Why the hell? • trup na pokładzie, czyli zawiązuje się akcja • haust
powietrza za 25 dolców • pan Mohan po drugiej stronie szyby • o bagażu
odprawianym i podręcznym, czyli koncept wolności w odniesieniu do potrzeb • czy
szczęśliwe nudle marzą o elektrycznej pościeli
Yangon, Birma, noc z piątku, 28 czerwca na
sobotę, 29 czerwca 2013, za kwadrans jedenasta
Burma. Why the hell? Sam nie wiem. Jakiś zew podświadomości
pewnie. Kryzys związany z nadchodzącym trzecim krzyżykiem. Zniesmaczenie
pozycją zawodową w ojczyźnie. Brak pomysłu na rozwój, nie tylko zawodowy. Potrzeba
odświeżenia relacji z Połówką. A może zew zewnętrzny, może nie bez kozery Yangon, po spolszczeniu Rangun, zwano kiedyś Dagonem?
Ciągnęło mnie w świat w każdym razie i tyle, a Birma sama się jakoś napatoczyła
po odrzuceniu ofert z Turcji, Rosji i Indii. Żadnej ideologii, żadnej
młodzieńczej fascynacji, która nagle odżyła, miejsce na roztrząsanie sensu
życia dobre jak każde inne, a płacili najwięcej. Jeden przynajmniej rozsądny
argument w obliczu zostawienia w Polsce żony i syna, za którymi zacząłem
tęsknić do bólu kiedy tylko wysłałem do niejakiego Boba maila, że przylatuję.
Przekminiłem przy
nadawaniu bagażu. Gość z Lotu, który mnie obsługiwał twierdził, że skoro Thai
Airlines, którymi miałem lecieć z Bangkoku do Yangonu, należą do Star Alliance,
to bagaż można chyba odprawić od razu do portu docelowego. Na co ja, że spoko,
że mogę odebrać na wszelki wypadek w BK i nadać dalej, że jeszcze zgubią na takim
dużym lotnisku i będzie padaka. Na co on, że faktycznie będę miał dużo czasu i
że wszystko załatwię w strefie tranzytowej.
Gówno prawda. Idę za drogowskazem na Baggage
Claim, a tu przede mną ni stąd ni z owąd wyrasta kontrola paszportowa. Tłumaczę,
że ja nie chcę do Tajlandii, że ja tylko walizeczkę i lecę dalej, ale nie, wiza
musi być. Miesięczne wizy do Tajlandii dla Polaków są za darmo, taki ukłon
rządu w stronę coraz liczniejszych rzesz polskich turystów, więc specjalnie się
nie kłócę. Przechodzę, czekam, czekam, odbieram, jaram się, bo już się bałem,
że, jak twierdziła pani Niemka z Lufthansy we Frankfurcie, walizeczka jednak
poleciała do tego Yangonu. Idę się odprawić dalej. Pani Tajka z Thai Airlines
przegląda mój paszport coś nazbyt dokładnie. Wizy do Birmy szuka, oczywiście.
‘Nie mam wizy’, objaśniam, ‘dostanę upon
arrival na lotnisku w Yangonie.’
‘A to dokumenty proszę.’ Wyciągam wszystkie te
listy. ‘A zdjęcia są?’
‘Są.’ Wyciągam. Nie trzeba, wierzy na słowo. ‘Dziękuję,
to wszystko?’
‘Oczywiście, że nie. Sori mister, ale muszę
skasować 700 baht jakiegoś cholerego airport taxu.’
‘Nie mam baht.’
‘Tam jest kantor.’
‘Twoja stara kantor.’
Oczywiście nie ma
tak lekko, żeby wrócić z bahtami zaraz po wydaniu na nie 25 dolarów. Trzeba iść
do biura Thai Airlines, wziąć numerek, poczekać 25 minut, dostać karteczkę i z
tą dopiero karteczką dokończyć odprawę. Na pocieszenie, dostrzegając moje
spojrzenie niepewnie odprowadzające walizeczkę jadącą taśmą w nieznane, pani
Tajka zapewnia mnie, że nakleiła naklejki i żebym się nie martwił. Na drugie
pocieszenie między odebraniem bagażu a niepotrzebną odprawą wyszedłem sobie na
chwilę z lotniska na papierosa, więc tak jakby byłem w Tajlandii. Łyk powietrza
skażonego mentolowym camelem kosztował mnie wprawdzie 25$, ale byłem,
zauważając przy okazji, że lotnisko nie jest oblegane przez taksówkarskich
naganiaczy.
