Monday, July 22, 2013

Birma. Po diabła. Rozdział III

Na południe • kuchnia yangońskich przedmieść • gdzie się podziały jednoślady, czyli o ruchu drogowym kolejnych słów kilka • niech żyje führer • zagadka zielonych pakiecików • mnisi i mniszki • azjatyckim słodkościom mówimy “nie” • narada w Mya Sabel • taksówką, mister, taksówką


Yangon, niedziela, 7 lipca 2013, czwarta po południu

Portfel, papierosy i zapalniczka, chusteczki, komórka, raczej z przyzwyczajenia, bo przecież i tak nie działa, chyba, że jako zegarek, jakieś świstki papieru i długopis, klucze. Plus zalaminowana mapa i takież karteczki adresowe. Wszystko to w plecaku w wodoodpornej sakwie. Pora deszczowa w końcu, która trwa już od dobrych dwóch miesięcy i potrwa do października mniej więcej. Cel: dostać się do tak zwanego centrum Yangonu. Tak zwanego, bo w gruncie rzeczy jest to południowa część miasta, tuż nad rzeką Yangon. Gdzieś tam znajdować się ponoć miało studio Jenny Yoga.
           
            Oczywiście mogłem pojechać taksówką. Alternatywnie autobusem, gdyby udało mi się wydedukować gdzie i jak się go łapie, jak się za niego płaci i gdzie właściwie wysiąść. Ale pierwsza wycieczka dokądkolwiek, nawet wyjątkowo nudnymi ulicami wyjątkowo nudnego miasta, ma to do siebie, że na swój sposób zchwyca na każdym dosłownie kroku. Każdy mijany mieszkaniec jest wart uwagi, każdy sklepik czy jadłodajnia warta odwiedzenia, czy choćby rzutu okiem. Nie ma zresztą co wymieniać, na tym etapie chłonie się dosłownie wszystko. Każdym zmysłem, przez cały czas. Pierwsze dni, może nawet pierwsze tygodnie pobytu w nowym miejscu są też pięknym czasem emigranckiego miesiąca miodowego, czasem, kiedy umysł jest w fazie porządkowania rzeczywistości, dopiero tworzy ramy, w których będzie mógł sprawnie funkcjonować, tworzy stereotypy. Po jakimś czasie wszystko powszednieje, chcąc nie chcąc przestaje się zwracać uwagę na wszystkie te magiczne drobiazgi.

            W drogę więc, nie traćmy czasu na filozofowanie. Analiza mapy wykazała, że konsekwentne poruszanie się w kierunku południowym, a na ewentualnych rozdrożach nie dających takiej możliwości wybieranie dróg prowadzących na południowy-zachód lub zachód, powinno, po jakichś siedmiu kilometrach, doprowadzić mnie w okolice China Town w Lanmadaw. W obliczu tego planu, i w obliczu braku obdarzonej supermocą orientacji w terenie małżonki u boku, potrzebowałem kompasu. Na szczęście znam siebie i swoje ułomności nie od dziś, kompas więc na nowo odkrywanych terenach, nawet zurbanizowanych, noszę ze sobą praktycznie zawsze.   

            Mając na uwadze możliwość, a nawet mając w planie spotkanie Jenny, jedynej nauczycielki jogi w całym Yangonie, która ma swoją stronę internetową, zakładałem dotarcie na miejsce w okolicach szóstej, kiedy według rozpiski sobotnie zajęcia się zaczynają, może siódmej – kiedy się kończą. Wyszedłem więc z domu około pół do czwartej. Jakoś tak się złożyło, że nie zjadłem wczesniej śniadania ani lunchu, w związku z tym moje pierwsze obserwacje fiksowały się przede wszystkim na temacie jedzenia.

