Niech żyją sandały, crocsy i klapki Kubota • o miejscu zsyłki słów kilka
• w uznaniu przyszłych zasług, czyli będziemy expić • pierwsze, i nie ostatnie
zapewne, kuszenie autora • dumni przodownicy birmańskiej myśli technicznej •
Mr. Mohan z kompletem punktów • z braku białych plam na mapie
Yangon, noc z wtorku, 2 lipca, na środę, 3 lipca 2013
pół do dziewiątej
Yangon, czwartek, 4 lipca, pół do szóstej wieczorem
Mohan, czyli szef wszystkich szefów, zapytał
jak spałem (dobrze spałem, zawsze dobrze sypiam…) i oprowadził mnie po terenie,
pobieżnie przy tym wprowadzając w zakres obowiązków i przywilejów. Na trójcę
głównych budynków składają się Primary Block, Library Block i Lab Block.
Zacznijmy od prawej. W Primary Blocku mieszczą się dwi sale lekcyjne klas
piątych i dwie klas szóstych. Tylko te klasy podstawówkowe uczą się w tej filii
szkoły, młodsze są gdzie indziej. Grade 5 dostały się Edwardowi, grade 6,
przygotowujące się egzaminów cambridge’owskich, mnie. Czuję się doceniony. Z
każdą z klas będę miał po pięć godzinnych lekcji w tygodniu. Dalej mamy Library
Block. To tu znajdują się biura, pokój nauczycielski z moim biureczkiem, sala
wielofunkcyjna do lekcji tańca, muzyki oraz codziennych piętnastominutowych
spotkań organizacyjnych oraz sale lekcyjne klasy 3 i 4 szkoły średniej. Oraz,
zgadliście, biblioteka. W Lab Blocku rezydje klasa pierwsza i druga szkoły
średniej. Urządzono tu również laboratorium naukowe oraz laboratorium językowe.
Laboratorium językowe składa się z dwóch sal wyposażonych w pięćdziesiąt
łącznie indywidualnych stanowisk komputerowych. Ponieważ klasy liczą około 20
uczniów, dwie mogą jednocześnie napychać swoje mózgi angielskim. Szkoła
wykupiła dwa wielopoziomowe amerykańsie programy: Fast ForWord i Reading
Mastery, które realizowane są przez uczniów szkoły podstawowej, w tym moich
szóstoklasistów. To kolejny istotny mojego grafiku: nadzorować uczniów podczas
pracy z programami i pomagać im, w miarę potrzeb. Szóstoklasiści mają Labu
godzinę dziennie. Daje to łącznie 15 godzin zegarowych kontaktu z uczniami w
tygodniu plus godzinny apel we czwartki, godzinna muzyka, czymkolwiek by to nie
było, w piątki plus codzienne kwadransowe mityngi. Resztę czasu, który będę
spędzać w szkole - pracuję od 7.00 do 15.00 mam poświęcać na przygotowywanie
zajęć, testów, sprawdzanie prac i generalnie bycie kreatywnym.
No i jedzenie, wszak kreatywnemu mózgowi należy
zapewnić paliwo. Do Lab Blocku przylega zadaszona stołówka. Uczniowie mogą w
niej zjeść zakupiony w budce kuchenej lub przywieziony ze sobą z domu lunch.
Nauczyciele stołują się za free. Like. Menu nie jest przesadnie rozbudowane,
nie są to Chiny, gdzie na każdy dzień wymyślano hity w stylu żabich udek,
duszonych gołębi, gotowanych na parze, oczywiście w całości, ryb czy mojej ulubinej
pieczonej kaczki w gęstym aromatycznym sosie, ale smażony makaron z jajkiem i
warzywami oraz słodka herbata mrożona z mlekiem cieszą niezmiernie tak czy
owak, szczególnie po długim odwyku od prawdziwej azjatyckiej kuchni. W ogóle
posiłki w ramch pakietu benefitów to bardzo trafiony pomysł. Niewielki to,
jestem przekonany, dla szkoły wydatek, a głęboko zakorzeniony kultrowo koncept
bycia goszczonym sprawia, że człowiek czuje się traktowany wyjątkowo i
troszczony o.
