Monday, July 15, 2013

Birma. Po diabła. Rozdział II



Niech żyją sandały, crocsy i klapki Kubota • o miejscu zsyłki słów kilka • w uznaniu przyszłych zasług, czyli będziemy expić • pierwsze, i nie ostatnie zapewne, kuszenie autora • dumni przodownicy birmańskiej myśli technicznej • Mr. Mohan z kompletem punktów • z braku białych plam na mapie


Yangon, noc z wtorku, 2 lipca, na środę, 3 lipca 2013 pół do dziewiątej
Yangon, czwartek, 4 lipca, pół do szóstej wieczorem


Oddział szkoły Thingangyun znajduje się w okolicy raczej biednej i nie robi z zewnątrz oszałamiającego wrażenia. Ot, wyrasta, niczym niewielki fort, ponad bujną zieleń palm i rzekę błota. Wewnątrz murów natomiast prezentuje się całkiem przyjemnie, brudnawo może nieco i trochę jakby prowizorycznie, ale jakoś swojsko. Otwarty basen natomiast jest zdeycdowanie imponujący: elegancko wykafelkowany i lazaurową tonią błyszczący. Boisko również daje radę. Ale najbardziej na świecie ucieszyło mnie, że przed wejściem do każdego z trzech głównych budynków stoją buty. Niby pisał Bob, że nie muszę brać eleganckiego obuwia, ale nie uwierzyłem, dopóki nie zobaczyłem i palca nie włożyłem. Nie ma tu indonezyjskiej szopki “jesteśmy tacy megapoważni i uberprofesjonalni, że zakłądamy na dziewięć godzin pracy, plus droga do i ze szkoły, eleganckie półbuty i wcale a wcale nie jest nam gorąco”. Owszem, wedle dressing codu mamy nosić długie spodnie i w miarę eleganckie koszule, ale obuć można się w sandały, klapki czy crocsy, które zdejmuje się w progu i dalej śmiga się boso. Nawet więc, gdyby ktoś się obuł elegancko, tak czy inaczej rozbuwałby się w progu. Dla mnie bomba, zaraz się człowiek bardziej wakacyjnie czuje i ma więcej twórczej energii. No i bagażu znacząco mniej (bo choć nie dowierzałem, to postanowiłem zabrać ze sobą prócz sandałów tylko buty do biegania). Nie wspominając już o tym – bez sensu jest to wyrażenie, przecież właśnie o tym wspominam – że buty i tak byłyby do wyrzucenia, pewnie jeszcze przed końcem pory deszczowej.


Mohan, czyli szef wszystkich szefów, zapytał jak spałem (dobrze spałem, zawsze dobrze sypiam…) i oprowadził mnie po terenie, pobieżnie przy tym wprowadzając w zakres obowiązków i przywilejów. Na trójcę głównych budynków składają się Primary Block, Library Block i Lab Block. Zacznijmy od prawej. W Primary Blocku mieszczą się dwi sale lekcyjne klas piątych i dwie klas szóstych. Tylko te klasy podstawówkowe uczą się w tej filii szkoły, młodsze są gdzie indziej. Grade 5 dostały się Edwardowi, grade 6, przygotowujące się egzaminów cambridge’owskich, mnie. Czuję się doceniony. Z każdą z klas będę miał po pięć godzinnych lekcji w tygodniu. Dalej mamy Library Block. To tu znajdują się biura, pokój nauczycielski z moim biureczkiem, sala wielofunkcyjna do lekcji tańca, muzyki oraz codziennych piętnastominutowych spotkań organizacyjnych oraz sale lekcyjne klasy 3 i 4 szkoły średniej. Oraz, zgadliście, biblioteka. W Lab Blocku rezydje klasa pierwsza i druga szkoły średniej. Urządzono tu również laboratorium naukowe oraz laboratorium językowe. Laboratorium językowe składa się z dwóch sal wyposażonych w pięćdziesiąt łącznie indywidualnych stanowisk komputerowych. Ponieważ klasy liczą około 20 uczniów, dwie mogą jednocześnie napychać swoje mózgi angielskim. Szkoła wykupiła dwa wielopoziomowe amerykańsie programy: Fast ForWord i Reading Mastery, które realizowane są przez uczniów szkoły podstawowej, w tym moich szóstoklasistów. To kolejny istotny mojego grafiku: nadzorować uczniów podczas pracy z programami i pomagać im, w miarę potrzeb. Szóstoklasiści mają Labu godzinę dziennie. Daje to łącznie 15 godzin zegarowych kontaktu z uczniami w tygodniu plus godzinny apel we czwartki, godzinna muzyka, czymkolwiek by to nie było, w piątki plus codzienne kwadransowe mityngi. Resztę czasu, który będę spędzać w szkole - pracuję od 7.00 do 15.00 mam poświęcać na przygotowywanie zajęć, testów, sprawdzanie prac i generalnie bycie kreatywnym.






