The heart of Dagon • Jenny, Hannah i co z tego wynikło • lost in time
and space • piwo Myanmar,
burdel i Dostojewski
Yangon, niedziela, 14 lipca 2013, rano
Centrum zaczęło się mniej więcej, kiedy
przeciąłem linię kolejową gdzieś między stacjami Pazundaung a Central. W grucie
rzeczy diametralnie to się nic nie zmieniło. Na pewno jednak jest tłoczniej.
Dotychczas mijałem skupiska sklepików czy herbaciarni, centrum natomiast to
jedno wielkie skupisko owych. Zabudowa jest bardziej zwarta i jakby nieco
wyższa, cztero-, czasem sześciopiętrowa, jest trochę kilkunastopiętrowych
wieżowców, jeszcze wyższe budynki, które widziałem, można policzyć na palcach
jednej ręki. Dobrym punktem orientacyjnym jest Traders Hotel. To chyba
“najlepszy” hotel w mieście i wszyscy go znają. Poziom zrujnowania zabudowy jest
jak najbardziej porównywalny do obserwowanego przy drodze do szkoły i na
poprzednich kilometrach. Jedynymi ciekawymi aspektami centrowej architektury,
prócz świątyń, kościołów i meczetów, są budynki z ery kolonialnej (która
skończyła się, przy okazji, deklaracją niepodległości z roku 1948). Jest ich
naprawdę sporo, chyba więcej niż w Jakarcie, a na pewno więcej, niż w Kantonie
i, choć zrujnowane są najczęsciej tak samo jak cała reszta miasta, wciąż robią
niesamowite wrażenie. Zachwycają zarówno czysto estetyczne, jak i tym
charakterystycznym słodko-gorzkim uczucie tęsknoty za czasami świetności, które
minęły bezpowrotnie.
W centrum, podobnie jak
w mojej dzielnicy, nie ma sieciówek pokroju McDonalda i Starcucksa. Cameron
mówi, że są w drodze, za jakiś czas powinny się pojawić. Niewiele jest też, co
mnie już trochę mocniej zdziwiło, tych, że je tak hemingwayowsko określę,
“clean, well-lighted places” typu Mya Sabel. Na tle innych znanych mi
azjatyckich miast, Yangon wydaje się doprawdy
w stosunkowo niewiekim stopniu skażony współczesną cywilizacją zachodnią…
Z czasów panowania w
okolicy Imperium Brytyjskiego zachowały się jeszcze tak angielskie określenia
Street i Road, jak i praktyka nadawania ulicom numerów. Studio Jenny Yoga, dla
przykładu, znaleźć miałem na roku Anawyatha
Road i 10th
Street. Tak też, nie owijając dłużej w bawełnę
dumnie przyznam, zrobiłem, pokluczywszy wcześniej trochę, ale wcale nie za
wiele, po Lanmadaw. Cel został osiągnięty mniej więcej o zmierzchu, kilka minut
przez siódmą.
Jenny niestety nie
zastałem, choć chyba z dziesięć par butów ustawionych przed wejściem do
mieszkania, w którym studio się mieści, świadczyło o tym, że coś się wewnątrz
dzieje. Owszem działo się, okazało się jednak, że sobotnie zajęcia prowadziła
inna instruktorka. Lekcja właśnie się kończyła, miałem więc nadzieję
porozmawiać chociaż z nią. Nic z tego. No English, mister. English mister
zdawała się za to rozumieć jedna z uczennic, foreignerka (przy okazji, jak po
polsku określić obcokrajowca rodzaju żeńskiego, kobietę znaczy, czyżby
brakowało nam odpowiedniego słowa w języku?), zagadałem więc czem prędzej.