Właśnie, zdaje się, wróciwszy z lunchu
znalazłem na biurku dyplom opatrzony dwoma mało udanymi fotografiami mojej
osoby zrobionymi podczas zwiedzania szkoły. Jak głosi napis, pracownicy szkoły
są szczęśliwi i dumni, że mogą ze mną pracować. Jak głosi drugi napis, mają
nadzieję, że pomogę im rozwijać szkołę, by osiągnęła kolejny level. Spoko,
będziemy expić.
Ach, zapomniałbym. Szkolny spec od IT, zawsze warto się z tymi zuchami trzymać, podłączył mnie do internetu. Sprawa niebłaha, biorąc pod uwagę brak roamingu.
W drodze powrotnej ze
szkoły postanowiłem przetestować trasę pod kątem możliwości pokonywania jej
pieszo, testując przy tym swoją dziurawą jak tutejsze drogi orientację w
terenie. Jest nieźle, trafiłem do domu, spacer zajął mi jakieś trzydzieści
minut, przy czym po drodze aż dwukrotnie byłem kuszony przez szatana. Po raz pierwszy Belzebub pojawił się przy ulicznym
straganiku z grillowanymi szczątkami kurczaka. Skosztuj, zdawał się powtarzać,
nie zwracaj uwagi na muchy, które krążą nad ponadziewanymi na patyczki
kawałkami mięsa w marynacie. Cóż rzec, jak to zwykle w tego typu opowiastkach
bywa, wiedziałem, że źle czynię, ale jak już podszedłem, nie potrafiłem odejść.
Zamówiłem trzy szaszłyki za pół dolara wmawiając sobie, że tak jak ciało wypala
się w jogicznych asanach i tak jak umysł wypala się w pranayamie, ćwiczeniach
oddechowych, tak bakterie, larwy i pasożyty wypalą się w ogniu grillowym.
Baśniowym schematom tradycyjnie ulegając, dałem się jeszcze skusić na banany za
20 centów na straganie kawałek dalej. Wybrałem niby takie z niepopękaną skórką,
niby jak coś da się obrać, to zwykle jest bezpieczne, ale generalnie nie
skomponowałem sobie podręcznikowego posiłku dnia pierwszego. Banany w każdym
razie były nieziemskie, nijak niepodobne do naszych. Soczyste, rozpłyające się
w ustach, słodkie.
Ogień ogniem a skórka skórką, dla pewności
zaraz po powrocie do Białego Domu wszystko zalałem solidnym łykiem letniej
Żołądkowej Gorzkiej. Z gwinta i chyłkiem, że tak powiem, bo w hallu czekali już
na mnie miejscowi technicy elektrycy. Przyszli światło naprawić. Mam konkretne
déjà vu zabierając się do tej scenki, bo zawsze,
ale to zawsze wygląda to tak samo. Najpierw są oględziny. Chłopaki upewniają
się, że światło nie działa. Przecież mnie mogło się pomylić, jestem
obcokrajowcem, więc może mi się wydawało, że nie działa, a tak naprawdę działa.
Albo chciałem im zrobić żarcik. Hihi. Następnie pokazują sobie nawzajem
świetlówkę i wymieniają się uwagami na jej temat, oczywiście w lokalnym
narzeczu, z którego wywnioskować da radę tylko tyle, że sprawa jest poważna. Od
razu dodam, że nie chodzi tu o naciągnięcie mnie na wymianę całej instalacji,
bo to nie ja płacę. Oni po prostu tak mają, że wyglądają, jakby po raz pierszy
w życiu widzieli światło inne niż lampa olejowa. Tak też zachowuja się, kiedy
zaczynają przy nim majstrować. Wszystko ostrożnie, jakby ich ta świetlówka
chciała zagryźć niczym montypajtonowski królik. Chociaż oczywiście prądu nie
wyłączyli, bo po co. Wykreceją, wykręcają, zdejmują świetlówkę. Montują nową.
Dalej nie działa. Wymontowują, grzebią przy kabelkach próbują znowu. Nic. Po
gorącej debacie odkręcają włącznik. Grzebią, kombinują, odkręcają, przykręcają.
