Tuesday, June 5, 2012

Laowai stepowy, Rozdział III


Rozdział III, w którym...

Nie ma jak chińska zupka chińska • Gwiazdka nadchodzi wcześniej • mongolska regresja • mierzymy się ze stajnią Augiasza • Pan Laowai i tajemnica miękkich desek klozetowych • Sherlock Holmes i pięć pestek mandarynki


Hohhot, noc z soboty, 18 lutego na niedzielę, 19 lutego 2012, pół do drugiej


                Dobra sobota. Może nie do końca ‘my perfect Saturday’, ale pierwszy od początku do końca udany dzień na nowym terenie. Tym cenniejszy, że w kontekście ostatnich dni nic prócz zawodnego  rachunku prawdopodobieństwa go nie zapowiadało.

         Zaczęło się esemesem od Jilly: ‘We are purchasing living necessities for you’. I zaraz potem: ‘Please do not go to supermarket until we are back’. Miło. W takim razie czekamy na spóźnionego Świętego Mikołaja w dwóch osobach. W „Międzyczasie” postanowiliśmy przetestować kuchenkę gazową – gaz z rury, nie z butli, rzadki w Azji luksus – i zrobić sobie zupkę chińską. Czytałem ostatnio bloga Juriusza z czasów jego podróży do Chin. Lektura intrygująca przede wszystkim z uwagi na wszystkie te drobne spostrzeżenia, które najlepiej chyba oddają klimat Państwa Środka, jego na każdym kroku wbijającą w ziemię egzotykę. Wszystkie te smaczki, które dla mnie stały się codziennością tak dalece, że przestałem je dostrzegać i przestałem dostrzegać w nich cokolwiek wartego wspomnienia... A które teraz odkrywam na nowo. Ot choćby „zupka chińska”. Konstrukt „zupki chińskiej” z perspektywy Polaka to niewielka foliowa paczuszka zawierająca kostkę makaronu i od jednej do bodajże czterech malutkich paczuszek z przyprawami, warzywami i odpowiednim ekstraktem. Standard chiński zupki chińskiej to okrągła kartonowa miska, w której oprócz standardowych składników, w tym niekiedy mięsa, serwowanych szczodrzej niż w Polsce, znajduje się składany widelec. Po przygotowaniu bazy do miski wlewa się wrzątek a wieczko zamyka na kilka minut za pomocą powyższego widelca. Porcja – około czterech yuanów, czyli dwóch złotych – wystarcza na bardzo solidny posiłek dla jednej lub zwykły posiłek dla dwóch osób. Szczególnie, jeśli zagryźć ją parówką. Kolejna rozbieżność konstruktów. Opakowana w grubą folię ściśniętą na końcach metalowymi klipsami stugramowa parówka, kupuje się je na sztuki, zawiera tyle mięsa, że odrobina mniej uczyniła by z niej wegetariański hit. Aromatu za to w masarni nie żałują, więc smakuje to całkiem akceptowalnie. Tylko dziwaczna gumowo-chrupiąca konsystencja zdradza ekonomiczną błyskotliwość producentów. Na opakowaniu widnieje wizerunek wesołej pary: uśmiechniętej kiełbaski i uśmiechniętej miski nudli. Istotnie, kompozycja jest dobra. Albo inaczej – bez zagryzania makaronem i popijania zupą całej parówki zjeść się chyba nie da...

  Jeszcze chińska zupka nie zdążyła dojść, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Nasze dobrodziejki, Jilly i dyrektorka. Wiedzieliśmy, że będą podarki, ale tego się nie spodziewaliśmy. Panie naprawdę się postarały. Dostaliśmy pieczywo, kilka paczek wędlin, w tym parówki, mandarynki, małe chińskie mango i dwa duże opakowania oreo, moja meimei Ania miałaby ucztowanie... A to nie wszystko. W kolejnej torbie znaleźliśmy proszek do prania i miotłę z szufelką. Przyszła też kolejna porcja pościeli. Normalnie powodzianie... Z pościelą, muszę dodać, zawsze jest problem. Prześcieradła, kołdry, poduszki, poszewki, koce, o ile klimat ich wymaga – wszystko to sporo kosztuje, a po wypełnieniu kontraktu raczej nie ma jak zabrać tego do domu. Możnaby niby korzystać ze śpiworów, ale komfort nie ten, a i poczucie tymczasowości nie jest najlepsze dla dobrostanu psychicznego. Dotąd tylko w Syrii nie musieliśmy niczego kupować, zaczynając powoli wątpić w naszą szczęśliwą gwiazdę, i tym razem nastawiliśmy się na wydatki. A jednak udało się. Ale najbardziej ucieszyła nas, jakkolwiek groteskowo by to nie brzmiało, nowa deska klozetowa. Nawet nie dlatego, że już nie musimy jej kupować – a w obliczu stanu tej starej, byłoby to nieuniknione. Ucieszyła nas dlatego, że nawet nam nie przyszło do głów, żeby zawracać tym głowy Jilly i jej szefowej, które tyle już dla nas zrobiły. Planowaliśmy znaleźć odpowiedni sklep dziś po południu i samodzielnie załatwić sprawę. A panie o tym pomyślały. Deska swoją drogą – prócz tego, że nosi na sobie jakże adekwatny wizerunek Świętego Mikołaja i napis „Happy New Year” – jest miękka. O co do cholery chodzi z tymi miękkimi deskami? No nic, nie będę pytał, bo jeszcze gotowe pomyśleć, że nie lubię miękkich desek, a tego bym nie chciał. Panie nie zapomniały nawet o zamówieniu nowych materaców do łóżek, które to materace godzinę później przyjechały do nas przywiązane do motorka z przyczepką. Rewelacyjnie swoją drogą wyglądają te pojazdy w zimowej szacie graficznej, z ogromnymi rękawicami przytwierdzonymi do kierownicy...