Hannah, Angielka – jak nietrudno było zgadnąć, słysząc jej przepiękny akcent –
była tego dnia na zajęciach pierwszy raz. Też szuka możliwości ćwiczenia w
grupie, choć sama jest nauczycielką. Myśli też, zaczęło się robić naprawdę
interesująco, o zorganizowaniu zajęć czy jakiejś wspólnej praktyki. Ucieszyłem
się niezmiernie na tę informację, bo nawet, gdybym miał zacząć uczęszczać do
studia Jenny, dywersyfikacja wydaje mi się bardzo rozwijająca, a tydzień ma dni
aż siedem, wystarczy mnie dla każdego nauczyciela. Zapisałem Hannah swój adres
mailowy i wyciągnąłem zalaminowaną mapkę, żeby sobie z grubsza wskazać, kto
gdzie mieszka. A tu jeszcze większe zaskoczenie, bo ona ma taką samą mapkę! Innymi słowy, też pracuje dla
Brainworks/Total. Śmiesznie, tośmy się zgadali, szczególnie biorąc pod uwagę
fakt, że to był mój drugi dzień pobytu w Birmie, jej bodajże trzeci. Mieszkamy
też całkiem bliko siebie, może z półtora kilometra, wzięliśmy więc wspólnie
taksówkę.
Nienajgorsza wiadomość:
kurs do Hannah kosztuje dwa i pół dolara, da radę przeżyć, mając na uwadze, że
piechotą droga zajmuje dwie godziny. Niestety, miejscowi taksówkarze nie są tak
biegli w przeliczaniu kilometrów na dolary jak ja po dwóch dniach pobytu w
Yangonie. Ponadpięciokilometrowa trasa do New University Avenue, gdzie mieszka
Hannah – zresztą razem z Patt, jedną z nauczycielek z naszej szkoły, która nota
bene studiowała na UJ-cie na początku lat dziewięćdziesiątych, Yangon jest
jednak mały – wyceniona zostałą, jak wspomniałem, na dwa i pół dolara, czyli
jakieś pół dolara za kilometr Kiedy Hannah wysiadła, podałem kierowcy moją
zalaminowaną karteczkę adresową i za pozostałe półtora kilometra zaproponowałem
dolara, czyli aż nadto. Gość na to, że dwa. Tłumaczę mu, że panie, to prawie że
zaraz za rogiem, jak to dwa dolary, a ten że ok, półtora. Dobra, nie
zrujnowałby mnie ten kurs, ale zasady zasadami, trzeba wychowywać ludzi.
Pożegnałem się grzecznie i zacząłem się zbierać. Zakładałem, prawdę mówiąc, że
zaraz mnie, jak to w takich sytuacjach bywa, powstrzyma, powie ‘okay, okay’ i
zawiezie na miejsce. Nic takiego nie nastąpiło, co pozwala wysnuć interesujący
wniosek. Taksiarz raczej nie chciał mnie naciągnąć, po prostu nie mając
nawigacji, albo choćby mapy, którą byłby w stanie zrozumieć, podał cenę, która
wydała mu się sensowna. Z jednej strony wiedział, gdzie mnie zawieźć, z drugiej
strony nie wiedział prawdopodobnie jak to jest daleko.
No nic, taksiarz
odjechał, a ja znalazłem się z moim plecaczkiem na zewnątrz, na jakimś nie znanym
mi osiedlu. Ciemno już było konkretnie i trochę odludnie, ale co tam, myślałem,
znalzałem Jenny Yoga, dojadę i spowrotem do domu. Byle do głównej drogi, a
potem złapię taksówkę. I wtedy mnie zmroziło. Karteczka z adresem została w
taksówce poprzedniej…
To słabo, pomyślałem
sobie. Mam mapę, na podstawie której dotrę z grubsza w swoje rejony. Ale o ile
nie znajdę jakichś znajomych punktów orientacyjnych, co jest możliwe, bo jestem
tu dwa dni a po zmroku wszystko wygląda inaczej, to przejebane. Na mapie mam
adres tylko po angielsku, niewiele to powie tubylcom zapytanym o drogę.
Ale cóż było począć.
Wyciągnąłem kompas – bez niego to dopiero byłoby śmiesznie – wyznaczyłęm
kierunek i ruszyłem w drogę. Najpierw szło sprawnie, zapaliłem papierosa,
znalazłem główną drogę prowadzącą nawet w odpowiednim kierunku i zacząłem
maszerować. Szybko dotarłem do dość ruchliwego skrzyżowania, na którym
pokierowano mnie do stacji kolejowej Bauk Htaw. Potem znów zrobiło się pustawo,
ale na którymś z drogowskazów zauważyłem znajomy napis North Horse Race Course Road. Pamiętałem,
że mijałem po południu, w innym miejscu, taki drogowskaz, założyłem więc, że
poruszając się North Horse Race
Course Road, prędzej czy później dojdę do
skrzyżowania z East Horse Course
Road, a stamtąd już będzie z górki. Faktycznie,
mimo ciemności rozpoznałem po chwili skrzyżowanie, na które zwróciłem uwagę w
drodze do miasta i po paruset metrach stanąłem pod Cup Corner, sympatyczną
restauracyjką, gdzie jedliśmy z Edwardem i Cameronem kolację dnia poprzedniego
i gdzie postanowiłem zjeść również tego wieczora.
