Friday, May 28, 2010

Państwo Laowai jadą do Halab, vol. 53

Noc z piątku, 21 maja na sobotę, 22 maja 2010, pół do jedenastej

Noc z czwartku, 27 maja na piątek, 28 maja 2010, dziesiąta

Dzień I, Wielki Piątek

Czy wspominałem już, że wiedza tubylców na temat ich najbliższej okolicy jest fascynująco znikoma? Oczywiście, że wspominałem, nie raz, ubarwiam tylko tekst pytaniem retorycznym. Tym razem poszło o zakup biletów kolejowych do Halab. Zapytałem właściciela Al Rabie o nurtująca mnie kwestię możliwości telefonicznego ich zabukowania. To byłoby coś, usługa na miarę epoki ponowoczesności. No więc ponoć nie ma takiej możliwości. W co jestem w stanie uwierzyć. Pytanie o rezerwacje internetowe sobie darowałem. Ale nie o tym, dziwnie zrobiło się wtedy, kiedy podczas rozmowy o dworcach zauważyłem, że mój interlokutor, bądź co bądź często pewnie o nie pytany, nie jest z tematem obeznany. Gwoli wyjaśnienia, w Damaszku dworce są dwa. Stary – Hejaz – w centrum i nowy, za miastem. Trzeba się mocno postarać, żeby się pogubić. On twierdził, że to ten za miastem nosi nazwę Hejaz, czym dowiódł: po pierwsze, że miejscowych należy pytać o takie rzeczy w ostatecznej ostateczności i, po drugie, że Syria potrafi zaskakiwać – przechodząc samą siebie – nawet po ośmiomiesięcznym romansie.

I wyjaśnienie sytuacji – a nuż uratuje ono komuś godzinę czasu i sto pięćdziesiąt lir za taksówkę do nowego dworca i z powrotem (o ile taksiarz włączy licznik). Bilety na pociąg można zakupić na – nieczynnej – stacji Hejaz. W centrum. Na właściwy, nowy, dworzec za miastem wystarczy pojechać tuż przed odjazdem pociągu.

Damaszkański souq, po którym tym razem – korzystając z nieobecności Renaty przy jednoczesnej obecności towarzystwa gotowego na wszystko – udało mi się powłóczyć, niewątpliwie imponuje wielkością. I, niestety, tylko ową. W przypominającej raczej ogromną dworcową halę niż bazar budowli wszelakiej maści sklepów i sklepików nie brakuje, brakuje natomiast tego, co na souqu najistotniejsze – niesamowitej atmosfery, w tak urzekająco niewielkim stopniu skażonej współczesnością. Entuzjastów targowisk retro i reżyserów niskobudżetowych filmów o fabule osadzonej w średniowieczu zapraszam zatem do Aleppo.

Pierwsze spostrzeżenia mojej siostry ze spaceru po starym mieście? Urok maleńkich straganików, stoisk ze świeżymi sokami, falafelem czy shawarmą, ciasnych, ciemnych sklepików ze starociami – mówicie? Nie. Unikalna architektura, ubóstwiane przeze mnie wąziuteńkie uliczki, korytarze właściwie, kluczące między zrośniętymi ze sobą wiekowymi budynkami? Gdzieżby. Pedaliada. Tak, ‘pedaliada’. Oto, co najbardziej rzuciło się w oczy uczennicy renomowanej gdańskiej Piątki. W sumie rozważałem przemilczenie tego nietaktownego określenia. Gdyby nie to, że wydało mi się nie tylko cokolwiek zabawne, ale i trafne. Wyjątkowo dobrze opisuje chudych piętnastolatków w obcisłych koszulkach z wielkim logo Armaniego, z zalizanymi do tyłu na żel włosami i sypiącym się wąsikiem, stąpających lekko po ulicach Damaszku. W objęciach lub trzymając się mocno za ręce. Ale w Syrii homoseksualizmu nie ma, żeby to było jasne. Przynajmniej według danych rządowych.

Wracając do dworca - a raczej przywołując krótką podróż nań: trafiła nam się tym razem chrześcijańska taksówka, o czym wnoszę na podstawie podobizny Matki Boskiej zdobiącej jej wnętrze. Kierowca po chrześcijańsku włączył taksometr, nie podkręcony nawet, w związku z czym otrzymał chrześcijański napiwek.

