Rozdział III, w którym...
Nie
ma jak chińska zupka chińska • Gwiazdka nadchodzi wcześniej • mongolska
regresja • mierzymy się ze stajnią Augiasza • Pan Laowai i tajemnica miękkich
desek klozetowych • Sherlock Holmes i pięć pestek mandarynki
Hohhot, noc z soboty, 18 lutego na niedzielę, 19 lutego 2012, pół do drugiej
Dobra
sobota. Może nie do końca ‘my perfect Saturday’, ale pierwszy od początku do
końca udany dzień na nowym terenie. Tym cenniejszy, że w kontekście ostatnich
dni nic prócz zawodnego rachunku prawdopodobieństwa
go nie zapowiadało.
Zaczęło się esemesem od Jilly: ‘We are
purchasing living necessities for you’. I zaraz potem: ‘Please do not go to
supermarket until we are back’. Miło. W takim razie czekamy na spóźnionego
Świętego Mikołaja w dwóch osobach. W „Międzyczasie” postanowiliśmy
przetestować kuchenkę gazową – gaz z rury, nie z butli, rzadki w Azji luksus – i
zrobić sobie zupkę chińską. Czytałem ostatnio bloga Juriusza z czasów jego
podróży do Chin. Lektura intrygująca przede wszystkim z uwagi na wszystkie te
drobne spostrzeżenia, które najlepiej chyba oddają klimat Państwa Środka, jego
na każdym kroku wbijającą w ziemię egzotykę. Wszystkie te smaczki, które dla
mnie stały się codziennością tak dalece, że przestałem je dostrzegać i
przestałem dostrzegać w nich cokolwiek wartego wspomnienia... A które teraz
odkrywam na nowo. Ot choćby „zupka chińska”. Konstrukt „zupki chińskiej” z
perspektywy Polaka to niewielka foliowa paczuszka zawierająca kostkę makaronu i
od jednej do bodajże czterech malutkich paczuszek z przyprawami, warzywami i
odpowiednim ekstraktem. Standard chiński zupki chińskiej to okrągła kartonowa
miska, w której oprócz standardowych składników, w tym niekiedy mięsa, serwowanych
szczodrzej niż w Polsce, znajduje się składany widelec. Po przygotowaniu bazy
do miski wlewa się wrzątek a wieczko zamyka na kilka minut za pomocą powyższego
widelca. Porcja – około czterech yuanów, czyli dwóch złotych – wystarcza na bardzo
solidny posiłek dla jednej lub zwykły posiłek dla dwóch osób. Szczególnie, jeśli
zagryźć ją parówką. Kolejna rozbieżność konstruktów. Opakowana w grubą folię
ściśniętą na końcach metalowymi klipsami stugramowa parówka, kupuje się je na
sztuki, zawiera tyle mięsa, że odrobina mniej uczyniła by z niej wegetariański
hit. Aromatu za to w masarni nie żałują, więc smakuje to całkiem akceptowalnie.
Tylko dziwaczna gumowo-chrupiąca konsystencja zdradza ekonomiczną błyskotliwość
producentów. Na opakowaniu widnieje wizerunek wesołej pary: uśmiechniętej
kiełbaski i uśmiechniętej miski nudli. Istotnie, kompozycja jest dobra. Albo
inaczej – bez zagryzania makaronem i popijania zupą całej parówki zjeść się
chyba nie da...