Droga zdawała się wciąż prowadzić przez przedmieścia. Ma to dla poszukującego strawy niebanalne konsekwencje dwojakiego rodzaju, związanego z dwoma podstawowymi typami przedmieść. Mamy zatem przedmieścia typu sypialnianego. Po obu stronach drogi ciągną się pustawe osiedla mieszkalne, które zapewne mają swoje jadłodajnie, ale by do nich dotrzeć, należałoby zboczyć z obranej trasy, czego nie chciałem robić. Drugi typ przedmieść to brudne i zatłoczone skupiska maleńkich sklepików, straganików i herbaciarni, jakby wioski w mieście. Da się tam zjeść, ale raczej nie ma co liczyć na przytulną knajpkę oferującą nie tylko dobre jedzenie, ale i, jakże ważne na tym etapie, menu w języku angielskim lub z obrazkami. No i spokojne miejsce, by nacieszyć się miejscowymi przysmakami. Postanowiłem z konkretnym posiłkiem poczekać, a w międzyczasie znów wystawić na próbę swoje wnętrzności i spróbować przekąsek ze straganów. Wybierałem, trudno ukryć, trochę na chybił trafił, miejscowy Dionizos był jednak dla mnie wyjątkowo łaskawy. Najpierw skosztowałem czegoś, co okazało się być bananem w cieście. Następnie, na innym straganie, kupiłem coś w rodzaju omleta, trochę przesadnie nasiąkniętego olejem, który sprzedawca pociął nożyczkami na kawałki, wrzucił do foliowej torebki i wręczył mi razem z wykałaczką. Na koniec skusiłem się na sajgonki. Żadna z przekąsek nie kosztowała więcej niż parędziesiąt groszy za porcję, a dzięki nim mogłem wreszcie nieco trzeźwiej spojrzeć na miasto, przez które maszerowałem.

            Parę lat temu zakazano poruszania się po Yangonie motorami i skuterami. Ponoć to wina jakiegoś cyklisty, który bezczelnie rozbił się o limuzynę jednego z generałów czy innego rządowego vipa. Nie mam pojęcia, co stało się ze wszystkimi jednośladami silnikowymi, fakt faktem jednak, że zakaz najwyraźniej jest egzekwowany. Dziwne pod tym względem wrażenie robi Yangon na tle innych miast azjatyckich, jezdnie i pobocza wydają się jakby mniej zatłoczone, rzadziej też kierowcy samochodów używają klaksonów, podstawowego azjatyckiego środka komunikacji pośród użytkowników dróg.       
           
            A skoro przy drogach jesteśmy – na samej drodze nawet, bo chodniki są tu podobnie niepopularne jak w Jakarcie – warto poświęcić moment organizacji ruchu. O prowadzeniu pojazdów z kierownicą po prawej stronie po prawej stronie drogi już było. Teraz więc o znakach drogowych. Znaków drogowych nie ma. Teraz o sygnalizacji świetlnej. Widziałem kilka dosłownie sygnalizatorów, na największych skrzyżowaniach. To teraz o oświetleniu dróg. Oświetlenia dróg prawie nie ma. Gdybyście lecieli kiedyś, jak mnie wypadło, z Bangkoku do Yangonu wieczorową porą, wyjrzyjcie przez okienko podczas startu i podczas lądowania. Bangkok emanuje typową metropolitalną łuną tysięcy świateł wszelakiego rodzaju. Podczas lądowania w Yangonie – to nie norweski Torp 120 kilometrów od Oslo, lotnisko jest praktycznie w mieście – ma się wrażenie, że coś się musiało popsuć i ląduje się awaryjnie w środku dżungli… No to na koniec o przejściach dla pieszych. Żart. W Downtown, jak określa się tu z amerykańska centrum, pewno są, ale nie ma ich, bez względu na poziom ruchu pieszego, który bywa bardzo wysoki, na tych kilku kilometrach, które dzielą ów Downtown od Thingongyun, mojej dzielnicy. Żeby przejść przez ulicę należy, jak w starych grach komputerowych, pokonywać po jednym pasie na raz, uważając by nie rozjechała nas kawalkada samochodów, autobusów i ciężarówek przed nami i za nami. Można też, alternatywnie, poczekać, aż droga się zakorkuje, najłatwiej o to w okolicach skrzyżowań, i sprawnie przemknąć pomiędzy stojącymi pojazdami. Koncept pierwszeństwa pieszego na drodze nie tylko nie jest w Yangonie – ani zresztą w żadnym innym miejscu w Azji, w którym byłem, może poza Hongkongiem – uznawany, ten koncept po prostu nie istnieje w tutejszej świadomości. Jest tak niedorzeczny, że jest nie tylko nie do pojęcia, ale w ogóle nie do wyobrażenia sobie w najbardziej wykręconych narkotycznych wizjach. Jesteś pieszo, ja jestem samochodem, jeśli dojdzie do kolizji, ty ucierpisz bardziej, więc się orientuj, tyle. Ja jestem ciężarówką, ty samochodem, więc, rozumując w ten sam sposób, to ty musisz uważać. No, chyba że jesteś lokalnym watażką. Wtedy, jeśli przeżyjesz i będziesz w stanie o tym opowiedzieć, możesz banować cały ruch uliczny w Yangonie.  

