze zebrały. Potem była standardowa przerwa na zmierzenie się z toaletą. Moi kompani szli, nauczeni doświadczeniem, od razu między palmy za cupcornerowym rogiem, ja natomiast, będąc tu dopiero po raz drugi i nie znając jeszcze miejscowych obyczajów, o toaletę zapytałem obsługę. Zostało to przyjęte przez towarzystwo z mieszaniną rozbawienia i podziwu: ‘o, najwyraźniej dla Ciebie otworzą tę prawdziwą!’. Na to wyglądało. Jeden z kelnerów poprowadził mnie za inny róg, szliśmy sobie kawałek, ja zastanawiając się, czy nie wygodniej jednak było skorzystać z palmy, kelner – podzwaniając kluczami. Zatrzymaliśmy się przed jakimś płotem tuż przy drodze. Czakam więc, aż typ otworzy jakąś furtę czy coś, a ten tylko pokazuje na płot i odwraca się na pięcie. Cóż, kiedy wchodzisz między wrony…

Kolejne otwierające serca i rozwiązujące język kufle upływały nam miło na dzieleniu się swoimi historiami życiowymi w zarysie. Cameron przyjechał do Yangonu prosto z granicy tajsko-birmańskiej, gdzie pracował, bodajże przez trzy lata,w obozie dla uchodźców. Ed, po skończeniu licencjatu z filologii rosyjskiej w Londynie, postanowił, podobnie jak ja, dać sobie trochę czasu na przemyślenie swojego życia i odłożyć na to, co wykombinuje. Zrobił CELTĘ i przyleciał. Tak sobie więc gawędziliśmy, kiedy nagle przy naszym stoliku pojawiło się dwóch tubylców. Jeden z nich, Win, nieźle mówił po angielsku, przedstawił się jako Kanadyjczyk – spędził tam ponoć parę lat – i generalnie strasznie się woził. Drugi, Sunny, nie mówił po angielsku, raczej więc przysłuchiwał się wożącemu się koledze. W sumie dziwnie się z Winem rozmawiało, bo ciężko było wyczuć, czy jest miejscowym cwaniaczkiem, czy faktycznie oferuje nam pomoc, kiedy tylko będziemy jej potrzebowali, na znak czego, zamiast boromirowego rogu, wręczył nam po wizytówce. Zrobiło się tym bardziej podejrzanie, jak zaczął rozprawę o Aung San Suu Kyi i demokratyzacji Myanmaru. Lat miał może ze dwadzieścia pięć i raczej na tajniaka nie wyglądał, ale głupio byłoby wpaść na agitacji politycznej i wylecieć z kraju po dwóch dniach pobytu, raczej więc słuchałem i nie komentowałem. Wszystkim zresztą chyba poziom upojenia spadł, zamówiliśmy więc jeszcze parę dużych butelek – każda  wystarcza na dwa kufle.

Udało mi się w którymś momencie zmienić temat na nieco bardziej interesujący, mianowicie na wspomniane w poprzednim rozdziale zawijane na straganikach w liście sekretne składniki. Oczywiście, betel, jedna z najpopularniejszych używek regionu! Już spieszę z wyjaśnieniem. Betel to nazwa samej używki i nazwa rośliny, z której pochodzi liść. Samo żucie liści nie ma jednak sensu, substancje psychoaktywne zawate są w tym, co w liść zawinięto. A zawija się różne rzeczy, zależnie od upodobań. Do wyboru mamy więc przede wszytskim rozdrobniony orzech palmy areka, często niepoprawnie zwany orzechem betelu, który do tego tak naprawdę nie jest nawet orzechem, zrobiłem research, tylko pestkowcem, jak brzoskwinia czy śliwka. Nieważne zresztą, ważne, że zawiera arekolinę, alkaloid, który daje podczas żucia niewielki haj. Warto rzucić okiem na to, co twierdzi na jej temat wikipedia, jest malowniczo:

Arekolina to substancja psychoaktywna z grupy alkaloidów pirydynowych zawarta w orzechach palmy arekowej. Arekolina otrzymywana jest też syntetycznie z kwasu nikotynowego. Jest silną trucizną, powodującą skurcze mięśni gładkich tkanki mięśniowej. Obecnie arekolina jest stosowana w weterynarii jako lek przeczyszczający oraz przeciw robakom. Arekolina jest środkiem parasympatykomimetycznym pobudzającym układ przywspółczulny. Powoduje między innymi przyspieszenie perystaltyki przewodu pokarmowego i pobudza czynność gruczołów wydzielniczych.

Do tego sprzedawca dorzuca zwykle nieco tytoniu, mamy więc kolejną neurotoksynę, o której wspaniałaych właściwościach pisać chyba nie muszę. To wszystko smaruje się wodorotlenkiem wapnia, czyli wapnem gaszonym, które utrzymuje substancje aktywne w postaci odpowiedniej, by mogła zajść absorbcja podjęzykowa. To najpopularniejsze składniki, na pierwszy raz wystarczy. Pakiecik ze straganu żuje się co najmniej kilkanaście minut, a później trzeba w miarę szybko chwycić za szczoteczkę i pastę, bo inaczej zęby i dziąsła zabarwiają się na kolor purpury i wygląda się – faktycznie, widziałem już takich lokalsów – jak zombie po obfitym obiedzie. Ponoć kolejna faza u hardcorowców, którzy nawet w takiej sytuacji nie pobiegną do łazienki, to trwały kolor czarny. Jeszcze jedna zagadka się tu przy okazji wyjaśniła, zagadka czerwonych plam na ulicach, plam, które wyglądają, jakby ktoś splunął krwią. To nie krew, okazuje się, tylko ślina zabarwiona pestkowcem areki. Na koniec wykładu Wim dodał jeszcze, że żucie betelu to kulturowe dziedzictwo i rząd tego nie zakaże, bo ludzie wyszliby na ulice. Ostatni raz tak konkretnie wyszli dość dawno, bo w 1988, ale na miejscu rządu chyba faktycznie bym nie ryzykował.