Jeszcze
chińska zupka nie zdążyła dojść, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Nasze
dobrodziejki, Jilly i dyrektorka. Wiedzieliśmy, że będą podarki, ale tego się
nie spodziewaliśmy. Panie naprawdę się postarały. Dostaliśmy pieczywo, kilka
paczek wędlin, w tym parówki, mandarynki, małe chińskie mango i dwa duże
opakowania oreo, moja meimei Ania miałaby ucztowanie... A to nie wszystko. W
kolejnej torbie znaleźliśmy proszek do prania i miotłę z szufelką. Przyszła też
kolejna porcja pościeli. Normalnie powodzianie... Z pościelą, muszę dodać,
zawsze jest problem. Prześcieradła, kołdry, poduszki, poszewki, koce, o ile
klimat ich wymaga – wszystko to sporo kosztuje, a po wypełnieniu kontraktu
raczej nie ma jak zabrać tego do domu. Możnaby niby korzystać ze śpiworów, ale
komfort nie ten, a i poczucie tymczasowości nie jest najlepsze dla dobrostanu
psychicznego. Dotąd tylko w Syrii nie musieliśmy niczego kupować, zaczynając
powoli wątpić w naszą szczęśliwą gwiazdę, i tym razem nastawiliśmy się na
wydatki. A jednak udało się. Ale najbardziej ucieszyła nas, jakkolwiek
groteskowo by to nie brzmiało, nowa deska klozetowa. Nawet nie dlatego, że już
nie musimy jej kupować – a w obliczu stanu tej starej, byłoby to nieuniknione. Ucieszyła
nas dlatego, że nawet nam nie przyszło do głów, żeby zawracać tym głowy Jilly i
jej szefowej, które tyle już dla nas zrobiły. Planowaliśmy znaleźć odpowiedni
sklep dziś po południu i samodzielnie załatwić sprawę. A panie o tym pomyślały.
Deska swoją drogą – prócz tego, że nosi na sobie jakże adekwatny wizerunek
Świętego Mikołaja i napis „Happy New Year” – jest miękka. O co do cholery chodzi
z tymi miękkimi deskami? No nic, nie będę pytał, bo jeszcze gotowe pomyśleć, że
nie lubię miękkich desek, a tego bym nie chciał. Panie nie zapomniały nawet o
zamówieniu nowych materaców do łóżek, które to materace godzinę później
przyjechały do nas przywiązane do motorka z przyczepką. Rewelacyjnie swoją
drogą wyglądają te pojazdy w zimowej szacie graficznej, z ogromnymi rękawicami
przytwierdzonymi do kierownicy...
To
nadal nie wszystko, dziś jest najwyraźniej bajka, spóźniona Gwiazdka i
Międzynarodowy Dzień Dobroci Dla Podłamanych Ekspatów. W kolejnym „Międzyczasie”,
kiedy czekaliśmy na materace, trochę już zakłopotani wszystkimi darami i
uprzejmościami, powiedzieliśmy, żeby mości dobrodziejki nie kłopotały się już o
nas i zabrały się za swój własny weekend. Zobaczymy się w poniedziałek rano,
kiedy to Jilly ma nas zabrać do Richarda. Że po odebraniu materaców pójdziemy
coś zjeść – zupka chińska dawno wystygła – a później zabierzemy się za sprzątanie.
One na to, że nie mamy sprzątać, bo o trzeciej przyjdą sprzątaczki. Łoł. To już
nie do wiary. No to w takim razie, mówimy, po odebraniu materaców pójdziemy na
lunch i wrócimy na trzecią, żeby wpuścić sprzątaczki. Znów zła odpowiedź. Lunch
i owszem, ale one nas na niego zabierają...
Cóż
było począć, niech sen trwa nadal, poszliśmy.
Pisząc z Syrii
z niejaką ulgą zauważyłem, że udało mi się wyzbyć nawyku pisania o jedzeniu.
