W dżungli • Biały Dom • obsada, czyli zagadka kosza na bieliznę zostaje
rozwiązana • o ruchu drogowym słów kilka • na zwiadach, czyli twarze w błocie
Yangon, niedziela, 30 czerwca 2013, pół do dziewiątej
wieczorem
Obudziłem się o piątej rano. Może mana już się
zregenerowała, a może ze snu wyrwały mnie odgłosy dżungli. Prawdę mówiąc nie
mam pojęcia, jakiej fauny spodziewać się w Yangonie, w ogóle wyjątkowo słaby
reaserch zrobiłem tym razem przed podróżą, Birma jest dla mnie wielką zagadką,
ale może to i ciekawiej. W każdym razie nie wiem co za potwory darły mordki w
swoistym sun salutation, ale możnaby śmiało z odgłosów ich paszcz sklecić
ścieżkę dźwiękową do kolejnego Indiany Jonesa czy innego Parku Jurajskiego.
Tyle terenów niepodległych. Przejdźmy do
terytoriów zależnych. Na parterze mamy więc obszerną, całkiem nawet wyposażoną
kuchnię oraz bardzo duży salon z sofami, stolikiem kawowym i plazmą. Jest
satelita nawet. O tyle to zaskakujące, że, jak zauważyłem, chcąc wysłać światu
zachodniemu esemesa “żyję”, telefon nie wykrywa mi żadnej sieci. Roaming,
innymi słowy, nie występuje. Może wyjdę na niedzielnego podróżnika, ale w
żadnym kraju tak jeszcze nie miałem. Komórka będzie najwyraźniej służyć w tym
roku za budzik i zegarek. Z Tajlandii sobie ewentualnie potekstuję. Ciekawe
swoją drogą, czy po takiej przerwie będę musiał jakoś palce na powrót do niej
przyzwyczajać, czy jest to jedna z tych rzeczy pokroju jazdy na rowerze,
których ponoć się nie zapomina, (choć, swoją drogą, Oliver twierdzi, że to
bzdura).
Jest jeszcze przedpokój kolejny, jakieś pralnie,
schowki etc. No i coś na kształt ogrodu wokół domu, w większości jednak, na
modłę azjatycką, zalano to betonem. Wpływy na terytoriach zależnych dzielę z
Edwardem, dwudziestosześcioletnim Anglikiem, który jest tu od poniedziałku i
będzie pracować w tej samej, co ja filii szkoły, oraz Cameronem,
Nowozelandczykiem lat około trzydziestu pięciu, który wygląda trochę jak Hugh
Laurie – z czasów House’a, nie Czarnej Żmii, to by dopiero
było zabawnie. Poza tym po posesji
kręci się jakiś drobny kilkunastoletni tubylec, który pierwszego dnia chciał mi
zanieść bagaż do pokoju i starsza pani, która będzie nam ponoć gosposić: sprzątać
i robić pranie. Jeśli dobrze rozumiem system, mamy zostawiać pokoje otwarte,
jeśli chcemy, żeby zostały sprzątnięte a kosz z brudnymi rzeczami wystawiać na
zewnątrz, jeśli chcemy, żeby nazajutrz nasze pranie wróciło do nas czyste,
pachnące i wyprasowane. W sumie nigdy mnie nie bolało sprzątanie i pranie, ale,
nie oszukujmy się, jest to spora oszczędność czasu. No i ma to swój dziwaczny kolonialny
urok.