To nadal nie wszystko, dziś jest najwyraźniej bajka, spóźniona Gwiazdka i Międzynarodowy Dzień Dobroci Dla Podłamanych Ekspatów. W kolejnym „Międzyczasie”, kiedy czekaliśmy na materace, trochę już zakłopotani wszystkimi darami i uprzejmościami, powiedzieliśmy, żeby mości dobrodziejki nie kłopotały się już o nas i zabrały się za swój własny weekend. Zobaczymy się w poniedziałek rano, kiedy to Jilly ma nas zabrać do Richarda. Że po odebraniu materaców pójdziemy coś zjeść – zupka chińska dawno wystygła – a później zabierzemy się za sprzątanie. One na to, że nie mamy sprzątać, bo o trzeciej przyjdą sprzątaczki. Łoł. To już nie do wiary. No to w takim razie, mówimy, po odebraniu materaców pójdziemy na lunch i wrócimy na trzecią, żeby wpuścić sprzątaczki. Znów zła odpowiedź. Lunch i owszem, ale one nas na niego zabierają...

Cóż było począć, niech sen trwa nadal, poszliśmy. 
Pisząc z Syrii z niejaką ulgą zauważyłem, że udało mi się wyzbyć nawyku pisania o jedzeniu. Nie żebym zupełnie zaprzestał rozpływania się na temat lokalnej kuchni. O nie, to nie byłoby ani  uzasadnione, ani możliwe. Ale zawartość kolejnych niesamowitych specjałów w narracji była jakby rozsądniejsza. Albo sytuacja stresowa znów zafundowała mi regresję do fazy oralnej – ilość palonego tytoniu zdaje się potwierdzać tę koncepcję – albo w Chinach nie pisać o jedzeniu po prostu się nie da. Jakże bowiem nie zachwycić się mongolskim zestawem śniadaniowym podanym przy typowym chińskim okrągłym stole restauracyjnym z obrotowym blatem na środku? Drewniane wiaderko świeżego jogurtu, misa mongolskiego ryżu (tak najwyraźniej określa się tu grykę) i taca z przypominającymi słone paluszki ciasteczkami zataczały kolejne koła a z każdym obrotem ubywało z nich zawartości. Na wyśmienitym jogurcie właśnie zafiksował się Oliver. Raz za razem uzupełniał nim swoją miseczkę, dosypując do niego, niczym musli do zachodniego mleka, owego ryżu i owych ciasteczek. A wszystko to pokrywając miodem i brązowym cukrem. Z jogurtem rewelacyjnie smakują również miejscowe sery, których do posiłku podano dwa rodzaje, nie licząc serowo smakujących kruchych ciasteczek. Oliwer pozostał praktycznie zacięty na jogurcie, reszta towarzystwa natomiast, tak zakąsiwszy, z tym większym apetytem zabrała się do podanych na zimno plastrów wędlin, które w dużym stopniu przypominały kaszankę i białą kiełbasę. Nie to, co w ojczyźnie, ale maczane w kwaśnym, octowo-sojowym sosie smakowały wybornie. Podobnie jak mistrzowsko ulepione jiao zi, pierożki z nadzieniem mięsnym. Warto napomknąć jeszcze o niezwykle efektownej sałatce warzywnej podanej w formie wieży – zupa w formie wieży z Black Books się przypomina... Wszystko jednak, że tak powiem, wygrały nadziewane mielonym mięsem bakłażany podane w błyszczącym gęstym sosie. Porównywalne wręcz do niebiańskiego syryjskiego makmur. Dyrektorka proponowała nam alkohol, ale wyglądało na to, że  – choć dwóch gości i kobieta przy stoliku obok byli już na konkretnym rauszu – poza mną nikt pić nie chce, pozostałem więc przy herbacie. Mongołowie piją swoją tradycyjną herbatę tak samo, jak Tybetańczycy. Przejęli to widać razem z buddyzmem lamaistycznym. Jak Tybetańczycy, czyli, wyjaśnię, z mlekiem i odrobiną soli. Tybetańczycy wrzucają do niej jeszcze jakowe masło, którego tu chyba nie dodano. Ale że generalnie nie jestem fanem tego napoju i w miarę możliwości wlewam go prosto do gardła, mogłem tłustego zwierzęcego posmaku nie wyczuć.   
        