Nie żebym zupełnie zaprzestał rozpływania się na temat lokalnej kuchni. O nie,
to nie byłoby ani uzasadnione, ani
możliwe. Ale zawartość kolejnych niesamowitych specjałów w narracji była jakby
rozsądniejsza. Albo sytuacja stresowa znów zafundowała mi regresję do fazy
oralnej – ilość palonego tytoniu zdaje się potwierdzać tę koncepcję – albo w
Chinach nie pisać o jedzeniu po prostu się nie da. Jakże bowiem nie zachwycić
się mongolskim zestawem śniadaniowym podanym przy typowym chińskim okrągłym
stole restauracyjnym z obrotowym blatem na środku? Drewniane wiaderko świeżego
jogurtu, misa mongolskiego ryżu (tak najwyraźniej określa się tu grykę) i taca
z przypominającymi słone paluszki ciasteczkami zataczały kolejne koła a z
każdym obrotem ubywało z nich zawartości. Na wyśmienitym jogurcie właśnie
zafiksował się Oliver. Raz za razem uzupełniał nim swoją miseczkę, dosypując do
niego, niczym musli do zachodniego mleka, owego ryżu i owych ciasteczek. A
wszystko to pokrywając miodem i brązowym cukrem. Z jogurtem rewelacyjnie
smakują również miejscowe sery, których do posiłku podano dwa rodzaje, nie
licząc serowo smakujących kruchych ciasteczek. Oliwer pozostał praktycznie
zacięty na jogurcie, reszta towarzystwa natomiast, tak zakąsiwszy, z tym
większym apetytem zabrała się do podanych na zimno plastrów wędlin, które w
dużym stopniu przypominały kaszankę i białą kiełbasę. Nie to, co w ojczyźnie,
ale maczane w kwaśnym, octowo-sojowym sosie smakowały wybornie. Podobnie jak
mistrzowsko ulepione jiao zi, pierożki z nadzieniem mięsnym. Warto napomknąć
jeszcze o niezwykle efektownej sałatce warzywnej podanej w formie wieży – zupa
w formie wieży z Black Books się przypomina... Wszystko jednak, że tak powiem,
wygrały nadziewane mielonym mięsem bakłażany podane w błyszczącym gęstym sosie.
Porównywalne wręcz do niebiańskiego syryjskiego makmur. Dyrektorka proponowała
nam alkohol, ale wyglądało na to, że –
choć dwóch gości i kobieta przy stoliku obok byli już na konkretnym rauszu – poza
mną nikt pić nie chce, pozostałem więc przy herbacie. Mongołowie piją swoją
tradycyjną herbatę tak samo, jak Tybetańczycy. Przejęli to widać razem z
buddyzmem lamaistycznym. Jak Tybetańczycy, czyli, wyjaśnię, z mlekiem i
odrobiną soli. Tybetańczycy wrzucają do niej jeszcze jakowe masło, którego tu
chyba nie dodano. Ale że generalnie nie jestem fanem tego napoju i w miarę
możliwości wlewam go prosto do gardła, mogłem tłustego zwierzęcego posmaku nie
wyczuć.
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh-oRbP57rkL9VcrJ_POueVjp4WyRQhp0UFh6YeO_Q0RYSeqaAuNkEjjeniYuB90elg0kCvj7ZjQG-jsyB_YMSdIznxhwFfbGwofPIWfYbLnqVnueWcInm-aD1aF4dsRwcZ4RpOo-Y81g8/s320/DSCN2383.JPG)
Solidny
posiłek, mądrzy swą wielowiekową mądrością Chińczycy i Mongołowie zdają się
wyjątkowo dobrze to rozumieć, pozwala nabrać jakże cennego dystansu do
wszelkich problemów. Zupełnie jak krzepiący sen. Nie zazdroszczę ludziom,
którzy w sytuacji stresowej zapominają o głodzie albo nie mogą zasnąć... I do tego spacer. Nie ma to jak odetchnąć
świeżym mroźnym powietrzem i przyjrzeć się swojej okolicy, która jeszcze
wczoraj wydawała się wyjątkowo ponura, rozświetlonej wesołym blaskiem słońca.
Fajnie tu w gruncie rzeczy. Są sklepy, salony fryzjerskie, poczta, są
jadłodajnie. A jak nam przyjdzie ochota, by wybrać się do centrum, by powłóczyć
sie po shopping mallach i zrobić zakupy w supermarkecie – nic prostszego.
Ledwie sześć przystanków autobusem, jak twierdzą nasze towarzyszki. Góra
kwadrans. Skrzętnie zanotowaliśmy numery odpowiednich linii, jutro zrobimy
sobie pewnie wycieczkę, trzeba wreszcie poznać miasto.
