Friday, April 16, 2010

Państwo Laowai jadą do Halab, vol. 48

Środa, 14 kwietnia 2010, po lunchu
Noc z czwartku, 15 kwietnia na piątek, 16 kwietnia 2010, dochodzi północ

W tym tygodniu nie piszemy…

…o rozbiciu się pod Smoleńskiem samolotu z naszą wierchuszką na pokładzie. Wystarczająco już chyba atramentu i eteru na cel ten przeznaczono. Nie raz polski trup ścielił się gęsto w najdziwniejszych miejscach świata, ścielił się jednak zwykle dumnie i stylowo, czasem naiwnie, ale rzadko głupio. W tym kontekście jednoczesne zameldowanie się głowy państwa i prawie setki innych osobistości na pokładzie przestarzałego radzieckiego tupoleva, do którego zwykły obywatel wsiadałby z duszą na ramieniu, ewentualnie flaszką wódki pod pachą, o ile wsiadałby w ogóle, lepiej chyba przemilczeć. Tak jak i komentarze nadsyłane przez Polaków do CNNu. Wynika z nich, że śmierć nobilituje i uświęca nie tylko gwiazdy rocka i religii. O zmarłych źle mówić ponoć się nie powinno , ale żeby zaraz zmieniać im czarne kowbojskie kapelusze na kapelusze białe…

…o imieninach obchodzonych tegoż dnia przez Waszego Skromnego Narratora. Bo iść do Sparky i wygrać na automatach syryjską podróbkę gry strategicznej Ryzyko to co najmniej jak nie płakać po TW Lolku*.

…o kondycji psychicznej autora. Bo po co smucić czytelników refleksjami na temat tego, że czasem oglądając wiadomości czuje się obco jak Meursault z 'Obcego' Camusa. W sumie to zapłakałby nad tymi, co zginęli w tupolevie, ale że uczciwy z niego człek, to czułby się również w obowiązku zapłakać nad ofiarami trzęsień ziemi, lawin błota, uderzeń pioruna, kraks samochodowych, AIDS, raka płuc i mononukleozy. A temu fizycznie by nie podołał, wiec żałobę rezerwuje dla wąskiego grona najbliższych. I nie potrafi pojąć tego, co dla ludzi częściej oglądających telewizję wydaje się być zupełnie jasne: że – wbrew poczynionym w średniowieczu dansmakabrycznym odkryciom – śmierć śmierci nie jest równa. Że po papieżu smucić się należy na 95 procent potencjału, po prezydencie na 85, po Szmajdzińskim ledwie na 60, po Kurtyce na 43, a zgon pani Gieni, sąsiadki pana Wieśka z warzywniaka, zbyć można wzruszeniem ramion.

…o wiadomościach z ostatniej chwili na temat planów pochowania Kaczyńskiego na Wawelu. Bo że ludzie są żałośni, wiadomo od dawna. Choć – dziwna sprawa – za każdym razem nas to zaskakuje.

…o tym, że Real i McDonald’s na znak żałoby opuszczają swoje flagi do połowy masztu. Bo gazeta.pl już zamieściła link do fascynującego artykułu na ten temat. Kto więc chciał, ten czytał. A kto czytał, ten trąba.

…o tym, jak to dzieciom w przedszkolu pokazano transmisję z przejazdu konduktu żałobnego. I jak to słownik córki jednego ze zbulwersowanych i uprzejmie donoszących „…poszerzył się o >>szczątki<<>>powrót zwłok<<”. Bo ludzie i tak chyba nigdy nie wyciągną wniosków z tego, że śmierć dotyka stu procent każdej populacji. Dla nich jest niezmiennie skandalem filozoficznym.

Piszemy za to, dla odmiany, o rzeczach stosunkowo lekkich i przyjemnych. Takich jak nasza mała podróż do Bejrutu na przykład.

