Friday, May 21, 2010

Państwo Laowai jadą do Halab, vol. 52

Noc z piątku, 14 maja na sobotę, 15 maja 2010, pół do jedenastej

Noc z czwartku, 20 maja na sobotę, 21 maja 2010, kwadrans po dziesiątej


Ależ się dobrze złożyło, że poprzedni tekst zacząłem i skończyłem krytyką imprez szkolnych. Nazrzędziwszy się, mogę teraz spróbować, na fali modnych w tym sezonie kampanii wyborczych (świeżo zakończonej w Wielkiej Brytanii i nie całkiem świeżo rozpoczętej w Polsce) ocieplić nieco swój zgryźliwy wizerunek. Pokazać ludzkie oblicze.

Posłuchajcie więc, jak Wasz oddany kandydat parę tygodni temu (jeszcze się nie rozprawiłem z opóźnieniami) z wypiekami na twarzy ganiał po boisku za latawcami. Nie żeby tym razem szkoła stanęła na wysokości zadania. Docenić jednakże wypada niespotykany dotychczas na taką skalę przebłysk świadomości przedstawicieli elit rządzących. Dość wspomnieć, że Doktora Fadia w ostatniej chwili podjęła kontrowersyjną decyzję o przełożeniu Spelling Bee tak, by nie wypadło tego samego dnia, co Dzień Latawców. Dlaczego? Prosta sprawa – na konkurs literowania przybyć mieli, jako publiczność, rodzice. Szefowa wszystkich (prócz Mazena) szefów nie chciała, by zobaczyli przy okazji, jaki burdel panuje na konkurencyjnej latawcowej imprezie…

No i proszę. Czasem wystarczy uświadomić sobie swoje niedoskonałości, by wszystko poszło ku dobremu. A może wystarczy odrobina szczęścia. Z tej czy innej przyczyny, Dzień Latawców okazał się być wielkim sukcesem. Dzieciaki ogołociły magazyny sklepów zabawkowych z wszelkich możliwych konstrukcji nadających się, lub nie, do puszczania na wietrze. Pogoda była wyborna. Emocje sięgały zenitu od samego początku, kiedy po lunchu wychodziliśmy na boisko.

Zaczęło się od pierwszych prób szukania wiatru w polu. Co po niektórym uczniom jakoś to wychodziło, nikt jednak nie wzniósł się na wyżyny wyższe niż kilka metrów. Postanowiłem sam spróbować szczęścia. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek wcześniej puszczał latawce. Wygląda jednak na to, że to jedna z tych umiejętności, której po prostu nabywa się z wiekiem. Na początek trafiła mi się wściekle różowa konstrukcja z obrazkiem Fulla (taka lokalna Barbie, czasem nawet z chuście na głowie) należąca do mojej uczennicy Ingy. Podrzuciłem latawiec w górę, przytruchtałem paręnaście metrów. Wystarczyło, żeby złapać jakiś niski prąd powietrza. Wtedy już poszło jak z płatka. Odpowiedni obrót , popuszczenie linki, obrót, delikatne ściągniecie, tak by była napięta. Kolejne popuszczenie sznurka. Jakbym niczego innego w życiu nie robił. Metr za metrem różowa Fulla wzbijała się w niebo. Wyżej i wyżej. Kilka chwil później latawiec szybował wysoko ponad budynkiem szkoły, kilkakrotnie wyżej, niż latawce looserów obok mnie, którzy mogli tylko z zazdrością zadzierać głowy w górę. Ale mnie wciąż było mało. Jak nie przymierzając Ikarowi. Wciąż rozwijałem linkę. I rozwijałem. Fulla zmierzała ku słońcu, kpiąc sobie z jego nieruchomej potęgi. Nagle, ni stąd ni z owąd, napięcie zniknęło. Razem z linką. Zostałem z pustym uchwytem w dłoni, plastykowym uchwytem, do którego jakiś Chińczyk nie przytwierdził sznurka. Fulla zniknęła po drugiej stronie szkoły.

Kiedy ją znalazłem, nie żyła już. Foliowe poszycie było całe, ale brakowało części konstrukcji. Nic nie mogłem zrobić. To był koniec. Zrozumiałem, że potrzebuję nowego latawca…

Co ciekawe, moje notowania nie spadły wraz z poturbowanym latawcem Ingy. Przeciwnie, do końca zabawy miałem tyle latawców, ile tylko chciałem. Ba, mogłem nawet wybierać. Wykorzystałem sytuację, nie powiem. Przejmowałem dającą perspektywy dużej wysokości zabawkę od jakiegoś ucznia, poprawiałem konstrukcję, wznosiłem ją wysoko w górę, po czym, nauczony doświadczeniem, w odpowiedniej chwili oddawałem ją wdzięcznemu właścicielowi. I zabierałem się do następnej.