    

No i jedzenie, wszak kreatywnemu mózgowi należy zapewnić paliwo. Do Lab Blocku przylega zadaszona stołówka. Uczniowie mogą w niej zjeść zakupiony w budce kuchenej lub przywieziony ze sobą z domu lunch. Nauczyciele stołują się za free. Like. Menu nie jest przesadnie rozbudowane, nie są to Chiny, gdzie na każdy dzień wymyślano hity w stylu żabich udek, duszonych gołębi, gotowanych na parze, oczywiście w całości, ryb czy mojej ulubinej pieczonej kaczki w gęstym aromatycznym sosie, ale smażony makaron z jajkiem i warzywami oraz słodka herbata mrożona z mlekiem cieszą niezmiernie tak czy owak, szczególnie po długim odwyku od prawdziwej azjatyckiej kuchni. W ogóle posiłki w ramch pakietu benefitów to bardzo trafiony pomysł. Niewielki to, jestem przekonany, dla szkoły wydatek, a głęboko zakorzeniony kultrowo koncept bycia goszczonym sprawia, że człowiek czuje się traktowany wyjątkowo i troszczony o. 

Właśnie, zdaje się, wróciwszy z lunchu znalazłem na biurku dyplom opatrzony dwoma mało udanymi fotografiami mojej osoby zrobionymi podczas zwiedzania szkoły. Jak głosi napis, pracownicy szkoły są szczęśliwi i dumni, że mogą ze mną pracować. Jak głosi drugi napis, mają nadzieję, że pomogę im rozwijać szkołę, by osiągnęła kolejny level. Spoko, będziemy expić.
           
       Ach, zapomniałbym. Szkolny spec od IT, zawsze warto się z tymi zuchami trzymać, podłączył mnie do internetu. Sprawa niebłaha, biorąc pod uwagę brak roamingu.

    W drodze powrotnej ze szkoły postanowiłem przetestować trasę pod kątem możliwości pokonywania jej pieszo, testując przy tym swoją dziurawą jak tutejsze drogi orientację w terenie. Jest nieźle, trafiłem do domu, spacer zajął mi jakieś trzydzieści minut, przy czym po drodze aż dwukrotnie byłem kuszony przez szatana. Po raz pierwszy Belzebub pojawił się przy ulicznym straganiku z grillowanymi szczątkami kurczaka. Skosztuj, zdawał się powtarzać, nie zwracaj uwagi na muchy, które krążą nad ponadziewanymi na patyczki kawałkami mięsa w marynacie. Cóż rzec, jak to zwykle w tego typu opowiastkach bywa, wiedziałem, że źle czynię, ale jak już podszedłem, nie potrafiłem odejść. Zamówiłem trzy szaszłyki za pół dolara wmawiając sobie, że tak jak ciało wypala się w jogicznych asanach i tak jak umysł wypala się w pranayamie, ćwiczeniach oddechowych, tak bakterie, larwy i pasożyty wypalą się w ogniu grillowym. Baśniowym schematom tradycyjnie ulegając, dałem się jeszcze skusić na banany za 20 centów na straganie kawałek dalej. Wybrałem niby takie z niepopękaną skórką, niby jak coś da się obrać, to zwykle jest bezpieczne, ale generalnie nie skomponowałem sobie podręcznikowego posiłku dnia pierwszego. Banany w każdym razie były nieziemskie, nijak niepodobne do naszych. Soczyste, rozpłyające się w ustach, słodkie.