            Kiedy przyszło do płacenia rachunku – w Cup Corner zostaliśmy sami i obsługa uparła się, żeby zamykać – okazało się, a to niespodzianka, że Win i Sunny nie mają kasy. Fakt jednak faktem, że z 31 kufli i tych kiku buelek ich było może z pięć procent, można było więc machnąć na to ręką.

Ale wieczór jakoś nie chciał się skończyć. Tubylcy wpadli na genialny pomysł, żeby pójść na karaoke, dwa kroki stąd ponoć. Spoko, ale nie mamy już kasy, odpowiedzieliśmy zgodnie z Edwardem – Cameron miał już dość i poszedł do domu. Spoko, Win na to, załatwimy to tak, że dziś nic nie zapłacimy, a ja w podzięce za browary biorę to na siebie i zapłacę im jutro. Popatrzyliśmy na siebie z Edwardem i ustaliliśmy w sumie bez słów, że chyba nie mamy nic do stracenia.

Melina mieściła się istotnie o dwa kroki od Cup Corner. Po pierwsze jednak, z niejasnych doprawdy przyczyn, obsługa jakoś nie była chętna, żeby wpuścić nas na krzywy ryj Wina. Po drugie, może nie jestem bywalcem karaoke, ale za chuja nie wyglądało to jak karaoke. Nie jestem też bywalcem burdeli, ale własnie na burdel to ewidentnie wyglądało. Znów więc rzuciliśmy sobie z Edwardem porozumiewawcze spojrzenie, po czym pożegnaliśmy się z Winem i Sunnym, którzy jeszcze chyba próbowali coś desperacko negocjować, i poszliśmy dalej.

Ostatni przyjazny przybytek nazywał się Blue cośtam i istotnie zanurzony był w zimnej onirycznej niebieskiej poświacie świetlówek. Tam właśnie wydaliśmy ostatnie drobne na cztery butelki myanmara i paczkę Marlboro.

Przyjechać do Birmy i trafić na współlokatora, z którym można się porządnie napić i pogadać o Dostojewskim, Gogolu, Czechowie, Bułhakowie, Nabokowie, i wszystkich innych Turgieniewach i Jerofiejewach, jacy człowiekowi w takim stanie sa w stanie przyjść do głowy. Bezcenne.
  


P.S. Karteczka adresowa, którą niby zostawiłem w taksówce, co zafundowało mi niejakiego stracha na moment, znalazła się następnego dnia w plecaku. Brawo dla mnie...



Klasyk na dziś:

Zwłaszcza sposób, w jaki wszyscy wydmuchiwali w górę nosem i ustami dym z cygar, wskazywał na ich wielką nerwowość.

Franz Kafka, Przemiana






2 comments:

  1. Po polsku mówi się "cudzoziemka." Pora chyba rzucić Dostojewskich i Gogoli i zabrać się za Kuncewiczową. ;)

    "Czasy świetności" bywają też nazywane "czasami globalnego imperialistycznego wyzysku", słodkie mogą być tylko pod względem złudnej powierzchowności, reszta to w istocie wręcz bolesna gorycz.

    Chciałbym napisać, że każdy ma takie dziedzictwo kulturowe na jakie sobie zasłużył, ale... to by było całkiem nielogiczne, nie mówiąc już, że mało poważne. Pojawieniem się takiego pojęcia jednak obwiniam równie chyba mało poważną szemraną osobistość zwaną, jak przypuszczam dosyć ironicznie, "Win". Ostatecznie możnaby zasugerować postulat, że miejsce dziedzictwa kulturowego jest w muzeum. :P

    "Na burdel (...) wyglądało." Jak wygląda burdel? Tzn. wiem, jak u nas wyglądają np. "Rozi" albo "Hades", ale jak wygląda tamtejszy?

    Bardzo mi się podoba zdjęcie z Panem Bez Twarzy. :D

    ReplyDelete
  2. Dziwaczne słowo, "cudzoziemka"... Jakieś takie pejoratywne. Nie dość, że kobieta, to jeszcze z cudzej ziemi... Zostanę przy forejnerce. Teraz zamiast polskiego, zgłębiam, przy okazji spelling bee, angielskie słówka-których-nikt-nie-używa. Jak na przykład 'brouhaha'...

    Wyzysk wyzyskiem, ale co zbudowali, to zbudowali. Powierzchowne piękno góruje niekiedy nad głęboką brzydotą, Paolo Coelho. Poza tym, bazując na swojej powierzchownej wiedzy historycznej, zaryzykuję twierdzenie, że pod wieloma względami tubylcomom w Birmie za Anglika żyło się lepiej, niż teraz.

    Nie jestem, powtarzam bywalcem burdeli, ale klimacik taki rozihadesowy był wyczuwalny po prostu. To takie miejsce na zasadzie, że nie ma co tłumaczyć, jak je rozpoznać, jak się tam znajdziesz, to będziesz wiedzał po prostu...

    Człowiek bez twarzy to Cameron...

    ReplyDelete