Monday, July 8, 2013

Birma. Po diabła. Rozdział I


W dżungli • Biały Dom • obsada, czyli zagadka kosza na bieliznę zostaje rozwiązana • o ruchu drogowym słów kilka • na zwiadach, czyli twarze w błocie


Yangon, niedziela, 30 czerwca 2013, pół do dziewiątej wieczorem

Obudziłem się o piątej rano. Może mana już się zregenerowała, a może ze snu wyrwały mnie odgłosy dżungli. Prawdę mówiąc nie mam pojęcia, jakiej fauny spodziewać się w Yangonie, w ogóle wyjątkowo słaby reaserch zrobiłem tym razem przed podróżą, Birma jest dla mnie wielką zagadką, ale może to i ciekawiej. W każdym razie nie wiem co za potwory darły mordki w swoistym sun salutation, ale możnaby śmiało z odgłosów ich paszcz sklecić ścieżkę dźwiękową do kolejnego Indiany Jonesa czy innego Parku Jurajskiego.


A skoro już się obudziłem, niegłupim pomysłem wydało mi się rozejrzenie porządnie po nowym domu, zwanym, jak sie dowiedziałem z zalaminowanej karteczki adresowej, White House. Na moje włości składa się niewielki, mniej więcej dziesięciometrowy pokój, podobnych rozmiarów przedpokój i łazienka. Pokój to w sumie typowa hotelowa jedynka: łóżko, szafa, biurko z fotelem, kosz na śmieci, lokalny landszafcik z chatkami nad brzegiem rzeki, bambusami i palmami, klima i khalas. Plus dwa bonusy. Po pierwsze: aż trzy okna na dwie strony świata. Może nie wydaje się to na pierwszy rzut oka niesamowite, ale pamiętajmy, że wedle azjatyckich standardów urbanistycznych każde okno niewychodzące na ścianę domu obok albo kanał wentylacyjny jest swego rodzaju luksusem. Po drugie: balkon. Taras nawet, możnaby rzec, wystarczający z pewnością, żeby sobie rozłożyć matę do jogi i się powyginać z rana albo żeby, dla zachowania harmonii, wyjść wieczorem na papierosa. W przedpokoju znajduje się kolejna szafa, kosz na bieliznę, o którym za moment, i schodki na jakieś poddasze chyba, jeszcze nie zeksplorowałem. W łazience, również zaopatrzonej w okno, toaleta zachodniego typu, w sensie nie dziura, i prysznic typu azjatyckiego, czyli bez brodzika. Kiedyś mnie to dziwiło, teraz zdziwiłbym się, gdybym brodzik napotkał. Mimo że wilgotność powietrza jest wysoka, lana na podłogę woda, która nie ucieknie przez odpływ w posadzce wysycha prawie momentalnie. A im mniej sprzętów i krawędzi, tym mniej brudu i glonów.

Tyle terenów niepodległych. Przejdźmy do terytoriów zależnych. Na parterze mamy więc obszerną, całkiem nawet wyposażoną kuchnię oraz bardzo duży salon z sofami, stolikiem kawowym i plazmą. Jest satelita nawet. O tyle to zaskakujące, że, jak zauważyłem, chcąc wysłać światu zachodniemu esemesa “żyję”, telefon nie wykrywa mi żadnej sieci. Roaming, innymi słowy, nie występuje. Może wyjdę na niedzielnego podróżnika, ale w żadnym kraju tak jeszcze nie miałem. Komórka będzie najwyraźniej służyć w tym roku za budzik i zegarek. Z Tajlandii sobie ewentualnie potekstuję. Ciekawe swoją drogą, czy po takiej przerwie będę musiał jakoś palce na powrót do niej przyzwyczajać, czy jest to jedna z tych rzeczy pokroju jazdy na rowerze, których ponoć się nie zapomina, (choć, swoją drogą, Oliver twierdzi, że to bzdura).