Ogień ogniem a skórka skórką, dla pewności zaraz po powrocie do Białego Domu wszystko zalałem solidnym łykiem letniej Żołądkowej Gorzkiej. Z gwinta i chyłkiem, że tak powiem, bo w hallu czekali już na mnie miejscowi technicy elektrycy. Przyszli światło naprawić. Mam konkretne déjà vu zabierając się do tej scenki, bo zawsze, ale to zawsze wygląda to tak samo. Najpierw są oględziny. Chłopaki upewniają się, że światło nie działa. Przecież mnie mogło się pomylić, jestem obcokrajowcem, więc może mi się wydawało, że nie działa, a tak naprawdę działa. Albo chciałem im zrobić żarcik. Hihi. Następnie pokazują sobie nawzajem świetlówkę i wymieniają się uwagami na jej temat, oczywiście w lokalnym narzeczu, z którego wywnioskować da radę tylko tyle, że sprawa jest poważna. Od razu dodam, że nie chodzi tu o naciągnięcie mnie na wymianę całej instalacji, bo to nie ja płacę. Oni po prostu tak mają, że wyglądają, jakby po raz pierszy w życiu widzieli światło inne niż lampa olejowa. Tak też zachowuja się, kiedy zaczynają przy nim majstrować. Wszystko ostrożnie, jakby ich ta świetlówka chciała zagryźć niczym montypajtonowski królik. Chociaż oczywiście prądu nie wyłączyli, bo po co. Wykreceją, wykręcają, zdejmują świetlówkę. Montują nową. Dalej nie działa. Wymontowują, grzebią przy kabelkach próbują znowu. Nic. Po gorącej debacie odkręcają włącznik. Grzebią, kombinują, odkręcają, przykręcają. Po mniej więcej pół godzinie patrzę tak na nich znad komputera i uświadamiam sobie, że typowie nie ten włącznik odkręcili. Pokazuję im, że ten jest do łazienki (chociaż fakt, że trochę mylące jest jego umiejscowienie w pokoju). Eureka. Prawdopodobnie wszystko było ok już na etapie pierwszego mocowania nowej świetlówki, kolesie po prostu nie tym włącznikiem pstrykali. Stwierdzam bekę…   

         Śmichy chichi jedak śmichami chichami, ale Mohan zorganizował ekipę nazajutrz po zgłoszeniu problemu. Więcej, w kuchni pojawił się w iście czarodziejski sposób zbiornik wody pitnej, którego niezbędność grzecznie mu dnia poprzedniego zasugerowałem. Potrójne hip hip hurra zatem dla Mohana, który z kompletem punktów pozostaje liderem, na tym etapie, w klasyfikacji najbardziej ogarniętych szefów ever.

       Jedną z niedogodności związanych z faktem, że urodziłem się jakieś sto lat za późno jest praktyczny brak możliwości odkrywania białych plam na mapie świata. Z pomocą psychologowi przychodzi w obliczu tego rodzaju frustracji substytucja. Znaczy substytucja przychodzi z pomocą każdemu, ale ja mam na nią fajną nazwę, którą mogę błysnąć w ostatnim paragrafie. Bez kitu, podczas wieczornego joggingu, kiedy tak biegłem sobie w obcisłych gatkach i takiejż koszulce, obserwując przy tym reakcje tubylców, miałem nieodparte wrażenie, że nikt nigdy nie robił tu tego przede mną.



Klasyk na dziś:

Hm... tak! – odezwał się Kristian Iwanowicz wypuściwszy z ust strugę dymu i kładąc cygaro na stół - ale pan musi stosować się do zaleceń; tłumaczyłem panu przecież, że pańskie leczenie powinno polegać na zmianie przyzwyczajeń... no, jakieś rozrywki, no, powiedzmy, trzeba odwiedzać przyjaciół i znajomych, a jednocześnie nie być wrogiem butelczyny, a zarazem przebywać w wesołym towarzystwie.

Fiodor Dostojewski, Sobowtór


 

7 comments:

  1. jak Ty te dzieci bedziesz uczyć angielskiego ? jak nie mówisz po ichniemu a one po Twojemu :)

    ReplyDelete
  2. Michale, ciekawe, że to wyprawa nie dość, że samotna, to jeszcze niepoprzedzona nadmiernym reaserchem. A jednak, przynajmniej na razie, wszystko wydaje się zapięte na ostatni guzik, przejrzyste i, skądinąd, schludne i przytulne. Oby tak dalej. Dobry wymiar notek, ta kameralna, skondensowana forma dużo bardziej mi odpowiada. Bez trudu mogę być na bieżąco.

    ReplyDelete
  3. Soniu, założenie, że należy znać język tych, których się uczy, to totalna bzdura, to nie tylko nie pomaga, ale zwykle wręcz przeszkadza, bo zarówno uczeń, jak i nauczyciel automatycznie wybierają najprostszy kanał komunikacji. Spójrz na przeciętnego polskiego nauczyciela anglistę, dobre 70 procent lekcji, jak nie więcej, przegaduje po polsku. Efekt jaki jest, każdy widzi. Polacy jakoś sobie jeszcze radzą z gramą, ale jak ich ktoś zapyta o drogę na dworzec kolejowy, to tyko trzęsą głową i w nogi. Szkoła, dla której teraz pracuję, jest najlepszym przykładem tego, że to, co napisałem powyżej nie jest kwestią mojej opinii i nie podlega dyskusji. Tak po prostu jest, najskuteczniej uczy się angielskiego po angielsku, a nie po polsku czy w Myanmar. Poziom tutejszych szóstoklasistów (pamiętajmy przy tym, że są to dzieci z bogatych rodzin, to nie tak, że każdy Birmańczyk tak ma) nie tylko jest znacznie wyższy niż szóstoklasistów w Polsce, jest wyższy niż przeciętnego licealisty w Polsce.