Obaj dżentelmeni,
stwierdziłem z zadowoleniem, i tego dnia tam byli, wyprzedzili mnie, okazało
się, o kolację i dwa mniej więcej kufle piwa na głowę. Zamówiłem pośpiesznie
bodajże “fish&chip”, które doprawdy niewiele ma wspólnego z przybliżonym
brytyjskim desygnatem tej nazwy i poprosiłem o kufel myanmara. Myanmar to
najpopularniejsze tutejsze piwo, szału nie ma, ale 0,33 litra kosztuje 600
kyatów, 2 złote mniej więcej, więc nie ma co grymasić.
No i się zaczęło.
Zawartość kufli 0.33 kończy się szybko, a że rozmawiało się przyjemnie, nie żałowaliśmy
sobie. Nie da się ukryć, alkohol to używka niezwykle sprzyjająca integracji,
bez względu na to, czy ktoś jest z Polski, Anglii czy Nowej Zelandii.
Przerobiliśmy na początek swoje pierwsze wrażenia dotycące Yangonu. Po kilku kolejnych kuflach pośmialiśmy się ze skajpowych
rozmów kwalifikacyjnych z Bobem Allwrightem, gościem od HR, które pośrednio nas
tu, w Cup Cornerze zebrały. Potem była standardowa przerwa na zmierzenie się z
toaletą. Moi kompani szli, nauczeni doświadczeniem, od razu między palmy za
cupcornerowym rogiem, ja natomiast, będąc tu dopiero po raz drugi i nie znając
jeszcze miejscowych obyczajów, o toaletę zapytałem obsługę. Zostało to przyjęte
przez towarzystwo z mieszaniną rozbawienia i podziwu: ‘o, najwyraźniej dla
Ciebie otworzą tę prawdziwą!’. Na to wyglądało. Jeden z kelnerów poprowadził
mnie za inny róg, szliśmy sobie kawałek, ja zastanawiając się, czy nie
wygodniej jednak było skorzystać z palmy, kelner – podzwaniając kluczami.
Zatrzymaliśmy się przed jakimś płotem tuż przy drodze. Czakam więc, aż typ
otworzy jakąś furtę czy coś, a ten tylko pokazuje na płot i odwraca się na
pięcie. Cóż, kiedy wchodzisz między wrony…
Kolejne otwierające serca i rozwiązujące język
kufle upływały nam miło na dzieleniu się swoimi historiami życiowymi w zarysie.
Cameron przyjechał do Yangonu prosto z granicy tajsko-birmańskiej, gdzie pracował,
bodajże przez trzy lata,w obozie dla uchodźców. Ed, po skończeniu licencjatu z
filologii rosyjskiej w Londynie, postanowił, podobnie jak ja, dać sobie trochę
czasu na przemyślenie swojego życia i odłożyć na to, co wykombinuje. Zrobił
CELTĘ i przyleciał. Tak sobie więc gawędziliśmy, kiedy nagle przy naszym
stoliku pojawiło się dwóch tubylców. Jeden z nich, Win, nieźle mówił po
angielsku, przedstawił się jako Kanadyjczyk – spędził tam ponoć parę lat – i
generalnie strasznie się woził. Drugi, Sunny, nie mówił po angielsku, raczej
więc przysłuchiwał się wożącemu się koledze. W sumie dziwnie się z Winem
rozmawiało, bo ciężko było wyczuć, czy jest miejscowym cwaniaczkiem, czy
faktycznie oferuje nam pomoc, kiedy tylko będziemy jej potrzebowali, na znak
czego, zamiast boromirowego rogu, wręczył nam po wizytówce. Zrobiło się tym
bardziej podejrzanie, jak zaczął rozprawę o Aung San Suu Kyi i demokratyzacji
Myanmaru. Lat miał może ze dwadzieścia pięć i raczej na tajniaka nie wyglądał,
ale głupio byłoby wpaść na agitacji politycznej i wylecieć z kraju po dwóch
dniach pobytu, raczej więc słuchałem i nie komentowałem. Wszystkim zresztą
chyba poziom upojenia spadł, zamówiliśmy więc jeszcze parę dużych butelek –
każda wystarcza na dwa kufle.