            Innym konceptem, który nie pojawia się najwyraźniej nawet na horyzoncie życia umysłowego przeciętnego yangończyka jest temat nazizmu. Swastyka jest znakiem graficznym znacząco wyprzedzającym nazizm w czasie i w związku z tym powszechna obecność tego symbolu w kulturach azjatyckich jest oczywiście zrozumiała. I w Europie zresztą, w tym w Polsce historia tego symbolu jest długa i interesująca. Dziwi mnie jednak wciąż, przyznaję, jak chętnie i, zakłądam, bezmyślnie, tubylcy posługują się jej wersją nie pozostawiającą żadnych niedomówień – czarną, pochyloną o 45 stopni, w białym kole wpisanym w czerwony prostokąt. Znajoma flaga w standardzie zdobi t-shirty, czasem ma formę naszywki na kieszeni spodni, tego dnia jednak trafiłem na jej wersję jeszcze bardziej odjechaną. Na chodniku siedział sobie w kucki staruszek i wyszywał. Jakimś szydełkiem, na białym płótnie. Zatrzymałem się na chwilę, żeby popatrzeć, nierzadko rękodzieła tego typu ulicznych rzemieślników są mistrzowkie. Staruszek był bardzo miły, pokazał mi jak przewleka włóczkę szydełkiem i jak tworzy w ten sposób wzór. Generalnie jakieś miejscowe kolorowe esy-floresy, serduszko z napisem ‘love’ i tak dalej. A tu nagle bach, hakenkreuz… Pamiętam, jak w przedszkolu rysowało się swastyki, jeszcze nie bardzo wiedząc, o co chodzi, ale jakoś przeczuwając, że to symbol czegoś bardzo złego, a w każdym razie zakazanego. Pokazywało się szybko nakreśloną swastykę koledze i pośpiesznie przerabiało na okienko domku, żeby pani nie zauważyła. Najwyraźniej nawet tak elementarne skojarzenia i tak elementarne poczucie przypałowości nie towarzyszą tutaj tworzeniu i obnoszeniu się z godłem NSDAP i III Rzeszy.

           
Nie mniej niż swastyki, zafrapowały mnie, choć w sposób zupełnie odmienny, liczne widziane po drodze straganiki, których właściciele na niewielkich zielonych liściach rozsmarowywali jakąś białawą maź. Następnie – starałem się, nie chcąc się zatrzymywać i gapić, śledzić proces na kolejnych napotykanych kramach – na posmarowane liście wysypuje się jeszcze jakieś pokruszone skłądniki, po czym całość zawija się w pakiecik. Papierosy, czy cygaretki – to była moja pierwsza myśl. Ale liście wyglądały na zbyt świeże, by dały się palić… Jeszcze tego samego dnia miałem się dowiedzieć, co to takiego i do czego służy, ale nie będę uprzedzał faktów. Taka odrobina suspensu dla ożywienia opowieści…    

Buddyjskich mniechów i adeptów buddyzmu w wieku szkolnym pełno jest, okazuje się, nie tylko na mojej drodze do szkoły. Roi się od nich przede wszystkim w okolicach licznych świątyń, ale w poszukiwaniu datków przemierzają również nierzadko, niczym akwizytorzy, sklepikowe pasaże, niekiedy chodzą między stojącymi w korkach samochodami. Nie mniej chyba jest buddyjskich mniszek, które z ogolonymi głowami wyglądają zupełnie jak mnisi, tyle że noszą się raczej, obok ciemnej czerwieni i brudnego pomarańczu, w wyrazistym różu. Buddyzm, na marginesie, jest w Birmie religią zdecydowanie dominującą, zrzesza około 90 procent użytkowników usług religinych. Chrześcijaństwo i islam plasują się zgodnie na drugim miejscu, każde zgromadziło po 4 procent lajków i wybudowało wcale niemało, odpowiednio, kościołów i meczetów. Gdybyście chcieli, jak ja miałem w planie, by analizę uczynić łatwiej ogarnialną, przreliczyć to na pogłowie, sprawa trochę się komplikuje: według różnych źródeł Birmańczyków jest od 48 do 70 milionów.