Bozia najwyraźniej wysiadła z taksówki razem z nami, prawie natychmiast przywołując bagażowego. Swojego chłopa oczywiście, krzyż miał na wierzchu dłoni wytatuowany. Napomykam o nim z dwóch powodów. Raz, że zwykle nikt się o mnie na dworcu aż tak nie troszczył. Pewno zasługa Ani. Wbrew naszym protestom związanym z obawami o jego wątły kręgosłup, wziął sobie za punkt honoru zanieść do odpowiedniego wagonu jak największą ilość naszych walizek. Już podczas podróży zadbał też o nadprogramowy poczęstunek, dzieląc się z nami bezinteresownie swoimi bułkami. I dwa – jegomość wyjątkowo był przy tym komiczny. Podczas pogawędki na zewnątrz – w uznaniu zasług zaproponowałem mu papierosa – tak niefortunnie oparł się o poręcz schodów, że stracił równowagę i runął w krzaki…

Mniej szczęścia mieliśmy już w Aleppo. A raczej szczęścia nie miał taksiarz, który musiał być bardzo z siebie dumny omijając machających na niego potencjalnych lokalnych pasażerów i zatrzymując się koło naszej gromadki. Taksometru oczywiście nie włączył, rojąc już sobie zapewne bajońskie sumy, których od nas zażąda. Innymi słowy, dzielił już skórę na niedźwiedziu, ze wszystkimi tego przysłowiowymi konsekwencjami.

Dzień II, Wielka Sobota

Moja siostra robi furorę w okolicy. Zwykle małomówny pan z apteki wdał się z nią w rozmowę na temat tego, że nie jest jeszcze taki stary (ledwie trzydzieści sześć lat przy jej siedemnastu), na siłownię weszła z nami za darmo, dzięki podejrzanie bezinteresownej uprzejmości właściciela, który osobiście zajął się jej programem treningowym. Przynajmniej moja żona może na kilka dni odetchnąć z ulgą – przechodnie wodzą teraz maślanym wzrokiem raczej za jej młodą szwagierką.

A tej w głowie nie amory, lecz syryjskie przysmaki. To Ani właśnie najbardziej chyba przypadł do gustu falafel w Falafilo, w drodze do którego zainaugurowaliśmy nasze rodzinne wydanie Amazing Race. Licząc sobie sześć osób, nie mogliśmy generalnie wozić się po mieście jedną taksówką. Podzieliliśmy się więc na dwie drużyny. Pierwsza – ja, Ania i Oliver, druga – Renata i moi rodzice. Żeby w każdej był ktoś, kto orientuje się w okolicy i żeby w każdej był jakiś XY. Dla bezpieczeństwa niewiast. Zasady są proste – kto pierwszy dojedzie na miejsce spotkania, zdobywa punkt. Po wyścigu do Falafilo w Suleymanieh zrobiło się 1:0 dla drużyny Waszego Skromnego Narratora.

Najzagorzalsi czytelnicy pamiętają może opublikowaną w czasach zamierzchłych, jeszcze we wrześniu ubiegłego roku, relację z eksperymentu paranaukowego polegającego na testowaniu możliwości żołądka niżej podpisanego. Eksperyment dowiódł, przypomnę, że pozbawiony wspomagania organizm nie jest w stanie wyjść zwycięsko z potyczki z tutejszą florą bakteryjną.

Jak przystało na prawdziwego naukowca, nie mogłem tak sprawy zostawić. Skoro w fazie pierwszej zdiagnozowano problem, w fazie drugiej należy rozpocząć leczenie. Ja, niestety, na laboratoryjnego szczura, królika czy inną świnkę się nie nadaję, z syryjskimi bakteriami od dawna jestem na ‘ty’. Ale rodzice… tak, materiał wyborny, tym bardziej, że nie wyciągnęli wniosków z wyżej wspomnianej notki szóstej i nie najedli się loperamidu przed przyjazdem. Mogłem więc zaproponować im spróbowanie profilaktyki alternatywnej i eksperymentalnej – kuracji sprzedawanym w charakterystycznych butelkach, wyłącznie przez chrześcijan, preparatem o nazwie Grant’s. Nie będę niepotrzebnie podgrzewał atmosfery i zwlekał z opublikowaniem wyników testów. Czterdziestotrzyprocentowy sok z jęczmienia działa.