Właściwie to mój kontrakt miał zacząć
obowiązywać od poniedziałku 1 lipca, ale coż miałem lepszego do roboty w ten
piękny piątkowy poranek, niż zabranie się z Edwardem do szkoły? Jak się
dowiedziałem, najwygodniej jest dostać się na miejsce taksówką. Przeszliśmy
spory kawałek piechotą, klucząc miedzy kałużami w dziurawej jak sito drodze i
obserwując przy tym, jak wokół robi się coraz bardziej ubogo, zanim złapaliśmy
jedną z nich i wynegocjowaliśmy odpowiednią cenę. Odpowiednia cena to 1000,
maksymalnie 1500 kyatów, czyli dolar – półtora. Owszem, yangońskie taksówki nie
mają na wyposażeniu taksometrów, taryfiarska brać nie jest jednak jeszcze ponoć
rozpuszczona przez turystów jak dziadowski bicz i wydaje się, że raczej nie
wymyśla cen z kosmosu. Negocjacje tyczą się sum rzędu 50 centów. Śmieszna rzecz
jeszcze: w roku 1970 ówczesny lider, Ne Win, chcąc odciąć się od kolonialnej
przeszłości kraju, wprowadził ruch prawostronny. Plotki głoszą wprawdzie, iż to
jego astrolog podpowiedział mu, żeby ‘move to the right’, ale nie brzmi to
przesadnie przekonująco. A może astrolog chciał w ten sposób dokonać swoistej incepcji
i skierować kraj na prawe tory polityczne? Tak czy owak wyszło chujowo, bo jeździ
się po stronie prawej, a większość samochodów to albo wraki sprzed wejścia w
życie nowej regulacji albo, częściej, nowsze wraki importowane z Japonii,
Tajlandii i Singapuru. Czyli samochody z kierownicą po prawej stronie. Na
przeróbki ludzi oczywiście nie stać, zwyczajowo więc podczas newralgicznego
manewru wyprzedzania kierowca zasięga, w miarę możliwości, opinii pasażera –
pilota…
Bezcenne pierwsze wrażenia, zanim wszystko
spowszednieje. Jest egzotycznie. Chyba to nawet nie tyle flora, choć ma
wyjątkowy temperament, nie slumsowa architektura (ot budownictwo azjatyckie,
które wygląda, jakby pamiętało Marco Polo – ze względu na stan, nie estetykę –
a powstało w ostatniej dekadzie), chyba nawet nie parna tropikalna aura pory
deszczowej. Najwyraźniej to czynnik ludzki. To tubylcy wyróżniają Yangon na tle innych miast, w których przyszło mi było
mieszkać. Po części jest to zasługą łysych
mnichów buddyjskich w powłóczystych brunatnoczerwonych szatach, niekiedy z
brudnopomarańczowymi elementami. I ich wersji mini o średniej wieku w okolicach
szóstki, których grupki brną w błocie dzierżąc pokaźnych rozmiarów srebrnawe
dzbany, czy misy, na dary, głównie ryż i drobne pieniądze. Prawdziwy jednak koloryt
mojej drodze do szkoły nadają zwykli statystyczni yangończycy. Moda zachodnia
przyjmuje się tu powoli i w sposób bardzo jeszcze ograniczony. Większość
mężczyzn opasuje biodra i nogi długimi chustami, bardzo podobnymi do
indonezyjskich sarongów. Tyle że w Indonezji batikowe sarongi nosi się raczej
od święta albo w określonych miejscach, na przykłąd w świątyniach (turyści
dostają je wtedy na czas wizyty od obsługi i mogą strzelić sobie egzotyczną
wakacyjną fotę). Kobiety, obwiązane chustami czy nie, przyciągają nietutejszy
wzrok przede wszystkim usmarowanymi jakąś mazią policzkami. Wygląda to jak
zaschnięte błoto beżowego koloru. Trochę jakby zapomnialy zmyć maseczki rewitalizującej
przed wyjściem z domu. Nie rozgryzłem jeszcze, czy smarują się, żeby po zmyciu
błota wyglądać gładko i świetliście, czy może własnie w błocie ma im być do
twarzy.
Klasyk na dziś:
‘Are we just going to go?’ she objected. ‘Like this? Aren’t we going to
let any one smoke a cigarette first?’
Francis Scott Fitzgerald, The
Great Gatsby
1. Pierwsza poranna fajeczka na tarasie i pierwsza samojebka.
ReplyDelete2. Mój pokój ;)
3. Mój adres, jakbyście chcieli wpaść na whisky lub pisać do mnie romantyczne listy z płatkami róży wrzuconymi do koperty.
4. Welcome to my crib.
5. My crib widziany od innej strony. Mój tarasobalkonik to ten po prawej stronie, pod podwójnym jakby daszkiem. To tam wychodzę na fajkę (i pozdrawiam wiernych w niedzielę w południe).
6-13. Moja codzienna droga do szkoły, na której można mnie spotkać między godziną 6.30 a godziną 6.55.
P.S. Zdjęcia z drogi do szkoły robiłem dopiero we czwartek bodajże i akurat nie było mokro. Rozlegle kałuże więc musicie sobie wyobrazić lub dofotoszopować ;)
ReplyDeleteHeh, całkiem niezła ta Twoja casa blanca! Zdobione bramy bardzo elegancko kontrastują z dziurawą nawierzchnią sąsiadujących dróg. Okolicę ratuje fakt, że brak jest, albo mniej rzucają się w oczy, ciągnących się wzdłuż Twojej trasy do szkoły śmieci. Bez nich okolica, mimo ubóstwa, wyglądałaby bardzo malowniczo z tą niezwykłą roślinnością, straganem z owocami i odjechaną złotą bramą do Drugiego Świata (prowadzącą oczywiście z Trzeciego Świata). Jednak ludzkie niedbalstwo dociera nawet tam, gdzie żaden roaming nie jest w stanie. Zagadka, czy było tam zawsze i tylko czekało aż ktoś mu zrobi zdjęcie, czy zostało przywleczone inne drogą, jak np. obrazy z satelity, komary, zbiorowe halucynacje? Czy może jest zwyczajnie emergentne?