Sprzątaczki
przybyły punktualnie i, wysłuchawszy instrukcji dyrektorki, zabrały się do
dzieła. Szło im szybko i sprawnie. Nawet za szybko i za sprawnie, jak na moje
oko i standardy. Po godzinie mniej więcej oświadczyły, że skończyły.
Pożegnaliśmy się uprzejmie – darując sobie uświadamianie im, że wcale a wcale
nie skończyły – i, kiedy tylko drzwi się za nimi zamknęły, sami zabraliśmy się
do pracy. Wypełniliśmy kilka solidnych toreb śmieciami zalegającymi w mieszkaniu.
Umyliśmy lodówkę i doczyściliśmy tłuste blaty i szafki w kuchni. Upewniliśmy
się, że szafy w sypialniach są gotowe na przyjęcie zawartości walizek. Wreszcie
wylaliśmy całą butelkę jakiegoś tajemniczego środka chemicznego z wybielaczem na
łazienkę i, wyszorowawszy ją i spłukawszy obficie, powiedzieliśmy „żegnajcie”
szlamowi i zaciekom. Popękana miękka deska klozetowa ustąpiła miejsca
niepopękanej miękkiej desce klozetowej z Mikołajem życzącym nam szczęśliwego
nowego roku. Dziękujemy pięknie. Wzajemnie.
Przyszła pora
na final touch. Książki Olivera zajęły miejsce na półkach jego biblioteczki i
na stoliku, który będzie mu służył za biurko. Indonezyjskie batikowe obrazki,
pożegnalny prezent od moich fellow teachers z indonezyjskiej podstawówki,
ozdobiły, razem z naszymi książkami, szafki nocne w naszej sypialni. Zdjęcia
uczniów Renaty, kolejny pożegnalny podarunek, zawisły na ścianie.
Aż trudno
uwierzyć, biorąc pod uwagę wczorajsze pierwsze wrażenia, że mieszkanie po
wysprzątaniu i zagospodarowaniu jest naprawdę niczego sobie. Jest całkiem
duże, około pięćdziesięciu pięciu metrów, i przestronne. Nie tak, jak nasze
ukochane gdańskie gniazdko oczywiście, ale wystarczy. Mamy salon z wielką i
wygodną kanapą narożną, gdzie będzie można spędzać razem wieczory. Mamy
kuchnię, w której jak najbardziej da się gotować, miła odmiana po Indonezji.
Mamy wreszcie łazienkę, która, przy całej swojej nieszczęsności, zaopatrzona
jest w pralkę i suszarkę na pranie. Pralnia w Jakarcie miała swoje zalety: była
niedroga a ubrania wracały do nas pachnące i wyprasowane. Z drugiej strony
trzeba było na nie czekać średnio trzy dni, więc bieliznę i tak praliśmy
ręcznie. Koniec z tym.
Zostało
jeszcze światło w sypialni, rura przy umywalce i kran w kuchni. Na dziś jednak
wystarczy.
Na fali
ogarniania swojego otoczenia i siebie, przyłożyliśmy się wreszcie do poszukiwań
rękawiczek dla Olivera. Nasz dzielny podróżnik dysponuje teraz pełnym outfitem
kołchoźnika. Oprócz ciepłych rękawiczek ma uszankę i długi granatowy pikowany
płaszcz z kapturem pożyczony od pana Cao. Całość układa się raczej w syberyjski
krzyk rozpaczy niż w krzyk mody, ale możemy teraz śmiało przedsiębrać
ekspedycje znacznie dalsze niż kwadrans od bazy.