Zanim owa na dobre się rozpoczęła, udaliśmy się na ostatnią syryjską wieczerzę do Hattabu w Azizieh, żeby posilić się, ułatwić sobie nocne łapanie taksówki byciem w centrum i zobaczyć, jak Barcelona miażdży Stuttgart. Właściwie plan zakładał dobry występ niemieckiej drużyny, ale cóż – wyszło jak wyszło. Wymknęliśmy się przy 3:1, żegnani ironicznymi uśmieszkami pracowników restauracyjki. Oczywiście bezczele byli za Barcą. Wszyscy tu sprytnie kibicują faworytom… Przedwczesny odwrót pozwolił nam jeszcze na wizytę w kawiarence, z której wyproszono nas tuż przed północą – akurat, byśmy bez pośpiechu dostali się na karajat Ramosa. Udało nam się przy tym uniknąć przedwczesnego dyngusa – z nieba lunęło okrutnie, kiedy tylko wsiedliśmy do taksówki. Dobry znak przed podróżą. Znacznie lepszy niż to, że wcześniej tego dnia zapaliłem papierosa od strony filtra, siejąc niewielki popłoch pośród towarzystwa w pokoju nauczycielskim. Nie żebym był przesądny, ale jednak…

Dla tych, którzy przypadkiem zajrzą do tego tekstu planując swoją przygodę w Syrii i potraktują go jako przewodnik: zarząd dworca Ramosa wyszedł naprzeciw oczekiwaniom turystów spragnionych doświadczenia prawdziwego Bliskiego Wschodu. Za jedyne piętnaście lir, symboliczną złotówkę, obejrzeć tu można autentyczną lokalną toaletę. Designerzy postarali się nie tylko o wystylizowanie jej na wyjątkowo brudną – zadbali również o to, by pachniała odpowiednio odrażająco. Dla chętnych – w cenie – możliwość załatwienia się. Papier lepiej mieć własny.

Z Halabu do Beirutu dostać się niezwykle łatwo. U jednego tylko przewoźnika, armeńskiego Zeitouni, do wyboru jest dziewięć autokarów na dobę. W tym trzy VIPowskie. Znaczy zamiast czterech siedzeń w systemie po dwa po obu stronach przejścia – dwa plus jeden. Czyli więcej miejsca. A do tego woda mineralna i słodycze. Nadzwyczaj trafnym okazał się być wybór kursu nocnego. Zgodnie z założeniami, udało nam się przespać całą drogę do granicy – jakieś cztery i pół godziny. I pierwszy, syryjski, etap przejścia granicznego.

Obudzono mnie na etapie drugim. Wysiadłem z autokaru i w trybie zombie poczłapałem do budyneczku zajmowanego przez libańskich celników. Dostałem do wypełnienia jakieś standardowe formularze: imię, nazwisko, numer paszportu, po co zawracam im głowę i jadę do Libanu zamiast siedzieć w Polsce etc. Kiedy głowiłem się nad odpowiedziami, spostrzegłem, że celnik coś do mnie mówi. Była mniej więcej piąta nad ranem, miałem kłopoty z ustaleniem, jakim językiem ów się posługuje, a cóż dopiero ze zrozumieniem przekazu. W końcu jednak coś mi zaświtało. Zaintrygowała go moja obrączka. Na szczęście nie chciał mi jej zabrać ani obłożyć cłem, zwrócił tylko uwagę, że nie na tej ręce ją noszę. Wytłumaczyłem się jakoś, nie pamiętam już po jakiemu, że my Polacy po prostu tak mamy. Po chwili, może w związku z pieczątkami w paszporcie Renaty, ten sam celnik oświadczył, że jego mama jest Chinką. Good for you, co to mnie do diabła obchodzi? – pomyślałem. Ale z grzeczności wydałem z siebie jakiś pomruk zainteresowania. A ten w śmiech, że żartował. Dobra, wkręciłeś mnie, pieprzony z Ciebie Ashton Kutcher, nie ma co. Rozochocony sukcesem urzędnik zapodał kolejny dowcip. Że jego kumpel zza biurka to big boss. No fajnie, i co? Bo my tu, wyjaśnił teatralnym szeptem, mówimy ‘big boss’ na fiuta. Żenada. Żeby było ciekawiej, kolega wcale nie wydawał się żywic urazy. Uśmiali się obaj serdecznie z kolejnego udanego figla.