Po mniej więcej pół godzinie patrzę tak na
nich znad komputera i uświadamiam sobie, że typowie nie ten włącznik odkręcili.
Pokazuję im, że ten jest do łazienki (chociaż fakt, że trochę mylące jest jego
umiejscowienie w pokoju). Eureka.
Prawdopodobnie wszystko było ok już na etapie pierwszego mocowania nowej
świetlówki, kolesie po prostu nie tym włącznikiem pstrykali. Stwierdzam bekę…
Śmichy chichi jedak
śmichami chichami, ale Mohan zorganizował ekipę nazajutrz po zgłoszeniu
problemu. Więcej, w kuchni pojawił się w iście czarodziejski sposób zbiornik
wody pitnej, którego niezbędność grzecznie mu dnia poprzedniego zasugerowałem.
Potrójne hip hip hurra zatem dla Mohana, który z kompletem punktów pozostaje
liderem, na tym etapie, w klasyfikacji najbardziej ogarniętych szefów ever.
Jedną z niedogodności
związanych z faktem, że urodziłem się jakieś sto lat za późno jest praktyczny
brak możliwości odkrywania białych plam na mapie świata. Z pomocą psychologowi
przychodzi w obliczu tego rodzaju frustracji substytucja. Znaczy substytucja
przychodzi z pomocą każdemu, ale ja mam na nią fajną nazwę, którą mogę błysnąć
w ostatnim paragrafie. Bez kitu, podczas wieczornego joggingu, kiedy tak
biegłem sobie w obcisłych gatkach i takiejż koszulce, obserwując przy tym
reakcje tubylców, miałem nieodparte wrażenie, że nikt nigdy nie robił tu tego
przede mną.
Klasyk na dziś:
Hm... tak! – odezwał się Kristian Iwanowicz wypuściwszy z ust strugę
dymu i kładąc cygaro na stół - ale pan
musi stosować się do zaleceń; tłumaczyłem panu przecież, że pańskie leczenie
powinno polegać na zmianie przyzwyczajeń... no, jakieś rozrywki, no, powiedzmy,
trzeba odwiedzać przyjaciół i znajomych, a jednocześnie nie być wrogiem
butelczyny, a zarazem przebywać w wesołym towarzystwie.
Fiodor Dostojewski, Sobowtór
jak Ty te dzieci bedziesz uczyć angielskiego ? jak nie mówisz po ichniemu a one po Twojemu :)
ReplyDeleteMichale, ciekawe, że to wyprawa nie dość, że samotna, to jeszcze niepoprzedzona nadmiernym reaserchem. A jednak, przynajmniej na razie, wszystko wydaje się zapięte na ostatni guzik, przejrzyste i, skądinąd, schludne i przytulne. Oby tak dalej. Dobry wymiar notek, ta kameralna, skondensowana forma dużo bardziej mi odpowiada. Bez trudu mogę być na bieżąco.
ReplyDeleteSoniu, założenie, że należy znać język tych, których się uczy, to totalna bzdura, to nie tylko nie pomaga, ale zwykle wręcz przeszkadza, bo zarówno uczeń, jak i nauczyciel automatycznie wybierają najprostszy kanał komunikacji. Spójrz na przeciętnego polskiego nauczyciela anglistę, dobre 70 procent lekcji, jak nie więcej, przegaduje po polsku. Efekt jaki jest, każdy widzi. Polacy jakoś sobie jeszcze radzą z gramą, ale jak ich ktoś zapyta o drogę na dworzec kolejowy, to tyko trzęsą głową i w nogi. Szkoła, dla której teraz pracuję, jest najlepszym przykładem tego, że to, co napisałem powyżej nie jest kwestią mojej opinii i nie podlega dyskusji. Tak po prostu jest, najskuteczniej uczy się angielskiego po angielsku, a nie po polsku czy w Myanmar. Poziom tutejszych szóstoklasistów (pamiętajmy przy tym, że są to dzieci z bogatych rodzin, to nie tak, że każdy Birmańczyk tak ma) nie tylko jest znacznie wyższy niż szóstoklasistów w Polsce, jest wyższy niż przeciętnego licealisty w Polsce.