Przy okazji
zakupów w pobliskim markecie wielobranżowym, rozwikłaliśmy chyba również
nurtującą nas od wczoraj zagadkę miękkich desek klozetowych. Kluczową poszlaką
okazała się sterta okrągłych futrzastych nakładek na deski znajdująca się w
pobliżu sterty rękawiczek. Działa to chyba następująco. Wstaje się rano, siada się
na wychłodzonej toalecie i się cierpi się. To moment, ale wiadomo, wystarczy,
żeby zepsuć dzień na samym jego starcie, to jak wstanie lewą nogą. Futrzane
nakładki i deski z miękkiego tworzywa mają najprawdopodobniej zmniejszać
dyskomfort użytkownika toalety i tym samym ratować jego dzień. Trzykrotne hip
hip hurra.
Sobota
skończyła się tak przyjemnie, jak się zaczęła, i jak w całości właściwie przebiegała.
Zalegliśmy sobie wygodnie na kanapie przed kolejnym odcinkiem BBCowskiego Sherlocka,
racząc się gorącą nai cha z galaretkami. Błyskawiczną wprawdzie, prawdziwej nai
cha z kulkami jeszcześmy nie znaleźli, ale tak samo rozgrzewającą i zbawienną
dla morale. Do tego talerz małych mandarynek z mnóstwem liści. Doskonałe tu
mają mandarynki, sprowadzają je chyba z południa Chin. Soczyste i słodkie, aż
czuć to słońce, na którym dojrzewały. Śmieszna sprawa, feng shui czy inny
diabeł, fakt faktem, że w mieszkaniu zrobiło się jakby cieplej.
Klasyk na dziś:
I had to think. I tried to think. The fly was still crawling along the
desk. I rolled up the Racing Form, took a swat at it and missed. It wasn’t my
day. My week. My month. My year. My life. God damn it.
Charles Bukowski, Pulp
Omg! Pościel nie tylko w róże, ale i truskawki (chińskie, znając życie)! :O Mieszkanie wygląda dosyć przyjemnie. Co jest za tą zdobioną kwieciem szybą? Jakaś sień? Taka wielka ściana, a ekran taki mały... :P
ReplyDelete"Może, gdyby mucha zjawiła się, mógłbym ją zabić, a później to opisać...". To tak bardziej w powiązaniu z Bukowskim powyżej mi się skojarzyło, nie żebym zarzucała Ci twórczy impas. Jak pokazuje ostatnie foto, nawet w tak ascetycznym wnętrzu, jakże dalekim od Waszych własnych, bogato przyozdobionych przestrzeni domowych, jesteście i tak wyjątkowo ładną, malowniczą rodzinką.
ReplyDeletePomijając mięsne akcenty, Twoje chińskie relacje kulinarne są zdecydowanie bardziej smakowite niż historie kuchenne rodem z Syrii. Może po prostu bardziej przemawia do mnie dalekowschodnia kuchnia. Tylko umiłowanie zupek chińskich jest i zawsze było mi całkowicie obce. Chociaż makaron z tych zupek faktycznie nadaje się do niektórych sałatek. Oczywiście mówię o polskich zupkach chińskich :-)
Zawsze tak się kończy, że człowiek pisze o kiblu. Potem ludzie się dziwią, pytają po co to, aż sami dochodzą do tego etapu iluminacji po zderzeniu z brutalną rzeczywistością jakiegoś azjatyckiego miasteczka. Naprawdę musisz wybrać się do Indii, tam dopiero zdobędziesz wielką ilość materiałów do przemyśleń.
ReplyDeleteTak, Umgenni, wyjaśnienie jest tu chyba na miejscu. Mieszkanie jest, w odpowiednim kontekście, bardzo przyjemne. Tak myślałem właśnie, że zdjęcia nijak się będą miały do moich narzekań. Po pierwsze jednak: zanim zrobiłem zdjęcia, syf był niesamowity i nijak nie wyglądało to tak różowo jak pościel w różyczki i truskawki. Po drugie: kiedy przyjechaliśmy, dzień był szary, chyba nawet zmierzchało, i wszystko wyglądało bardziej ponuro niż powinno. Brak światła w sypialni i stan toalety nie pomagały. Po trzecie: pracowałem w nieruchomościach, wiem jak robić atrakcyjne zdjęcia granatów :P
ReplyDeleteZa szybą, odpowiadając na Twoje pytanie, jest kuchnia. Żebyś mógł to sobie zwizualizować, rozwinę się. Jak patrzysz na telewizor, owa kuchnia jest po prawej a drzwi wejściowe do mieszkania po lewej. Innymi słowy nasz salonik z kanapą jest jednocześnie przedpokojem. Tak jak żabiankowym standardem są kuchnie z oknem na pokój, tak my mamy pokój z oknem na kuchnię. Która, co miłe, ma swoje okno. Zakratowane i tak skonstruowane, że nie da się go umyć, ale ma.