Dalej poszło już
zadziwiająco gładko. Junta z brudnej budki biura imigracyjnego Republic of the
Union of Myanmar (jak w 1989 r. przewał Birmę rząd, jeden z tych wspaniałych
pomysłów z kategorii “przenieśmy stolicę z Yangonu do pięciokrotnie mniejszego
Naypyidaw, o którym nikt nie słyszał, bo właśnie go zbudowaliśmy”) prawie nie
spojrzała na moje dokumenty, za to z chęcią zainkasowała 50 dolarów w
gotóweczce. Jeszcze stałem przy okienku, czekając na wlepkę w paszporcie, gdy
dojrzałem przez szybę dzielącą mnie od holu lotniska tablicę ze swoim imieniem
i wyzierającą spod niej uśmiechniętą pyzatą hinduską buzię, buzię Mohana,
włąściciela sieci 13 szkół Brainworks/TOTAL, mojego szefa. Po
paru minutach znalzałem się po jego stronie szkła Na powitanie usłyszałem, że
mam bardzo mało bagażu.
A owszem, mam bardzo mało bagażu, że się tak na
chwilę nad tym rozwiodę, albowiem problem nadbagażu towarzyszył każdej z moich
dotychczasowych eskapad zawodowych. Raz musiałem dopłacić, raz niby musiałem
dopłacić, ale udało mi się wymigać, w pozostałych przypadkach drżałem o to, że
każą mi dopłacać. A że z wiekiem przychodzi niekiedy mądrość, tym razem powiedziałem
sobie “dość”. Spakowałem się w walizeczkę, która zwykle służyła mi za bagaż
podręczny. 13.8 kilograma. A w plecaczku tylko komputer, dokumenty i gazety.
Ryzyko wagowego przypału zerowe. Oto jak ograniczenie potrzeb daje wolność.
Mr. Mohan, w tandemie z
Sue, lokalną dyrektorką którejś z filii, objął prowadzenie w klasyfikacji
najbardziej ogarniętych odbieraczy z lotniska. Był na czas. Miał zorganizowany
transport. No i zabrał mnie do Happy Noodles, mimo że się wzbraniałem, bo
wydawało mi się, że nie jestem głodny. Zmieniłem zdanie w obliczu smażonego
makaronu z kim chi, krakersów z tofu, podwójnie smażonego tofu z sosem tamaryndowym
i herbaty jaśminowej. Ale nie będę przynudzał, bo Mohanowy ‘welcome’ dopiero
się rozkręcał. Na moje pytanie, czy dałoby radę wymienić dolary na lokalne kyaty
odpowiedzi udzielił prostej i jakże wyrafinowanej: “Masz tu sto tysięcy,
wystarczy Ci na parę dni”. I to nie tak, że coś tam wygrzebał z kieszeni – plik
banknotów o niskich nominałach, z oczywistych względów zdecydowanie łatwiejszych
w użyciu niż te większe, miał już przygotowany. Ale ostatecznie i do głębi ujął mnie wręczając mi zalaminowaną
mapę miasta z zaznaczonymi ważniejszymi lokacjami oraz zestaw sześciu równie
zalaminowanych karteczek z najpotrzebniejszymi adresami w wersji angielskiej i
myanmarskiej. Kto próbował łapać w Azji taksówkę posiadając tylko angielski
adres destynacji, ten zrozumie.
Po
tym wszystkim fakt, że mój pokój jest czysty, że łóżko czeka pościelone
świeżutką pościelą, że leżą na nim nowiutkie nieśmigane zafoliowane ręczniki, a
na półce w czystej łazience znajduje się równie nieśmigana szczoteczka do
zębów, pasta, szampon i mydło, wcale a wcale mnie nie zdziwił.
Nie zdziwiło mnie też
wcale a wcale, że w moim pokoju nie działa światło. No bo bez przesady, do diabła,
to w końcu Azja.
Tyle czasu i jeszcze żadnego komentarza!
ReplyDeleteNowy tytuł. Hmm. Bardzo filozofujący. No i ten bezwstydnie ejdżystowski komentarz z perspektywy niedoszłego trzydziestolatka na start. No ale sens życia przynajmniej w jakiejś części (konkretnie tej części o życiu w pokoju i harmonii z ludźmi innych wyznań i nacji, a może nawet i ten o przeczytaniu dobrej książki raz na jakiś czas) udaje ci się realizować dzięki temu wyjazdowi...
Ale jednak, z przyczyn wiadomych, nieco smutny to początek, a reaktywacja bloga to niewielkie pocieszenie. Cieszę się, że choć pierwsze wrażenie było przeważnie pozytywne, oby rzeczywistość nie zaczęła się prędko dopominać o przywrócenie równowagi w postaci miłych złego początków?
Pewnie już pracujesz, M., więc powodzenia. Czekam na kolejne sprawozdania, oby pojawiały się terminowo!
Mam nadzieję, Michale, że będziesz się tam czuł dobrze! Brak rodziny u boku z pewnością tego nie ułatwi, ale podobno są tam bardzo przyjaźni i życzliwi ludzie:)I kraj piękny, więc będzie można zwiedzaniem zapełnić wolny czas. Ja ze swej strony czekam na fotorelacje:) No i oczywiście opisy kuchni mile widziane:)
ReplyDelete