        Solidny posiłek, mądrzy swą wielowiekową mądrością Chińczycy i Mongołowie zdają się wyjątkowo dobrze to rozumieć, pozwala nabrać jakże cennego dystansu do wszelkich problemów. Zupełnie jak krzepiący sen. Nie zazdroszczę ludziom, którzy w sytuacji stresowej zapominają o głodzie albo nie mogą zasnąć...  I do tego spacer. Nie ma to jak odetchnąć świeżym mroźnym powietrzem i przyjrzeć się swojej okolicy, która jeszcze wczoraj wydawała się wyjątkowo ponura, rozświetlonej wesołym blaskiem słońca. Fajnie tu w gruncie rzeczy. Są sklepy, salony fryzjerskie, poczta, są jadłodajnie. A jak nam przyjdzie ochota, by wybrać się do centrum, by powłóczyć sie po shopping mallach i zrobić zakupy w supermarkecie – nic prostszego. Ledwie sześć przystanków autobusem, jak twierdzą nasze towarzyszki. Góra kwadrans. Skrzętnie zanotowaliśmy numery odpowiednich linii, jutro zrobimy sobie pewnie wycieczkę, trzeba wreszcie poznać miasto.

Sprzątaczki przybyły punktualnie i, wysłuchawszy instrukcji dyrektorki, zabrały się do dzieła. Szło im szybko i sprawnie. Nawet za szybko i za sprawnie, jak na moje oko i standardy. Po godzinie mniej więcej oświadczyły, że skończyły. Pożegnaliśmy się uprzejmie – darując sobie uświadamianie im, że wcale a wcale nie skończyły – i, kiedy tylko drzwi się za nimi zamknęły, sami zabraliśmy się do pracy. Wypełniliśmy kilka solidnych toreb śmieciami zalegającymi w mieszkaniu. Umyliśmy lodówkę i doczyściliśmy tłuste blaty i szafki w kuchni. Upewniliśmy się, że szafy w sypialniach są gotowe na przyjęcie zawartości walizek. Wreszcie wylaliśmy całą butelkę jakiegoś tajemniczego środka chemicznego z wybielaczem na łazienkę i, wyszorowawszy ją i spłukawszy obficie, powiedzieliśmy „żegnajcie” szlamowi i zaciekom. Popękana miękka deska klozetowa ustąpiła miejsca niepopękanej miękkiej desce klozetowej z Mikołajem życzącym nam szczęśliwego nowego roku. Dziękujemy pięknie. Wzajemnie.

Przyszła pora na final touch. Książki Olivera zajęły miejsce na półkach jego biblioteczki i na stoliku, który będzie mu służył za biurko. Indonezyjskie batikowe obrazki, pożegnalny prezent od moich fellow teachers z indonezyjskiej podstawówki, ozdobiły, razem z naszymi książkami, szafki nocne w naszej sypialni. Zdjęcia uczniów Renaty, kolejny pożegnalny podarunek, zawisły na ścianie.
  
Aż trudno uwierzyć, biorąc pod uwagę wczorajsze pierwsze wrażenia, że mieszkanie po wysprzątaniu i zagospodarowaniu jest naprawdę niczego sobie. Jest całkiem duże, około pięćdziesięciu pięciu metrów, i przestronne. Nie tak, jak nasze ukochane gdańskie gniazdko oczywiście, ale wystarczy. Mamy salon z wielką i wygodną kanapą narożną, gdzie będzie można spędzać razem wieczory. Mamy kuchnię, w której jak najbardziej da się gotować, miła odmiana po Indonezji. Mamy wreszcie łazienkę, która, przy całej swojej nieszczęsności, zaopatrzona jest w pralkę i suszarkę na pranie. Pralnia w Jakarcie miała swoje zalety: była niedroga a ubrania wracały do nas pachnące i wyprasowane. Z drugiej strony trzeba było na nie czekać średnio trzy dni, więc bieliznę i tak praliśmy ręcznie. Koniec z tym.