    Julio, istotnie, ciekawe, chociaż mało profesjonalne, boleję nad tym trochę. No ale nie o starannie przygotowaną wycieczkę krajoznawczą mi najwyraźniej chodziło ;) Jestem nieco zawiedziony, że chwalisz tendencję do pisania i czytania krótkich tekstów, no kto jak kto... Rozumiem z drugiej strony, że wiąże się to z tym, że masz do cztanania i pisania inne rzeczy, a nie z tym, że nie możesz zmęczyć sześciu stron A4 12-ką... Niestety zawiodę Cię następnym razem, kolejna notka, która czeka na kolejny poniedziałek, jest nieco dłuższa. Trzymam kciuki za wytrwałość ;P

    ReplyDelete
  4. Uwielbiam tego bloga. Lepszy niż niejedna książka podróżnicza. I jeszcze ta subtelna ironia tu i ówdzie ;)

    ReplyDelete
  5. Super, mam nadzieję, że napiszesz więcej o uczniach, metodach uczenia, coteacherach, podejrzanie sensowne się to wydaje (a w porównaniu z Chinami...). Birma jest jednym z najlepszych azjatyckich krajów, z literatury Orwell 'Burmese Days' i 'From the Land of Green Ghosts' jest niezłe, ale tam pewnie zakazane. Z filmów 'The Burmese Harp' jest super, 'Rangoon' mierny, 'Objective: Burma' dramat (ale muzę ma niezłą), no i Rambo 4 się w Birmie dzieje :) Wiele więcej się przygotować nie da chyba, więc i tak nie ma to dzikiego znaczenia, LP sobie poczytasz i będzie.

    ReplyDelete
  6. Haha, istotnie przywykłam do tekstów o objętości od kilkunastu do kilkuset stron, ale blogowe pisanie to specyficzna forma. W tym wypadku zwięzłość, błyskotliwy skrót, wyrazistość typowa dla małej formy, to najwyższe atuty. Rozwlekłe notki nie tylko ciężko zmóc, ale też trudno uniknąć po ich lekturze wrażenia, że pisze się tam o wszystkim i o niczym. Do mnie bardziej przemawia forma blogowa czerpiąca z dobrych tradycji felietonu, z elementami krótkiego reportażu powiedzmy. Oczywiście nic nie chcę Ci narzucać. Pewnie i tak będę czytać, co napiszesz, niezależnie od stopnia rozwlekłości.

    @ Juriusz Fajnie, że wygrzebałeś mniej oklepanego Orwella. Sama może kiedyś doczytam!

    ReplyDelete
  7. Pewno i napiszę, Juriuszu drogi, choć mam pewne obawy ziązane z tym, że wchodząc na grząski grunt metod uczenia i coteacherów uczynię swojego bloga jeszcze bardziej niszowym. Chociaż to w sumie uberhipsterskie pisać bloga dla trzech osób: Ciebie, Julii i tajemniczego Umgenni Kemo...

    I użytkownika Anonymous, to cztery, który (lub która, że się tak rozmarzę, kto by nie chciał mieć fanki), trafnie podsumował/a jego zalety w komentarzu powyżej. Komentarzu, z którym każdy powinien się zapoznać i wziąć go sobie do serca. Ja wziąłem ;)

    Dzięki bardzo za listę lektur. Teraz jestem na 'River of Lost Footsteps' Thant Myint-U, ale będę je miał na uwadze!

    Masz mnóstwo racji, Julio, w kwestii objętości, ale wychodzę z egoistycznego założenia, że piszę między innymi dla siebie, a piszę dla siebie między innymi po to, żeby sobie za parę lat to przeczytać i żeby nic, co zwróciło moją uwagę, nie poszło w zapomnienie. Stąd zapewne wchodzę w rolę bardziej zdziadziałego kronikarza, niż błyskotliwego felietonisty. Forma bardziej felietonowa dostępna jest w Przeglądzie Oświatowym - tam mam ograniczoną objętość, chcąc nie chcąc więc do druku idą same błyskotliwości. Ale Twoja sugestia bardzo mi się podoba i może wykiełkuje w jakąś stałą tendencję. Może jak już wszystko spowszednieje i zrobi się trochę mniej do banalnego opisywania, poziom wzrośnie ;)

    ReplyDelete