Dzień III, Wielkanoc

Święta, święta… Świątecznie było od samego rana, kiedy to Oliver pogańskim zwyczajem jął biegać po ogrodzie, szukając w jego najciemniejszych zakamarkach poukrywanych tam przez Zająca podarków. Prawdziwie jednak polsko zrobiło się przy śniadaniu. W związku z cudownym podwojeniem liczebności naszego grona, wystawiliśmy, niemałym nakładem sił, przed dom stół z jadalni, który już po chwili uginał się pod ciężarem tradycyjnych specjałów.

Nie zabrakło oczywiście barwionych w cebuli jajek, nie zabrakło i mazurka. Największym jednak powodzeniem wśród naszej stęsknionej za ojczyzną trójki cieszyły się przywieziona przez rodziców biała kiełbasa i kiełbasa polska, którą dziadek specjalnie z myślą o nas ususzył. Oraz iście królewskie zwieńczenie całości – marynowane grzyby z Borów Tucholskich, których w darze od rodziny z Czerska kilka słoiczków dwa lata temu z górą otrzymaliśmy. Ostatni ostał się cudem, więc zapakowałem go przed wyjazdem do walizki z myślą o jakiejś godnej takiego rarytasu okazji. Która tegorocznej Wielkanocy nastała.

Tradycyjnie pośniadaniowo rozleniwieni, mimo długiego spaceru po naszej dzielnicy, zdecydowaliśmy się obiad odłożyć do kolacji, a popołudnie spędz w Al Jdeida. Skorzystaliśmy przy tym z niepowtarzalnej okazji uczestnictwa w wielkanocnej mszy w świątyni maronitów. Kościół maronitów początki swoje wywodzi od św. Marona, który w IV wieku żył i nauczał w dolinie rzeki Orontes. Dziś jest jedynym chyba kościołem wschodnim bezpośrednio związanym z Rzymem.

Co też było widać. Msza właściwie w ogólnym zarysie nie różniła się specjalnie od odprawianej w kościele rzymskokatolickim. To, na co zwróciłem uwagę to nietypowy sposób przekazywania znaku pokoju. Siedziałem sobie zamyślony w ławce, kiedy podszedł do mnie jakiś jegomość z dłońmi złączonymi tak, jakby trzymał między nimi motyla i nie chciał go zgnieść. Spojrzałem na niego pytająco, na co on zbliżył się do mnie i owego wyimaginowanego motyla ostrożnie mi przekazał. Niestety nie dane było mi zobaczyć zwierzaczka pokoju, przekazałem jednak dalej.

No i muzyka. Raczej, jak na świętowanie zmartwychwstania Boga, mało radosna. Ale to chyba chrześcijański standard.

Dzień zakończyliśmy żurkiem przywiezionym przez rodziców (w proszku – nie butelce, niestety, za to z prawdziwą białą kiełbasą) i próżoną na maśle na sposób mojej babci baraniną z ziemniakami. Jak na tutejsze warunki, wielkanocny jadłospis mogliśmy chyba wszyscy uznać za udany.

Dzień IV, Lany Poniedziałek

Szkoda byłoby, ściągnąwszy rodziców z dalekiej ojczyzny, nie zabrać ich nad Morze Śródziemne. A jak nad syryjskie morze, to do Latakki. A jak do Latakki, to do TinTinowego Al Safwan.

Dla nas była to już trzecia wizyta w mieście alawitów. Nieco rozczarowująca niestety. Wraz z plażową pogodą do miasta ściągnęły tłumy turystów i chmary żebraków. Nie dość więc, że było nad wyraz upalnie, to jeszcze tłoczno i gwarno. A właśnie przecież jako odskocznię od tej typowej syryjskości tak sobie Latakkię upodobaliśmy.