Skończyłem na szczęście wypełniać karty wjazdowe i pospieszyłem po rodzinę do autokaru. Na widok zwisających z Renaty zwłok Olivera, który nie raczył się obudzić, w celnikach obudziły się chyba jakieś ludzkie uczucia i szybko kazali mi odesłać towarzystwo. Zapłaciłem za wizy, na wszelki wypadek dwutygodniowe - na tranzytowej czterdziestoośmiogodzinnej mogliśmy się nie wyrobić – i odebrałem opatrzone odpowiednimi stempelkami paszporty. Khalas.

Z relacji mojej żony wynika, że Liban jest ładny. Wierzę na słowo. Sam dalszą drogę do Beirutu, mimo kawy w jakimś autokarowym karawanseraju, przespałem.

*Dla analfabetów od czytania między wierszami: to nie jest – tym razem – wrzuta pod adresem papieża. To wrzuta pod adresem jegomości, którzy wyrósłszy z kolekcjonowania Pokemonów, zajęli się zbieraniem wszelkiej maści agentów. O tym, co to chwalił się Olinem, nikt już nie pamięta. Do niedawna sławny był ten od Bolka. Ale oto ja wyciągam z rękawa nieprzebijanego TW Lolka. Mam dowody oczywiście, ale nie mogę ich ujawnić, oczywiście. W każdym razie wygrałem. Gra skończona.

3 comments:

  1. Zdjecia troche na wyrost, bo do Bejrutu w relacji jeszcze nie dojechalem, ale chcialem nieco ubarwic tekst.

    1. Wasz Skromny Narrator w towarzystwie Ronalda McDonalda.

    2. Bejruckie marzenia ze slawnym, zrujnowanym podczas wojny, hotelem Holiday Inn w tle.

    3. Zabawa posrod drutu kolczastego. Istota stolicy Libanu...

    4. Odnowione downtown. Zapowiedz lepszej przyszlosci, bez zasiekow i uzbrojonych po zeby zolnierzy?

    5. Widok z nadmorskiego kornisza.

    ReplyDelete
  2. Holiday Inn? A co w końcu z Hotelem Hilton?

    Opis toalety brzmi ciekawie, ale pics or it didn't happen! :P

    Co do śmierci w wersji, nazwijmy to, "pop", to chyba jednak nic dziwnego, że ludzie smucą się po śmierci osób, które znali tylko i wyłącznie z mediów, bo jednak są one obecne na swój sposób w naszym życiu i wzbudzają w nas uczucia. Zresztą tak to działa, że czyjaś śmierć wzbudza smutek, i to chyba naturalne i poprawne? Na pewno więcej osób zna i ma większy stosunek emocjonalny do prezydenta niż do wspomnianych pani Gieni i nawet pana Kurtyki, więc pewnie niestety przekłada się to na indywidualną i zbiorową intensywność lamentacji, a także to niepotrzebne i, dla mnie przynajmniej, dość niewłaściwe uświęcanie czegoś co choć nieszczęśliwe jest w sumie całkiem przyziemne... Możemy tylko mieć nadzieję, że na każdego z nas czeka osobisty czyściec, tak?

    ReplyDelete
  3. Nooo, nie! Pisalam komenta, a mi sie skasowal :-// Ale przeczytalam notke! :-) Ba idealna dlugosc! Aszton Kuczer ... Skubaniec ^^. Pisalam cos tam jeszcze w tym komentarzu, ale mi sie usunelo, no i nie pamietam co ...

    ReplyDelete