Telewizor rzeczywiście nie zachwyca rozmiarami, ale tak naprawdę i tak go nie używamy. Nie wiem nawet czy działa. Oglądamy filmy na kompie. Rozumiem jednocześnie, że pijesz do naszego gdańskiego kina domowego. Spokojna głowa, wrócimy do wieczorków filmowych. Swoją drogą, widziałeś "Kocią zupę?". Ostro wykręcone anime. Jak to ktoś skomentował na filmwebie: "nie dośc że Japońce maja zakręcone bajki to jak już pojadą czymś surrealistycznym to Salvador Dali chowa się"... ;D
Ładne musze skojarzenie, muszę przyznać... Cieszę się, że historie kuchenne już tak nie bolą ;) Trochę ich się pewno jeszcze pojawi. W każdym razie byłabyś zadowolona, opcji wegetariańskich jest co niemiara.
W temacie kibli: w ostatnim tygodniu uwieczniłem dwie najnowsze obserwacje na zdjęciach. Miejscowy McDonald's i miejscowa siłownia. McD jeszcze nie wymiata, tyle że wszystko w papierze toaletowym, pety się walają i zapalniczkę ktoś troskliwy zostawił, ale siłownia to juz hardkor konkretny. Podzielę się za jakiś czas.
Takie mam jedno przemyślenie do dodania. W gruncie rzeczy groza toalety nie polega na tym jak bardzo kibel jest stary, zagrzybiony i posrany. Najbardziej przeraża według mnie rozdźwięk między stanem wyjściowym po ostatnim sprzątaniu a stanem zastanym kilka godzin później. To właśnie na tle świeżo postawionych i regularnie sprzątanych kibli najbardziej wychodzi barbarzyństwo użytkowników...
Czym się różni kuchnia z oknem na pokój od pokoju z oknem na kuchnię? <_<;
ReplyDelete"Kociej zupy" nie widziałem, ale rozumiem, że przy niej "Pies andaluzyjski" to pikuś?
Pokrewny klimat, chociaż... W 'zupie' jest chyba więcej szalonych pomysłów, wszak ma ponad pół godziny, powiedziałbym, że na swój sposób bardziej wykręconych od brzytwy i oka. Z drugiej strony da się w niej dostrzec coś na kształt fabuły, onirycznej, ale jednak fabuły. Pod pewnymi względami natomiast przypomina 'Aeon Fluxa'...
ReplyDeleteWiem, zaintrygowałem Cię. Ale poczekaj, nie ściągaj, obejrzyjmy razem na 40 calach ;) [obejrzelibyśmy na 50-ciu, ale wszyscy tylko: 'nie, Michał, po co ci taki duży telewizor, blablabla' i uległem...]
Ach, zapomniałem...
ReplyDeleteKuchnia z oknem na pokój to, w uproszczeniu, kuchnia, której jedyne okno wychodzi na pokój. Czyli gdyby nie światło dochodzące z pokoju, nie byłoby w niej światła dziennego.
przykład: bloki na Żabiance, Gdańsk
Pokój z oknem na kuchnię to, w uproszczeniu, pokój, którego jedyne okno wychodzi na kuchnię. Czyli gdyby nie światło dochodzące z kuchni, nie byłoby w nim światła dziennego.
przykład: bloki w okolicach DaXue Lu, Hohhot