Do tego, na fali rozpoczynającego się sezonu, hotel podrożał nieco. Ale to nic w porównaniu z plażą. Miało być iście bajkowo. Mohammad, najwierniejszy fan TinTina w promieniu co najmniej dwóch tysięcy kilometrów, polecił nam wycieczkę na Wadi Qandeel. Znaleźliśmy odpowiedni dworzec, znaleźliśmy odpowiedni autobus, dogadaliśmy się ze współpasażerami, że, zamiast czekać, opłacamy po połowie puste miejsca i ruszamy. Po mniej więcej pół godziny byliśmy daleko za miastem. Kawałek wybrzeża mieliśmy tylko dla siebie. Tyle plusów dodatnich. Niestety, brudnoszary piasek nijak się miał do klasycznych pocztówek znad Morza Śródziemnego. W wodzie pływało odrobinę za dużo śmieci. Odrobinę za dużo śmieci walało się też po plaży. Skąd śmieci na odludziu? Wyjaśnił nam to, choć po angielsku nie mówił, kelner, który przybieżył do nas z zapyziałej restauracyjki, a po chwili przyniósł nam miskę orzeszków i zamówione piwo. Orzeszki postawił na stole, butelki otworzył i bezceremonialnie rzucił kapsle na ziemię. Wiem, powinienem się już przyzwyczaić, ale nie potrafię i tyle. Jak miejscowi mogą cieszyć się morzem i plażą, skoro tyle tam brudu? Pszeniczne piwo, swoją drogą, było wyborne. To drugi plus dodatni. W związku z nim wycieczkę moglibyśmy nawet uznać za udaną, gdyby nie rachunek, który – o zgrozo – uwzględniał opłatę za stolik z parasolem w wysokości 200 lir. Co to do diabła, opłata klimatyczna? Za te kapsle, niedopałki papierosów, plastykowe torby zalegające jak okiem sięgnąć okolicę? Chętnie bym zapłacił dwa razy tyle, by tej cholernej knajpy tam nie było. Skończyło się na 100 lirach, a to i tak tylko dzięki interwencji taty. Ich szczęście. Ja bym tego tak nie zostawił.

Á propos dwa akapity temu zamieszczonej wzmianki o alawitach – ta grupa wyznaniowa zdecydowanie warta jest kilku choćby słów. Bo grupa to dość niezwykła. Ukształtowała się dopiero w IX wieku, ojcem założycielem był Mohammed ibn Nusayr (stąd inna nazwa - nusajryzm). By w zarysie choćby zrozumieć jej miejsce w świecie religii (celowo nie piszę ‘w świecie islamu’, o czym za chwilę), cofnąć musimy się jednak do wieku VII i walki o schedę po Mahomecie. Po śmierci Proroka dwóch mężów uznało się za jego spadkobierców: Abu Bakr, najbliższy przyjaciel Mahometa i ojciec jego ulubionej żony Aishy, oraz Ali, kuzyn proroka, a zarazem mąż jego córki Fatimy. Pierwszym kalifem, następcą, został ten pierwszy. Ali jednak nie dał za wygraną, co w końcu przyniosło mu władzę. Właściwie, dodać należy, dopomógł trochę szczęściu mordując trzeciego kalifa, Uthmana… Po czym, cóż za dziejowa sprawiedliwość, sam został zamordowany przez ludzi Muawiyah, który to został piątym kalifem. Długa walka o władzę doprowadziła do trwałego podziału wyznawców islamu na dwie główne grupy. Zwolennicy pierwszego kalifa, Abu Bakra, określają się mianem sunnitów, zwolennicy czy też ‘wojownicy Alego’ to szyici.

Nazwa ‘alawizm’ (właściwie, zgodnie z arabską pisownią i wymową, powinniśmy mówić ‘alałizm’ i ‘alałici’, czy też ‘alauizm’ i ‘alauici’) znaczy mniej więcej tyle co zwolennicy Alego, co zdaje się automatycznie stawiać ich w jednym szeregu z szyitami. Ale sprawa nie jest tak prosta. Alawici bowiem, w oparciu o elementy chrześcijaństwa, neoplatonizmu, zaratustrianizmu i kultów astralnych (podaję za wiki), wypracowali koncepcję hierarchii boskich bytów z Alim na czele. Mało tego. Wierzą w reinkarnację – przejście do sfery gwiazd poprzez siedem wcieleń… Jeszcze szczypta ekstrawagancji w postaci niepielgrzymowania do Mekki i niezakrywania się przez kobiety (dzięki Bogu) – i mamy herezję pełna gębą.