Zostało jeszcze światło w sypialni, rura przy umywalce i kran w kuchni. Na dziś jednak wystarczy.    

Na fali ogarniania swojego otoczenia i siebie, przyłożyliśmy się wreszcie do poszukiwań rękawiczek dla Olivera. Nasz dzielny podróżnik dysponuje teraz pełnym outfitem kołchoźnika. Oprócz ciepłych rękawiczek ma uszankę i długi granatowy pikowany płaszcz z kapturem pożyczony od pana Cao. Całość układa się raczej w syberyjski krzyk rozpaczy niż w krzyk mody, ale możemy teraz śmiało przedsiębrać ekspedycje znacznie dalsze niż kwadrans od bazy.

Przy okazji zakupów w pobliskim markecie wielobranżowym, rozwikłaliśmy chyba również nurtującą nas od wczoraj zagadkę miękkich desek klozetowych. Kluczową poszlaką okazała się sterta okrągłych futrzastych nakładek na deski znajdująca się w pobliżu sterty rękawiczek. Działa to chyba następująco. Wstaje się rano, siada się na wychłodzonej toalecie i się cierpi się. To moment, ale wiadomo, wystarczy, żeby zepsuć dzień na samym jego starcie, to jak wstanie lewą nogą. Futrzane nakładki i deski z miękkiego tworzywa mają najprawdopodobniej zmniejszać dyskomfort użytkownika toalety i tym samym ratować jego dzień. Trzykrotne hip hip hurra.

Sobota skończyła się tak przyjemnie, jak się zaczęła, i jak w całości właściwie przebiegała. Zalegliśmy sobie wygodnie na kanapie przed kolejnym odcinkiem BBCowskiego Sherlocka, racząc się gorącą nai cha z galaretkami. Błyskawiczną wprawdzie, prawdziwej nai cha z kulkami jeszcześmy nie znaleźli, ale tak samo rozgrzewającą i zbawienną dla morale. Do tego talerz małych mandarynek z mnóstwem liści. Doskonałe tu mają mandarynki, sprowadzają je chyba z południa Chin. Soczyste i słodkie, aż czuć to słońce, na którym dojrzewały. Śmieszna sprawa, feng shui czy inny diabeł, fakt faktem, że w mieszkaniu zrobiło się jakby cieplej.



Klasyk na dziś:

I had to think. I tried to think. The fly was still crawling along the desk. I rolled up the Racing Form, took a swat at it and missed. It wasn’t my day. My week. My month. My year. My life. God damn it.

Charles Bukowski, Pulp





7 comments:

  1. Omg! Pościel nie tylko w róże, ale i truskawki (chińskie, znając życie)! :O Mieszkanie wygląda dosyć przyjemnie. Co jest za tą zdobioną kwieciem szybą? Jakaś sień? Taka wielka ściana, a ekran taki mały... :P

    ReplyDelete
  2. "Może, gdyby mucha zjawiła się, mógłbym ją zabić, a później to opisać...". To tak bardziej w powiązaniu z Bukowskim powyżej mi się skojarzyło, nie żebym zarzucała Ci twórczy impas. Jak pokazuje ostatnie foto, nawet w tak ascetycznym wnętrzu, jakże dalekim od Waszych własnych, bogato przyozdobionych przestrzeni domowych, jesteście i tak wyjątkowo ładną, malowniczą rodzinką.

    Pomijając mięsne akcenty, Twoje chińskie relacje kulinarne są zdecydowanie bardziej smakowite niż historie kuchenne rodem z Syrii. Może po prostu bardziej przemawia do mnie dalekowschodnia kuchnia. Tylko umiłowanie zupek chińskich jest i zawsze było mi całkowicie obce. Chociaż makaron z tych zupek faktycznie nadaje się do niektórych sałatek. Oczywiście mówię o polskich zupkach chińskich :-)

    ReplyDelete
  3. Zawsze tak się kończy, że człowiek pisze o kiblu. Potem ludzie się dziwią, pytają po co to, aż sami dochodzą do tego etapu iluminacji po zderzeniu z brutalną rzeczywistością jakiegoś azjatyckiego miasteczka. Naprawdę musisz wybrać się do Indii, tam dopiero zdobędziesz wielką ilość materiałów do przemyśleń.