Jest jeszcze przedpokój kolejny, jakieś pralnie, schowki etc. No i coś na kształt ogrodu wokół domu, w większości jednak, na modłę azjatycką, zalano to betonem. Wpływy na terytoriach zależnych dzielę z Edwardem, dwudziestosześcioletnim Anglikiem, który jest tu od poniedziałku i będzie pracować w tej samej, co ja filii szkoły, oraz Cameronem, Nowozelandczykiem lat około trzydziestu pięciu, który wygląda trochę jak Hugh Laurie – z czasów House’a, nie Czarnej Żmii, to by dopiero było zabawnie. Poza tym po posesji kręci się jakiś drobny kilkunastoletni tubylec, który pierwszego dnia chciał mi zanieść bagaż do pokoju i starsza pani, która będzie nam ponoć gosposić: sprzątać i robić pranie. Jeśli dobrze rozumiem system, mamy zostawiać pokoje otwarte, jeśli chcemy, żeby zostały sprzątnięte a kosz z brudnymi rzeczami wystawiać na zewnątrz, jeśli chcemy, żeby nazajutrz nasze pranie wróciło do nas czyste, pachnące i wyprasowane. W sumie nigdy mnie nie bolało sprzątanie i pranie, ale, nie oszukujmy się, jest to spora oszczędność czasu. No i ma to swój dziwaczny kolonialny urok.


Właściwie to mój kontrakt miał zacząć obowiązywać od poniedziałku 1 lipca, ale coż miałem lepszego do roboty w ten piękny piątkowy poranek, niż zabranie się z Edwardem do szkoły? Jak się dowiedziałem, najwygodniej jest dostać się na miejsce taksówką. Przeszliśmy spory kawałek piechotą, klucząc miedzy kałużami w dziurawej jak sito drodze i obserwując przy tym, jak wokół robi się coraz bardziej ubogo, zanim złapaliśmy jedną z nich i wynegocjowaliśmy odpowiednią cenę. Odpowiednia cena to 1000, maksymalnie 1500 kyatów, czyli dolar – półtora. Owszem, yangońskie taksówki nie mają na wyposażeniu taksometrów, taryfiarska brać nie jest jednak jeszcze ponoć rozpuszczona przez turystów jak dziadowski bicz i wydaje się, że raczej nie wymyśla cen z kosmosu. Negocjacje tyczą się sum rzędu 50 centów. Śmieszna rzecz jeszcze: w roku 1970 ówczesny lider, Ne Win, chcąc odciąć się od kolonialnej przeszłości kraju, wprowadził ruch prawostronny. Plotki głoszą wprawdzie, iż to jego astrolog podpowiedział mu, żeby ‘move to the right’, ale nie brzmi to przesadnie przekonująco. A może astrolog chciał w ten sposób dokonać swoistej incepcji i skierować kraj na prawe tory polityczne? Tak czy owak wyszło chujowo, bo jeździ się po stronie prawej, a większość samochodów to albo wraki sprzed wejścia w życie nowej regulacji albo, częściej, nowsze wraki importowane z Japonii, Tajlandii i Singapuru. Czyli samochody z kierownicą po prawej stronie. Na przeróbki ludzi oczywiście nie stać, zwyczajowo więc podczas newralgicznego manewru wyprzedzania kierowca zasięga, w miarę możliwości, opinii pasażera – pilota…