Udało
mi się w którymś momencie zmienić temat na nieco bardziej interesujący, mianowicie
na wspomniane w poprzednim rozdziale zawijane na straganikach w liście sekretne
składniki. Oczywiście, betel, jedna z najpopularniejszych używek regionu! Już spieszę
z wyjaśnieniem. Betel to nazwa samej używki i nazwa rośliny, z której pochodzi
liść. Samo żucie liści nie ma jednak sensu, substancje psychoaktywne zawate są
w tym, co w liść zawinięto. A zawija się różne rzeczy, zależnie od upodobań. Do
wyboru mamy więc przede wszytskim rozdrobniony orzech palmy areka, często
niepoprawnie zwany orzechem betelu, który do tego tak naprawdę nie jest nawet orzechem,
zrobiłem research, tylko pestkowcem, jak brzoskwinia czy śliwka. Nieważne
zresztą, ważne, że zawiera arekolinę, alkaloid, który daje podczas żucia
niewielki haj. Warto rzucić okiem na to, co twierdzi na jej temat wikipedia,
jest malowniczo:
Arekolina to substancja psychoaktywna z grupy alkaloidów pirydynowych zawarta w orzechach palmy arekowej. Arekolina otrzymywana jest też syntetycznie z kwasu nikotynowego. Jest silną trucizną, powodującą skurcze mięśni gładkich tkanki mięśniowej. Obecnie arekolina jest stosowana w weterynarii jako lek przeczyszczający oraz przeciw robakom. Arekolina jest środkiem parasympatykomimetycznym pobudzającym układ przywspółczulny. Powoduje między innymi przyspieszenie perystaltyki przewodu pokarmowego i pobudza czynność gruczołów wydzielniczych.
Do tego sprzedawca dorzuca zwykle nieco tytoniu, mamy więc kolejną neurotoksynę, o której wspaniałaych właściwościach pisać chyba nie muszę. To wszystko smaruje się wodorotlenkiem wapnia, czyli wapnem gaszonym, które utrzymuje substancje aktywne w postaci odpowiedniej, by mogła zajść absorbcja podjęzykowa. To najpopularniejsze składniki, na pierwszy raz wystarczy. Pakiecik ze straganu żuje się co najmniej kilkanaście minut, a później trzeba w miarę szybko chwycić za szczoteczkę i pastę, bo inaczej zęby i dziąsła zabarwiają się na kolor purpury i wygląda się – faktycznie, widziałem już takich lokalsów – jak zombie po obfitym obiedzie. Ponoć kolejna faza u hardcorowców, którzy nawet w takiej sytuacji nie pobiegną do łazienki, to trwały kolor czarny. Jeszcze jedna zagadka się tu przy okazji wyjaśniła, zagadka czerwonych plam na ulicach, plam, które wyglądają, jakby ktoś splunął krwią. To nie krew, okazuje się, tylko ślina zabarwiona pestkowcem areki. Na koniec wykładu Wim dodał jeszcze, że żucie betelu to kulturowe dziedzictwo i rząd tego nie zakaże, bo ludzie wyszliby na ulice. Ostatni raz tak konkretnie wyszli dość dawno, bo w 1988, ale na miejscu rządu chyba faktycznie bym nie ryzykował.
Kiedy przyszło do
płacenia rachunku – w Cup Corner zostaliśmy sami i obsługa uparła się, żeby
zamykać – okazało się, a to niespodzianka, że Win i Sunny nie mają kasy. Fakt
jednak faktem, że z 31 kufli i tych kiku buelek ich było może z pięć procent,
można było więc machnąć na to ręką.
Ale wieczór jakoś nie chciał się skończyć. Tubylcy
wpadli na genialny pomysł, żeby pójść na karaoke, dwa kroki stąd ponoć. Spoko,
ale nie mamy już kasy, odpowiedzieliśmy zgodnie z Edwardem – Cameron miał już
dość i poszedł do domu. Spoko, Win na to, załatwimy to tak, że dziś nic nie
zapłacimy, a ja w podzięce za browary biorę to na siebie i zapłacę im jutro.