Właściwie dlaczego wracam teraz akurat do Dnia, W Którym Latawce Wzniosły Się W Niebo? Otóż zaraz po zakończeniu zabawy narzuciłem na plecy zabrany ze sobą z domu plecak, nałożyłem na głowę kapelusz i zabrałem się z Gillian do Shahba Adime (Abu Halil, nasz kierowca, nie pojawił się – zdarza mu się niestety). Stamtąd wziąłem taksówkę na karajat Ramosa i złapałem autobus na lotnisko w Damaszku. Około 2:30 w nocy mieli przylecieć moi rodzice i siostra.

Kiedy wyżej wymienieni odwiedzali nas w Chinach, po pierwsze z lotniska w Hongkongu odbierała ich Renata, po drugie – na wszelki wypadek dostali algorytm postępowania, dzięki któremu dali by radę bez większych komplikacji dostać się do nas samodzielnie. Cos w rodzaju: jeśli Renaty z jakiegoś powodu nie będzie na lotnisku, złapcie taki a taki autobus, dojedźcie tu a tu, zadzwońcie pod taki a taki numer, jeśli nikt nie odbierze, weźcie taksówkę tu a tu, ja będę czekał tu a tu.

Welcome to Syria. Po pierwsze: Renata, mimo że znacznie lepiej niż ja orientuje się w Damaszku, nie odważyłaby się sama tam pojechać. Po drugie – jak mógłbym kazać rodzicom dogadać się z panem z budki i dostać się z lotniska do miasta, by po nocy szukać odpowiedniego dworca, umykając przy tym przed taksiarzami, których nieznajomość angielskiego nie zniechęca do prób zapakowania podróżnych do auta i zawiezienia ich prosto do Aleppo za miliard lir… Nie, nie zrobiłbym tego tym spokojnym ludziom. Przynajmniej dla nich – na Syrię nie ma algorytmu…

Ot, co kraj, to obyczaj… Pozostawało wierzyć, że bez przeszkód dojadę na lotnisko i wezmę sprawy w swoje ręce. Takoż się stało. Naczekałem się trochę, ale czas płynął przyjemnie przy zagadce logicznej na temat pewnego drzewa genealogicznego, którą Angela znalazła w jakimś angielskim czasopiśmie. Po godzinie i dwudziestu minutach wiedziałem wszystko o rodzinie bohatera łamigłówki, Johna. Do czterech pokoleń wstecz.

Zabrałem się za powtarzanie arabskiego, który w ostatnim czasie nieco zaniedbałem. Zauważyłem też, że zmiana czasu na letni, która akurat tego dnia miała w Syrii miejsce, pozwoliła mi przyspieszyć czas o godzinę. Samolot miał mianowicie przylecieć, zgodnie z tablicą, o 2:30. O północy system zmodyfikował to na 3:30. Po czym, minutę później, zaczął się restartować. Załadował się Windows XP, poważnie, pojawił się nowy rozkład z lotem Czech Airlines o 2:30. Byłem o godzinę do przodu. Tak czy inaczej, na rodzinę czekałem, mimo braku opóźnienia, do pół do czwartej. Stałem oparty o barierkę w holu przylotów i obserwowałem arabską wylewność. Niewiasty płakały rzewnymi łzami (histerycznie zanosiły się płaczem – to lepiej obrazuje sytuację), mężczyźni obcałowywali się namiętnie, drapiąc się wzajemnie wąsiskami. A to wszystko w przejściu prowadzącym od odprawy celnej do głównej hali lotniska. ‘Gross’, jak mawia Georgianne. A później przyjeżdżają tacy do Europy i czepiają się homoseksualizmu…