ReplyDeleteJulio, istotnie, ciekawe, chociaż mało profesjonalne, boleję nad tym trochę. No ale nie o starannie przygotowaną wycieczkę krajoznawczą mi najwyraźniej chodziło ;) Jestem nieco zawiedziony, że chwalisz tendencję do pisania i czytania krótkich tekstów, no kto jak kto... Rozumiem z drugiej strony, że wiąże się to z tym, że masz do cztanania i pisania inne rzeczy, a nie z tym, że nie możesz zmęczyć sześciu stron A4 12-ką... Niestety zawiodę Cię następnym razem, kolejna notka, która czeka na kolejny poniedziałek, jest nieco dłuższa. Trzymam kciuki za wytrwałość ;P
Uwielbiam tego bloga. Lepszy niż niejedna książka podróżnicza. I jeszcze ta subtelna ironia tu i ówdzie ;)
ReplyDeleteSuper, mam nadzieję, że napiszesz więcej o uczniach, metodach uczenia, coteacherach, podejrzanie sensowne się to wydaje (a w porównaniu z Chinami...). Birma jest jednym z najlepszych azjatyckich krajów, z literatury Orwell 'Burmese Days' i 'From the Land of Green Ghosts' jest niezłe, ale tam pewnie zakazane. Z filmów 'The Burmese Harp' jest super, 'Rangoon' mierny, 'Objective: Burma' dramat (ale muzę ma niezłą), no i Rambo 4 się w Birmie dzieje :) Wiele więcej się przygotować nie da chyba, więc i tak nie ma to dzikiego znaczenia, LP sobie poczytasz i będzie.
ReplyDeleteHaha, istotnie przywykłam do tekstów o objętości od kilkunastu do kilkuset stron, ale blogowe pisanie to specyficzna forma. W tym wypadku zwięzłość, błyskotliwy skrót, wyrazistość typowa dla małej formy, to najwyższe atuty. Rozwlekłe notki nie tylko ciężko zmóc, ale też trudno uniknąć po ich lekturze wrażenia, że pisze się tam o wszystkim i o niczym. Do mnie bardziej przemawia forma blogowa czerpiąca z dobrych tradycji felietonu, z elementami krótkiego reportażu powiedzmy. Oczywiście nic nie chcę Ci narzucać. Pewnie i tak będę czytać, co napiszesz, niezależnie od stopnia rozwlekłości.
ReplyDelete@ Juriusz Fajnie, że wygrzebałeś mniej oklepanego Orwella. Sama może kiedyś doczytam!
Pewno i napiszę, Juriuszu drogi, choć mam pewne obawy ziązane z tym, że wchodząc na grząski grunt metod uczenia i coteacherów uczynię swojego bloga jeszcze bardziej niszowym. Chociaż to w sumie uberhipsterskie pisać bloga dla trzech osób: Ciebie, Julii i tajemniczego Umgenni Kemo...
ReplyDeleteI użytkownika Anonymous, to cztery, który (lub która, że się tak rozmarzę, kto by nie chciał mieć fanki), trafnie podsumował/a jego zalety w komentarzu powyżej. Komentarzu, z którym każdy powinien się zapoznać i wziąć go sobie do serca. Ja wziąłem ;)
Dzięki bardzo za listę lektur. Teraz jestem na 'River of Lost Footsteps' Thant Myint-U, ale będę je miał na uwadze!
Masz mnóstwo racji, Julio, w kwestii objętości, ale wychodzę z egoistycznego założenia, że piszę między innymi dla siebie, a piszę dla siebie między innymi po to, żeby sobie za parę lat to przeczytać i żeby nic, co zwróciło moją uwagę, nie poszło w zapomnienie. Stąd zapewne wchodzę w rolę bardziej zdziadziałego kronikarza, niż błyskotliwego felietonisty. Forma bardziej felietonowa dostępna jest w Przeglądzie Oświatowym - tam mam ograniczoną objętość, chcąc nie chcąc więc do druku idą same błyskotliwości. Ale Twoja sugestia bardzo mi się podoba i może wykiełkuje w jakąś stałą tendencję. Może jak już wszystko spowszednieje i zrobi się trochę mniej do banalnego opisywania, poziom wzrośnie ;)