Popatrzyliśmy na siebie z Edwardem i ustaliliśmy w sumie bez słów, że chyba nie
mamy nic do stracenia.
Melina mieściła się istotnie o dwa kroki od Cup
Corner. Po pierwsze jednak, z niejasnych doprawdy
przyczyn, obsługa jakoś nie była chętna, żeby wpuścić nas na krzywy ryj Wina. Po drugie, może nie jestem bywalcem karaoke, ale za chuja
nie wyglądało to jak karaoke. Nie jestem też bywalcem burdeli, ale własnie na
burdel to ewidentnie wyglądało. Znów więc rzuciliśmy sobie z Edwardem
porozumiewawcze spojrzenie, po czym pożegnaliśmy się z Winem i Sunnym, którzy
jeszcze chyba próbowali coś desperacko negocjować, i poszliśmy dalej.
Ostatni przyjazny przybytek nazywał się Blue
cośtam i istotnie zanurzony był w zimnej onirycznej niebieskiej poświacie
świetlówek. Tam właśnie wydaliśmy ostatnie drobne na cztery butelki myanmara i
paczkę Marlboro.
Przyjechać do Birmy i trafić na współlokatora,
z którym można się porządnie napić i pogadać o Dostojewskim, Gogolu, Czechowie,
Bułhakowie, Nabokowie, i wszystkich innych Turgieniewach i Jerofiejewach, jacy
człowiekowi w takim stanie sa w stanie przyjść do głowy. Bezcenne.
P.S. Karteczka adresowa, którą niby zostawiłem w taksówce, co
zafundowało mi niejakiego stracha na moment, znalazła się następnego dnia w
plecaku. Brawo dla mnie...
Klasyk na dziś:
Zwłaszcza sposób, w jaki wszyscy wydmuchiwali w górę
nosem i ustami dym z cygar, wskazywał na ich wielką nerwowość.
Franz Kafka, Przemiana
Po polsku mówi się "cudzoziemka." Pora chyba rzucić Dostojewskich i Gogoli i zabrać się za Kuncewiczową. ;)
ReplyDelete"Czasy świetności" bywają też nazywane "czasami globalnego imperialistycznego wyzysku", słodkie mogą być tylko pod względem złudnej powierzchowności, reszta to w istocie wręcz bolesna gorycz.
Chciałbym napisać, że każdy ma takie dziedzictwo kulturowe na jakie sobie zasłużył, ale... to by było całkiem nielogiczne, nie mówiąc już, że mało poważne. Pojawieniem się takiego pojęcia jednak obwiniam równie chyba mało poważną szemraną osobistość zwaną, jak przypuszczam dosyć ironicznie, "Win". Ostatecznie możnaby zasugerować postulat, że miejsce dziedzictwa kulturowego jest w muzeum. :P
"Na burdel (...) wyglądało." Jak wygląda burdel? Tzn. wiem, jak u nas wyglądają np. "Rozi" albo "Hades", ale jak wygląda tamtejszy?
Bardzo mi się podoba zdjęcie z Panem Bez Twarzy. :D
Dziwaczne słowo, "cudzoziemka"... Jakieś takie pejoratywne. Nie dość, że kobieta, to jeszcze z cudzej ziemi... Zostanę przy forejnerce. Teraz zamiast polskiego, zgłębiam, przy okazji spelling bee, angielskie słówka-których-nikt-nie-używa. Jak na przykład 'brouhaha'...
ReplyDeleteWyzysk wyzyskiem, ale co zbudowali, to zbudowali. Powierzchowne piękno góruje niekiedy nad głęboką brzydotą, Paolo Coelho. Poza tym, bazując na swojej powierzchownej wiedzy historycznej, zaryzykuję twierdzenie, że pod wieloma względami tubylcomom w Birmie za Anglika żyło się lepiej, niż teraz.
Nie jestem, powtarzam bywalcem burdeli, ale klimacik taki rozihadesowy był wyczuwalny po prostu. To takie miejsce na zasadzie, że nie ma co tłumaczyć, jak je rozpoznać, jak się tam znajdziesz, to będziesz wiedzał po prostu...
Człowiek bez twarzy to Cameron...