    ReplyDelete
  4. Tak, Umgenni, wyjaśnienie jest tu chyba na miejscu. Mieszkanie jest, w odpowiednim kontekście, bardzo przyjemne. Tak myślałem właśnie, że zdjęcia nijak się będą miały do moich narzekań. Po pierwsze jednak: zanim zrobiłem zdjęcia, syf był niesamowity i nijak nie wyglądało to tak różowo jak pościel w różyczki i truskawki. Po drugie: kiedy przyjechaliśmy, dzień był szary, chyba nawet zmierzchało, i wszystko wyglądało bardziej ponuro niż powinno. Brak światła w sypialni i stan toalety nie pomagały. Po trzecie: pracowałem w nieruchomościach, wiem jak robić atrakcyjne zdjęcia granatów :P

    Za szybą, odpowiadając na Twoje pytanie, jest kuchnia. Żebyś mógł to sobie zwizualizować, rozwinę się. Jak patrzysz na telewizor, owa kuchnia jest po prawej a drzwi wejściowe do mieszkania po lewej. Innymi słowy nasz salonik z kanapą jest jednocześnie przedpokojem. Tak jak żabiankowym standardem są kuchnie z oknem na pokój, tak my mamy pokój z oknem na kuchnię. Która, co miłe, ma swoje okno. Zakratowane i tak skonstruowane, że nie da się go umyć, ale ma.

    Telewizor rzeczywiście nie zachwyca rozmiarami, ale tak naprawdę i tak go nie używamy. Nie wiem nawet czy działa. Oglądamy filmy na kompie. Rozumiem jednocześnie, że pijesz do naszego gdańskiego kina domowego. Spokojna głowa, wrócimy do wieczorków filmowych. Swoją drogą, widziałeś "Kocią zupę?". Ostro wykręcone anime. Jak to ktoś skomentował na filmwebie: "nie dośc że Japońce maja zakręcone bajki to jak już pojadą czymś surrealistycznym to Salvador Dali chowa się"... ;D

    Ładne musze skojarzenie, muszę przyznać... Cieszę się, że historie kuchenne już tak nie bolą ;) Trochę ich się pewno jeszcze pojawi. W każdym razie byłabyś zadowolona, opcji wegetariańskich jest co niemiara.

    W temacie kibli: w ostatnim tygodniu uwieczniłem dwie najnowsze obserwacje na zdjęciach. Miejscowy McDonald's i miejscowa siłownia. McD jeszcze nie wymiata, tyle że wszystko w papierze toaletowym, pety się walają i zapalniczkę ktoś troskliwy zostawił, ale siłownia to juz hardkor konkretny. Podzielę się za jakiś czas.

    Takie mam jedno przemyślenie do dodania. W gruncie rzeczy groza toalety nie polega na tym jak bardzo kibel jest stary, zagrzybiony i posrany. Najbardziej przeraża według mnie rozdźwięk między stanem wyjściowym po ostatnim sprzątaniu a stanem zastanym kilka godzin później. To właśnie na tle świeżo postawionych i regularnie sprzątanych kibli najbardziej wychodzi barbarzyństwo użytkowników...

    ReplyDelete
  5. Czym się różni kuchnia z oknem na pokój od pokoju z oknem na kuchnię? <_<;

    "Kociej zupy" nie widziałem, ale rozumiem, że przy niej "Pies andaluzyjski" to pikuś?

    ReplyDelete
  6. Pokrewny klimat, chociaż... W 'zupie' jest chyba więcej szalonych pomysłów, wszak ma ponad pół godziny, powiedziałbym, że na swój sposób bardziej wykręconych od brzytwy i oka. Z drugiej strony da się w niej dostrzec coś na kształt fabuły, onirycznej, ale jednak fabuły. Pod pewnymi względami natomiast przypomina 'Aeon Fluxa'...

    Wiem, zaintrygowałem Cię. Ale poczekaj, nie ściągaj, obejrzyjmy razem na 40 calach ;) [obejrzelibyśmy na 50-ciu, ale wszyscy tylko: 'nie, Michał, po co ci taki duży telewizor, blablabla' i uległem...]

    ReplyDelete
  7. Ach, zapomniałem...

    Kuchnia z oknem na pokój to, w uproszczeniu, kuchnia, której jedyne okno wychodzi na pokój. Czyli gdyby nie światło dochodzące z pokoju, nie byłoby w niej światła dziennego.

    przykład: bloki na Żabiance, Gdańsk

    Pokój z oknem na kuchnię to, w uproszczeniu, pokój, którego jedyne okno wychodzi na kuchnię. Czyli gdyby nie światło dochodzące z kuchni, nie byłoby w nim światła dziennego.

    przykład: bloki w okolicach DaXue Lu, Hohhot

    ReplyDelete