Byłem mniej więcej, jak oceniałem, w dwóch trzecich drogi, kiedy spostrzegłem pierwsze chyba miejsce, które na tle okolicznych przybytków wyglądało wręcz posh. ‘Mya Sabel’, głosił szyld. Przez szybę wyglądało to jak piekarnia-cukiernia, co na Daleki Wschodzie wcale nie brzmi apetycznie, ale skuszony szczodrym oświetleniem i czystością, postanowiłem tam wstąpić.

Zatrzymajmy się tu na chwilę, w progu, by wyjaśnić dwie kwestie. Pierwsza kwestia: dlaczego na hasło ‘piekarnia-cukiernia’ oduczyłem się w Azji reagować ślinieniem się? Prosta sprawa, przy całym szacunku i podziwie dla kulinarnego geniuszu miejscowych, pieczywo i słodycze po prostu im nie wychodzą. Pieczywo klasyczne w naszym rozumieniu nigdy nie było tu  podstawą diety, więcej – zdecydowana większość tubylców nigdy nie miałą okazji spróbować, jak smakuje chleb. W związku z tym produkuje się je zupełnie na czuja, na podstawie wyobrażeń o tym, jak powinno wyglądać i jak smakować. Wygląd defaultowego chleba zaimportowano prawdopodobnie, wraz z innymi dobrodziejstwami kolonizacji, ze Zjednoczonego Królestwa. I ten aspekt udaje się nawet odtworzyć, chleb tostowy, sprzedawany w Azji, praktycznie zawsze krojony i zapakowany w folię, wygląda nawet zachęcająco, trochę się tylko podejrzanie błyszczy skórką i miąższ ma dziwnie biały, czasem żółtawy. W kwestii smaku jest jednak zdecydowanie gorzej. Jest mdły i słodkawy, ani to chleb, ani drożdżowka, ale przede wszystkim wydaje się być po prostu zupełnie sztuczny. Jakby go nie wypiekali, tylko produkowali na taśmie fabrycznej. Nie pachnie chlebem, konsystencję ma jakąś puszystą. Jest gorzej niż w Wielkiej Brytanii, a to już coś znaczy. Z ciastami i ciastkami, a wręcz sodyczami ogólnie, rzecz ma się podobnie. Zdolni miejscowi rzemieślnicy potrafią perfekcyjnie odtworzyć wygląd sernika czy tortu z jagodami. Zza szybki wszystko wygląda bosko, doprawdy trudno się zdycydować, co zamówić, najlepiej wszystko. Niestety – a może i takstety – wszystko smakuje właściwie tak samo. Słodko. Za słodko. Tyle. W dzisiejszym kąciku kulinarnym prezentuję niniejszym w ramach podsumowania przepis na ciasto azjatyckie: mieszamy cukier, żelatynę, barwniki, nie szczędzimy e-składników generalnie, po czym z powstałej masy formujemy coś bardzo ładnego i apeytcznego. Gotowe, smacznego!

No, ale druga kwestia króciutko: dlaczego skusiło mnie oświetlenie? Otóż lokale w tej trzecioświatowej Azji, czy to jadłodajnie, czy sklepy, są zwykle oświetlone skąpo, że tak powiem delikatnie. Takie spelunki podejrzane. Przechodzi się koło jakiegoś garażu, niby jest jakiś brudny szyld, niby ktoś siedzi w środku i coś je, ale w sumie cholera wie, czy to jadłodajnia, czy może rodzina grabarza się pożywia. Jedzenie może tam być najlepsze na świecie, ale jakoś po prostu brak światła – nie wiem, czy związany z takimi a nie innymi przyzwyczajeniami, czy z oszczędnością – sprawia, że lokal nie wydaje się wcale a wcale serdecznie zapraszać do środka. Bywa oczywiście, że w okolicy nie ma innej opcji. Często okazuje się wtedy, że jedzenie istotnie jest super, jest tanio, a do tego zupę i herbatę dają gratis. Oczywiście podczas następnej wizyty już nie zwraca się uwagi na półmrok, przestrzeń jest już oswojona. I można się śmiało pośmiać z przechodzących obok turystów, którzy od dwóch godzin szukają dobrze oświetlonego miejsca z obrazkowym menu.