ReplyDeleteI jeszcze pytanie, co śmiga po torach? Pociągi, tramwaje, drezyny? Czy tylko monsuny i starowinki?
No jest bez kitu spoko, chociaż przyznam, że sąsiadom powodzi się jeszcze lepiej, niektóre domy przypominają na swój sposób pałacyki Jaśkowej Doliny. Znaczy są mniej gustowne a bardziej monumentalne i bardziej "na bogato". Wrzucę może zdjęcia jakieś przy okazji. Ze śmieciami nie ma tragedii. Po części pewnie dlatego, że ktoś sprząta, po części dlatego, że ludzie są biedni i nie mają za wielu rzeczy do wyrzucania. Niech żyje bieda!
ReplyDeleteTakże moje okolica to zdecydowanie posh, zresztą widzisz różnicę, kiedy zaczynają się zdjęcia z samej drogi (a i tak wybierałem raczej ładne widoczki).
Po torach jeżdżą pociągi. W końcu mieszkam w pobliżu stacji (patrz: karteczka adresowa ;)
Cześć Michałku!
ReplyDeleteSądząc po fotach, świetnie trafiłeś i pomijając drobiazgi z paskudnym dojazdem do pracy, to wikt i opierunek jest super.
Mam do Ciebie prośbę, jeśli zrobisz parę fotek miejscowych dzieciaków, najlepiej zbliżenia portretowe to prześlij je mailem , lub umieść na blogu.
Przygotowuję od roku wystawę malarską - portret w abstrakcji i chciałabym wykorzystać buźki dzieciaków o tak specyficznej urodzie.
Z góry dziękuję, pozdrawiam serdecznie,
Grażyna G.
To do malowania twarzy zwie się chyba tanaka jeżeli dobrze pamiętam, super chroni od oparzen słonecznych i owadów. Wydaje mi się, że trafiłes ZAJEBISCIE, nawet Ci nie bede pokazywał zdjęc mojego mieszkania w Chinach... Jeżeli jeszcze birmanski system edukacyjny okaże się w miarę wydolny, to wakacje niemal. Komórki nie działają nikomu, Birma nie ma podpisanych umów roamingowych z żadnym krajem.
ReplyDeleteSpoko, Druhu, trzymam rękę na pulsie - jak będą potrzebowali nauczycieli, doradzę im zheadhuntowanie Ciebie ;) DJ Bar i whisky Golden Royal czekają :P
ReplyDeleteWiesz, M., nic tak nie podnosi prestiżu okolicy jak możliwość pochwalenia się pobliską stacją kolejową. To było w Dr. Quinn.
ReplyDeleteJakaś groza bije z tych pozornie spokojnych kadrów, no ale ja jak zwykle dobudowuję sobie narrację do obrazka :) Na marginesie, ciekawe, jak nowi czytelnicy interpretują tytuł/nazwę/adres bloga. Powinieneś powydzielać "tomy" czy pod-blogi reprezentujące poszczególne wyprawy, o ile to technicznie wykonalne.
ReplyDeletePs. Hordy psów mnie dziwią na tej szerokości geograficznej, nie mniej również cieszą, choć prawdopodobnie niesłusznie.
This comment has been removed by the author.
ReplyDeleteZ tego, UK, co widziałem dziś rano, ta stacja chyba nie jest czymś, czym możnaby się pochwalić. To nie Dr. Quinn, Przyjacielu, tylko kawałek pola po prostu, gdzie pociąg się zatrzymuje. No i na Sullyego i Hanka (ani Chada Allena) też liczyć co nie ma...
ReplyDeleteFaktycznie chyba trochę dobudowujesz, Julko ;) Bieda, prowizorka, owszem, ale żeby zaraz groza... No ale raz, że dobudowujesz ciekawie, dwa, że jak pierwszy raz oglądałem foty z Yangonu (zastanawiałem się nad wynajęciem mieszkania na własną rękę), też miałem raczej mieszane uczucia...
Prawdopodobnie niesłusznie cieszą Cię psy. Spoko, że są, ale na dobrze odżywione i szczęśliwe to raczej nie wyglądają, koty zresztą to samo. I takie w ogóle raczej zastraszone i bez chęci do życia. Jeden plus tego jest taki, że nie szczekają i nie zaczepiają, tylko snują się jak jakieś duchy pokutujące.
hello
ReplyDeletecześć
ReplyDelete