Jak na lokalne standardy, moja reakcja na widok rodziny była drańsko zimna, a przecież cieszyłem się szczerze. Wszak już w ciągu najbliższych kilku godzin miało się zrobić całkiem przygodowo. Jak się bowiem okazało jakiś tydzień wcześniej, kiedy zacząłem poszukiwania miejscówki na pierwszy krótki nocleg, Damaszek został totalnie zabukowany. Zdziwiło mnie to, choć w gruncie rzeczy nie powinno było. Jeśli dobrze się zastanowić, po pierwsze w wielu krajach ferie wielkanocne są znacznie szczodrzejsze niż w Polsce. Wyspiarze Brytyjscy świętują zmartwychwstanie Chrystusa przez dobre dwa tygodnie. A Syria o tej porze roku, to po drugie, jest miejscem na świętowanie i odpoczynek idealnym. Zapomnieliśmy już przecież o zimowych chłodach, a jeszcze nie przypomnieliśmy sobie letnich upałów. Jest bujnie zielono, świeżo i słonecznie. Wiosennie po prostu, o czym wieść najwyraźniej poszła w świat. I zrobiło się po trosze bożonarodzeniowo – niczym Matkę Boską z osiołkiem i Józefem telefonicznie spławiano mnie z każdego hotelu i hoteliku. Ostatecznie udało mi się, miast stajenki, zorganizować nocleg na dachu hotelu Al Rabie. Też fajnie, przynajmniej jak dla mnie.

Dojechaliśmy więc sobie, autobusem ma się rozumieć, do miasta, przedarliśmy się przez kordon taksiarzy – choć rodzice, wbrew iście baśniowym zaleceniom, poczęli już z nimi rozmawiać – po czym, posiłkując się kompasem, skierowaliśmy się na północ. Używanie kompasu w mieście, które nota bene odwiedzałem przedtem dwukrotnie, zawsze wprawia mnie w pewne zakłopotanie, ale cóż innego począć z przypadłością braku orientacji... Generalnie nie było źle. Mało brakowało, a byłbym z siebie dumny – gdybym tylko na ostatnim odcinku nie przegapił maleńkiej nieoświetlonej uliczki, przy której stoi kilkusetletni damaszkański dom mieszczący obecnie Al Rabie… W którym , znów nota bene, mieszkaliśmy przecież przez trzy dni… Pewnym pocieszeniem były próby pomocy podejmowane przez zagadniętych z braku innej opcji uzbrojonych mundurowych. W skrócie – starali się bardzo, ale nie mieli pojęcia, że hotel, którego szukamy jest jakieś dwieście metrów dalej (a raczej bliżej, bo minęliśmy go przez moją nieuwagę). Dobrze, że nie posłuchałem ich dalekosiężnych rad. Dobrze, że nie wzięliśmy taksówki, za kurs której kierowca zażyczył sobie sto lir (choć w którymś momencie żałowałem już, że od dwudziestu minut zamęczam rodziców marszem w imię wzniosłych zasad). Coś mnie tknęło, by wrócić się trochę i jeszcze raz przyjrzeć okolicy. Udało się.

Właściciel hotelu zdziwił się nieco, że przybywamy o tak późnej porze – było już około piątej. Choć jeszcze tego samego dnia zapowiadałem to w rozmowie telefonicznej. Ale problemów nie robił. Nakazał nam iść za sobą, stąpając jak najciszej. Wprost na dach. Nie powiem, żeby rodzina była zachwycona lokum, które z takim trudem zorganizowałem. Faktycznie, przyznaję, jakoś nie pasowali do rzędu pogrążonych w mroku łóżek z których trzy były, w nieregularnych odstępach, zajęte przez anonimowych backpackersów. No i te łazienki nie grzeszące standardami europejskimi. ‘Podejrzana melina’ – takie musiało być ich wrażenie.

A mnie, mimo pewnych wyrzutów sumienia, było jakoś radośnie. Posiliłem się kanapkami, zapaliłem sobie, umyłem się, po czym wpełzłem pod grube prześcieradło służące za kołdrę. Noc była ciepła, więc po koc nawet nie sięgałem. Zresztą jaka tam noc - świtało już przecież. Wyborna pora, by po raz pierwszy w życiu położyć się spać na dachu. Z widokiem na Damaszek.

Z pewnością dla Ani, a podejrzewam, że i dla moich rodziców, również był to pierwszy raz. Który, kiedy ze zdziwieniem uświadomili sobie rano, że nikt ich nie zabił, a nawet nie obrabował, okazał się być całkiem ciekawym, może nawet pozytywnym doświadczeniem. Ważne chyba dla ich dobrego samopoczucia było, że tajemnicze ciała, kilka godzin wcześniej pogrążone we śnie, nie należały do miejscowych kloszardów, lecz do Japończyka i Amerykanki (z Kentucky, jak się dowiedziałem z porannej, z łóżka prowadzonej pogawędki). Przy tradycyjnym hotelowym śniadaniu serwowanym na wiekowym, skąpanym w zieleni dziedzińcu, nastroje wróciły już zupełnie do pełnej energii i optymizmu normy.

No comments:

Post a Comment