Bezcenne pierwsze wrażenia, zanim wszystko spowszednieje. Jest egzotycznie. Chyba to nawet nie tyle flora, choć ma wyjątkowy temperament, nie slumsowa architektura (ot budownictwo azjatyckie, które wygląda, jakby pamiętało Marco Polo – ze względu na stan, nie estetykę – a powstało w ostatniej dekadzie), chyba nawet nie parna tropikalna aura pory deszczowej. Najwyraźniej to czynnik ludzki. To tubylcy wyróżniają Yangon na tle innych miast, w których przyszło mi było mieszkać. Po części jest to zasługą łysych mnichów buddyjskich w powłóczystych brunatnoczerwonych szatach, niekiedy z brudnopomarańczowymi elementami. I ich wersji mini o średniej wieku w okolicach szóstki, których grupki brną w błocie dzierżąc pokaźnych rozmiarów srebrnawe dzbany, czy misy, na dary, głównie ryż i drobne pieniądze. Prawdziwy jednak koloryt mojej drodze do szkoły nadają zwykli statystyczni yangończycy. Moda zachodnia przyjmuje się tu powoli i w sposób bardzo jeszcze ograniczony. Większość mężczyzn opasuje biodra i nogi długimi chustami, bardzo podobnymi do indonezyjskich sarongów. Tyle że w Indonezji batikowe sarongi nosi się raczej od święta albo w określonych miejscach, na przykłąd w świątyniach (turyści dostają je wtedy na czas wizyty od obsługi i mogą strzelić sobie egzotyczną wakacyjną fotę). Kobiety, obwiązane chustami czy nie, przyciągają nietutejszy wzrok przede wszystkim usmarowanymi jakąś mazią policzkami. Wygląda to jak zaschnięte błoto beżowego koloru. Trochę jakby zapomnialy zmyć maseczki rewitalizującej przed wyjściem z domu. Nie rozgryzłem jeszcze, czy smarują się, żeby po zmyciu błota wyglądać gładko i świetliście, czy może własnie w błocie ma im być do twarzy. 



Klasyk na dziś:

‘Are we just going to go?’ she objected. ‘Like this? Aren’t we going to let any one smoke a cigarette first?’

Francis Scott Fitzgerald, The Great Gatsby





13 comments:

  1. 1. Pierwsza poranna fajeczka na tarasie i pierwsza samojebka.

    2. Mój pokój ;)

    3. Mój adres, jakbyście chcieli wpaść na whisky lub pisać do mnie romantyczne listy z płatkami róży wrzuconymi do koperty.

    4. Welcome to my crib.

    5. My crib widziany od innej strony. Mój tarasobalkonik to ten po prawej stronie, pod podwójnym jakby daszkiem. To tam wychodzę na fajkę (i pozdrawiam wiernych w niedzielę w południe).

    6-13. Moja codzienna droga do szkoły, na której można mnie spotkać między godziną 6.30 a godziną 6.55.

    ReplyDelete
  2. P.S. Zdjęcia z drogi do szkoły robiłem dopiero we czwartek bodajże i akurat nie było mokro. Rozlegle kałuże więc musicie sobie wyobrazić lub dofotoszopować ;)

    ReplyDelete
  3. Heh, całkiem niezła ta Twoja casa blanca! Zdobione bramy bardzo elegancko kontrastują z dziurawą nawierzchnią sąsiadujących dróg. Okolicę ratuje fakt, że brak jest, albo mniej rzucają się w oczy, ciągnących się wzdłuż Twojej trasy do szkoły śmieci. Bez nich okolica, mimo ubóstwa, wyglądałaby bardzo malowniczo z tą niezwykłą roślinnością, straganem z owocami i odjechaną złotą bramą do Drugiego Świata (prowadzącą oczywiście z Trzeciego Świata). Jednak ludzkie niedbalstwo dociera nawet tam, gdzie żaden roaming nie jest w stanie. Zagadka, czy było tam zawsze i tylko czekało aż ktoś mu zrobi zdjęcie, czy zostało przywleczone inne drogą, jak np. obrazy z satelity, komary, zbiorowe halucynacje? Czy może jest zwyczajnie emergentne?

    I jeszcze pytanie, co śmiga po torach? Pociągi, tramwaje, drezyny? Czy tylko monsuny i starowinki?

    ReplyDelete
  4. No jest bez kitu spoko, chociaż przyznam, że sąsiadom powodzi się jeszcze lepiej, niektóre domy przypominają na swój sposób pałacyki Jaśkowej Doliny. Znaczy są mniej gustowne a bardziej monumentalne i bardziej "na bogato". Wrzucę może zdjęcia jakieś przy okazji. Ze śmieciami nie ma tragedii. Po części pewnie dlatego, że ktoś sprząta, po części dlatego, że ludzie są biedni i nie mają za wielu rzeczy do wyrzucania. Niech żyje bieda!