Dlaczego relatywna czystość Mya Sabel tak mnie ujęła, wyjaśniać chyba nie muszę. Nie stójmy więc dłużej w progu, wejdźmy… Istotnie, jest to w dużej mierze piekarnia-cukiernia, ciastka za szybką zdecydowanie wołają ‘zjedz mnie’, prawie się zdecydowałem na brownies, które wyglądały naprawdę jak brownies. Zanim jednak uległem ich czekoladowemu urokowi, zauważyłem, że w menu – z obrazkami, a jakże – znajdują się pozycje jeszcze bardziej interesujące. Ponieważ po przekąskach ze straganików nie byłem już tak głodny, jak na początku wyprawy, poprzestałem na pysznych smażonych chińskich pierożkach, lekkiej zupie z kapustą, marchewką i kulkami mięsnymi, dzbankiem herbaty jaśminowej oraz szklance soku pomarańczowego z lodem. Sok odrobinę mnie rozczarował. Zawierał niewąpliwie jakieś świeże pomarańcze, to nie Syria jednak, gdzie wąsaty sprzedawca, lub jego młody pomocnik, w potężnej maszynie wyciskali sześć miejscowych pomarańczy, może i więcej, by otrzymać szklankę najpyszniejszego na świecie świeżego soku.

No ale źle nie było, pierożki wymiatały a za całość zapłaciłem może 8 złotych. Na tyle źle nie było, że postanowiłem sobie miejsce odnotować i wrócić przy okazji na inne smakołyki. I tu pojawił się klasyczny problem. Kiedy poprosiłem obłsugę o wskazanie mi na mapie gdzie właściwie jesteśmy, zapanowała konsternacja. W pierwszej chwili pomyślałem, że kelner nie wie po prostu, o co mi chodzi. No bo jak to ‘where are we?’ przecież jesteśmy tutaj, w Mya Sabel! Ale nie, zakminił, tylko nie wiedział po prostu. No ale poszedł po rozum do głowy. Zapytał ziomków. I, jak to w takich przypadkach bywa, po chwili cała restauracja stłoczyła się nad moją mapą i zaczęła radzić, gdzie właściwie znajduje się Mya Sabel. W końcu któryś palec wskazał mi jakieś miejsce. Tu. Miejsce wydało mi się wyjątkowo mało prawdopodobne – według mapy w odległości paruset metrów od niego jest całkiem spore jezioro, ogród zoologiczny i Shwe Dagon, największa bodajże, a na pewno najsłynniejsza, świątynia w Birmie. Może jestem trochę nieogarnięty w terenie, ale chyba nie przegapiłbym wszystkich tych punktów orientacyjnych na raz. No ale nie wdawałem się w dyskusje, tylko postawiłem długopisem kropkę, gdzie wskazali i pożegnałem się z uśmiechem. Trafić pieszo to tu trafię, gorzej jednak z wzięciem taksówki, bo drogę moge pokazać, ale ceny kursu bez destynacji raczej nie ustalę… No nic, zobaczymy.

Skorośmy już zagłębili się w temat umiejętności nawigacyjnych tubylców, warto jeszcze jedną ciekawostkę przytoczyć, chociaż, jak w tej scence z elektrykami, czuję, że się powtarzam z takimi historiami skąd bym nie pisał. Idę sobie więc raźno na południe, wygląda na to, że za chwilę zacznie się centrum. Ale spytam, myślę sobie, na wszelki wypadek, zawsze miło z miejscowymi zagadać. Wybieram oczywiście takich z pozoru bardziej łebskich no i pytam. O Lanmadaw, to dzielnica powszechnie znana, a stamtąd już będę szukał konkretniej miejscówki Jenny. Lanmadaw owszem, znają. ‘Ale panie, to daleko, najlepiej wziąć taksówkę’. Tłumaczę więc z mapą i uśmiechem, że ja mieszkam o tu, teraz jesteśmy z grubsza o tu. Przeszedłem pięć kilometrów, to te dwa chyba jakoś jeszcze dam radę, więc w którą stronę mam iść. ‘Tam, ale to daleko, nalepiej wziąć taksówkę’. Facepalm.