Mimo tych, odjechanych dość – przyznacie chyba, założeń wiary, alawici są generalnie uznawani za ‘swoich’ przez szyitów. Wielu sunnitów natomiast uważa ich za niewiernych. Tak czy inaczej, jak to mniejszości religijnej, przez wieki dostawało im się od każdego. Męczyli ich, mniej lub bardziej krwawo: najsławniejszy przedstawiciel sunnickich Ajjubidów – Saladyn, Mamelukowie, Turcy Osmańscy… Los uśmiechnął się do nich tak naprawdę dopiero w XX wieku, kiedy to za wartościowych sprzymierzeńców uznała ich panosząca się w okolicy Francja. Dotychczas uciskani, otrzymali w latach dwudziestych władzę nad państewkiem, ze stolicą w Latakki właśnie, później włączonym w obręb niepodległej Syrii. Od roku 1971 natomiast, wraz z objęciem urzędu prezydenta przez pochodzącego z okolic Latakki Hafeza Al Assada, alawici, na długo zapewne, przejęli władzę w Syryjskiej Republice Arabskiej.

Co jakoś nas nie podniosło na duchu. Nastroje poprawiły się dopiero wieczorem, kiedy zostawiliśmy Olivera w hotelu z rodzicami i w trójkę ruszyliśmy na miasto. Latakkia by night pozwoliła nam odetchnąć nieco, odetchnąć na tyle, że wkrótce poczęliśmy wręcz żałować, że liberalny kurort nie tętni życiem jak w czasie weekendów.

Dzień V, wtorek

Skorośmy już ściągnęli rodzinę do Latakki, żal było nie zabrać ich do ruin Ugarit. Ach, ten magnetyzm świątyni Dagona… Na tyle okazał się silny, że do wyprawy nie zniechęciła nas wiadomość o przeniesieniu dworca autobusowego, z którego można dostać się do wioski graniczącej z pozostałościami miasta. Nie na tyle silny, byśmy raz jeszcze wykosztowali się z Renatą na bilety dla siebie. Podczas gdy Oliver oprowadzał rodziców i Anię po Ras Shamra, my przeczekiwaliśmy upał na ławeczce skrytej w cieniu rozłożystego drzewa, tuż przy biurze kustosza, pogrążeni w lekturze. Polecam przy okazji ‘And Another Thing…’ Jeremy’ego Clarksona z Top Gear. Miałem też chwilę czasu na zapoznanie się z dość szeroką ofertą pamiątek. Nagrodę dla Najbardziej Wykręconych zdobyły bejzbolówki z napisami ‘I love Bashar’ i ‘I love St. Paul’. Jakoś się nie skusiłem. Dałem za to za wygraną w starciu z gipsową kopią słynnej tabliczki z Ugarit, na której wyciśnięto znaki alfabetu, który zrewolucjonizował słowo pisane. W skali 1:1. Stargowałem cenę do sześciu zeta, koleś twardy był.











4 comments:

  1. 1. Wielki Meczet w Damaszku

    2. Krzywy Domek w Damaszku. Niesamowity, ale w przewodnikach raczej go nie znajdziecie...

    3. Starowka.

    4. Swiateczny poranek.

    5., 6. Wielkanocne sniadanie.

    7. Ja z moja siostra :D

    8. Port w Latakkii.

    9. Ja z siostra w Latakkii by night ;)

    10. Oliver przygotowujacy sie do oprowadzenia wycieczki po ruinach Ras Shamra.

    ReplyDelete
  2. Heh, mowisz, ze rodzice spozywali whiskey, zeby nie miec problemow z zoladkiem, a nie wpsomnisz, ze ja nie zabezpieczylam zoladka w zaden sposob, a jadlam wiecej niz oni - a tez nic mi nie bylo!!! To Wasze dbanie o zoladek to przykrywka! Mam Was! ;-***

    ReplyDelete
  3. Nie chcialem przedstawiac Cie w zlym swietle, ale w drodze powrotnej do Polski ponoc... nie czulas sie najlepiej ;P

    Swoja droga: niekiepskie zdjecia nasze, nie uwazasz?

    ReplyDelete
  4. Ale na zlym smaopoczuciu sie skonczylo, chociaz myslalam, ze umre :-)) Poza tym to bylo poza Syria, czyli sie nie liczy :-)

    No piekni ludzie, piekne foty!

    ReplyDelete