    Także moje okolica to zdecydowanie posh, zresztą widzisz różnicę, kiedy zaczynają się zdjęcia z samej drogi (a i tak wybierałem raczej ładne widoczki).

    Po torach jeżdżą pociągi. W końcu mieszkam w pobliżu stacji (patrz: karteczka adresowa ;)

    ReplyDelete
  5. Cześć Michałku!
    Sądząc po fotach, świetnie trafiłeś i pomijając drobiazgi z paskudnym dojazdem do pracy, to wikt i opierunek jest super.
    Mam do Ciebie prośbę, jeśli zrobisz parę fotek miejscowych dzieciaków, najlepiej zbliżenia portretowe to prześlij je mailem , lub umieść na blogu.
    Przygotowuję od roku wystawę malarską - portret w abstrakcji i chciałabym wykorzystać buźki dzieciaków o tak specyficznej urodzie.
    Z góry dziękuję, pozdrawiam serdecznie,
    Grażyna G.

    ReplyDelete
  6. To do malowania twarzy zwie się chyba tanaka jeżeli dobrze pamiętam, super chroni od oparzen słonecznych i owadów. Wydaje mi się, że trafiłes ZAJEBISCIE, nawet Ci nie bede pokazywał zdjęc mojego mieszkania w Chinach... Jeżeli jeszcze birmanski system edukacyjny okaże się w miarę wydolny, to wakacje niemal. Komórki nie działają nikomu, Birma nie ma podpisanych umów roamingowych z żadnym krajem.

    ReplyDelete
  7. Spoko, Druhu, trzymam rękę na pulsie - jak będą potrzebowali nauczycieli, doradzę im zheadhuntowanie Ciebie ;) DJ Bar i whisky Golden Royal czekają :P

    ReplyDelete
  8. Wiesz, M., nic tak nie podnosi prestiżu okolicy jak możliwość pochwalenia się pobliską stacją kolejową. To było w Dr. Quinn.

    ReplyDelete
  9. Jakaś groza bije z tych pozornie spokojnych kadrów, no ale ja jak zwykle dobudowuję sobie narrację do obrazka :) Na marginesie, ciekawe, jak nowi czytelnicy interpretują tytuł/nazwę/adres bloga. Powinieneś powydzielać "tomy" czy pod-blogi reprezentujące poszczególne wyprawy, o ile to technicznie wykonalne.

    Ps. Hordy psów mnie dziwią na tej szerokości geograficznej, nie mniej również cieszą, choć prawdopodobnie niesłusznie.

    ReplyDelete
  10. This comment has been removed by the author.

    ReplyDelete
  11. Z tego, UK, co widziałem dziś rano, ta stacja chyba nie jest czymś, czym możnaby się pochwalić. To nie Dr. Quinn, Przyjacielu, tylko kawałek pola po prostu, gdzie pociąg się zatrzymuje. No i na Sullyego i Hanka (ani Chada Allena) też liczyć co nie ma...

    Faktycznie chyba trochę dobudowujesz, Julko ;) Bieda, prowizorka, owszem, ale żeby zaraz groza... No ale raz, że dobudowujesz ciekawie, dwa, że jak pierwszy raz oglądałem foty z Yangonu (zastanawiałem się nad wynajęciem mieszkania na własną rękę), też miałem raczej mieszane uczucia...

    Prawdopodobnie niesłusznie cieszą Cię psy. Spoko, że są, ale na dobrze odżywione i szczęśliwe to raczej nie wyglądają, koty zresztą to samo. I takie w ogóle raczej zastraszone i bez chęci do życia. Jeden plus tego jest taki, że nie szczekają i nie zaczepiają, tylko snują się jak jakieś duchy pokutujące.

    ReplyDelete