Klasyk na dziś:

Ale nawet o tych, którzy ne wykorzystują opóźnienia do rozmyślań, nawet o nich pomyślano: nie skąpi się im płyt gramofonowych, proponuje się nabycie czekolady, lodów, papierosów, bo tu – jakież to dobrodziejstwo! – wolno palić w kinie. Gdyby tego zabroniono, wybuchłoby zapewne powstanie, bo u Irlandczyków namiętność do kina łączy się z namiętnością palaczy.

Heinrich Böll, Dziennik irlandzki







5 comments:

  1. Ja tam zawsze wybiorę spelunkę zamiast rozświetlonej na cztery świata strony radosnej gospody (względnie nie mniej zapraszającego światłem i kolorami McDonalda). To jednak oznacza tyle, że i we mnie tkwi niestety potencjał hipsterski :) Michale, miarkuj się z poziomem literówek, z każdą notką ich liczba wzrasta, co zasmuca co poniektórych czytelników. Niedogodności lektury częściowo rekompensuje opublikowany przez Ciebie cytat.

    ReplyDelete
  2. Tylko widzisz, samodzielna korekta bywa zawodna, komputerowa też (choć chyba nie jest niewskazana?), a przedstawienie tekstu komuś innemu do sprawdzenia stwarza możliwość przecieku. A wtedy cały efekt dwóch cliffhangerów w jednym rozdziale (potencjalna wizyta u Jenny Yogi i tajemnica zawartości zielonych liści) mógłby zostać popsuty przez spoilery. Toć to istny konflikt tragiczny. Czy M. uda się wybrać mniejsze zło? I tak oto, moi drodzy, mamy cliffhanger numer 3. Genialne!

    ReplyDelete
  3. Mocne słowa, chciałbym Cię zobaczyć, jak pewnym krokiem wkraczasz do owej spelunki, sadowisz się na plastykowym stołku między pająkiem i karaluchem po czym, w menu nawet nie spojrzawszy, zamawiasz wegetariańskie jedzenie... :P

    To takie zaproszenie zawoalowane ;)

    Mam problem z tymi literówkami, im tekst dłuższy, tym ich więcej. Niestety mam niepolską wersję worda i samo się nie poprawia. Co wyłapię, to wyłapię, ale reszta, niestety, niczym wysypka zwiastująca dengę, może obrzydzić lekturę co delikatniejszym czytelnikom.

    Jak ktoś ma ochotę zostać korektorem wolontariuszem, zapraszam. Jakoś nauczę się żyć z widmem przecieku czającym się za plecami...

    ReplyDelete
  4. A nie boisz się ingerencji w działalność artystyczną? Od korekty do redakcji krótka droga... znam takich, którzy by się nie zawahali. :P

    Słownik do edytora tekstu chyba nie jest trudno ściągnąć, ja mam tylko Open Office to nie powiem Ci dokładnie jak, oto co znalazł Wuj Google: http://support.microsoft.com/kb/322198/en-us. Chyba że Twój Word jest na tyle niepolski, że nic się nie da zrobić.

    ReplyDelete
  5. Słuszna uwaga, Umgenni, chciałam zaoferować swoje usługi (wszak wolontariatów nigdy za wiele:), ale lepiej nie ryzykować. Ciężko nie ulec pokusie redagowania, gdy już się człowiek za korekty zabiera.
    Jeśli idzie o spelunki, faktycznie niezbędny byłby udział przynajmniej dwóch (ew. dwojga) kompanów, z tekturowym pudełkiem od planszówki na podorędziu. Wówczas żaden pająk czy karaczan nie byłby mi straszny. Można by pić do woli wino i rozmawiać do rana!!!

    ReplyDelete