A Day with Dayak • Durga powraca • co słychać w studio • (dź)jaram się, czyli koszta i benefita bólu • ostatni wieczór z
Ankerem – farewell to Indonesia
Jakarta, noc ze soboty, 11 lutego na
niedzielę , 12 lutego 2012, pół do pierwszej
Tap – tap – tap – tap – tap – tap – tap.
Dwa
kawałki drewna uderzają o siebie rytmicznie, sucho. Po jednej stronie, tej
zakończonej igłą, leży czyjeś ciało. Po drugiej stronie, tej wprawiającej
kawałki drewna w ruch, siedzi drobny mężczyzna. Jest nagi. Prawie nagi. Ma na
sobie przepaskę biodrową i czapkę, zrobioną z koralików i zwieńczoną ogromnymi
piórami. Większość jego ciała pokrywają tatuaże. Można by pomyśleć, że na imprezę
A Day with Dayak zaproszono jakiegoś borneańskiego szamana, gdyby nie czarne
gumowe rękawiczki i okrągłe profesorskie okulary, przez które mężczyzna uważnie
obserwuje powstający na leżącym przed nim ciele rysunek. Czarna gwiazda z
wpisaną w nią spiralą. Igła porusza się szybko, kawałki drewna trzepoczą niczym
skrzydła motyla. Moment przerwy, drugi mężczyzna, równie drobny, równie półnagi
i równie szczodrze pokryty tatuażami ściera krew z powstającego na ciele
rysunku. Ten zamiast czapki ma na głowie melonik. Z mniejszymi piórami. Asystent.
Skin stretcher. Wokół maty, na której leży ciało, leżą małpie czaszki. Między
czaszkami kłębi się tłum gapiów. Wśród nich ja. Tak właśnie poznałem Durgę.
Tap – tap – tap – tap – tap – tap – tap.
Trudno mówić o Durdze nie słysząc w tle charakterystycznego dźwięku kołaczących o siebie drewnianych pałek. Pałki są długie na jakieś czterdzieści centymetrów. Jedna z nich, ktorą Durga trzyma w lewej ręce, zakończona jest igłą. W prawej ręce trzyma drugą, którą uderza w tę pierwszą, wprowadzając tusz w warstwę skóry właściwej. Uprawiając prawie tak starą jak ludzkość sztukę tatuażu. Sztukę, która jeszcze kilkadziesiat lat temu w swoim lokalnie zróżnicowanym i – prawie że – pierwotnym wydaniu kultywowana była w większości dzisiejszej Indonezji, od Wysp Mentawai, przez Borneo, Sulawesi, Nusa Tenggara, wyspy Nias, aż po Papuę.
Trudno mówić o Durdze nie słysząc w tle charakterystycznego dźwięku kołaczących o siebie drewnianych pałek. Pałki są długie na jakieś czterdzieści centymetrów. Jedna z nich, ktorą Durga trzyma w lewej ręce, zakończona jest igłą. W prawej ręce trzyma drugą, którą uderza w tę pierwszą, wprowadzając tusz w warstwę skóry właściwej. Uprawiając prawie tak starą jak ludzkość sztukę tatuażu. Sztukę, która jeszcze kilkadziesiat lat temu w swoim lokalnie zróżnicowanym i – prawie że – pierwotnym wydaniu kultywowana była w większości dzisiejszej Indonezji, od Wysp Mentawai, przez Borneo, Sulawesi, Nusa Tenggara, wyspy Nias, aż po Papuę.
Durga, czyli właściwie
Aman Durga Sipatiti, urodził się i wychował w Jakarcie. Po studiach na wydziale
sztuki uniwersytetu w Yogyakarcie, przez pięć lat mieszkał i pracował w
Niemczech, głównie w Berlinie, choć zahaczył i o Bawarię. Stamtąd udał się do
Los Angeles, gdzie terminował u jednego z największych mistrzów tatuażu
tradycyjnego, Su’a Sulu’ape FreeWinda w kultowym Black Wave Studio. Wiele
nauczył się też ponoć od innej sławy – Seymoura Kahiliaulani Kaniho-Lindsey’a,
który w owym czasie w owym studio również tworzył.
W 2008 Durga
wrócił do Jakarty, gdzie od tego czasu praktykuje, nie rezygnując przy tym
jednak z regularnego pojawiania się na największych światowych imprezach spod
znaku igły i tuszu. Oraz, z racji unikalności swojej specjalizacji i
niewątpliwego talentu, z pojawiania się w branżowych periodykach. Warto – i,
dla uzupełnienia obrazu, należy – wspomnieć jeszcze, że twórcza aktywność Durgi
ma i swoje niekomercyjne oblicze. Indonezyjski mistrz kilka lat temu
przedsięwziął wciąż trwający projekt Mentawai Tattoo Revival. Celem jego jest ożywienie
tradycji tatuażu, która wśród licznych społeczności krajowców dawniej
powszechnie ją kultywujących, jest, z wielu powodów, na wymarciu. W ramach MTR
Durga regularnie odwiedza między innymi wyspę Siberut w archipelagu Mentawai –
nieopodal zachodnich brzegów Sumatry – gdzie nieodpłatnie, i masowo, tatuuje
tubylców, jednocześnie ucząc się i szukając inspiracji w kontakcie z
plemiennymi starszymi, którzy pamiętają jeszcze dawne wytatuowane czasy.
Tap – tap – tap – tap – tap – tap –
tap.
Po raz drugi
spotkałem Durgę trzy tygodnie temu w jego studio przy Jalan Cikini Raya. Tak
jak ludzie z medycznym wyrokiem śmierci próbują odhaczyć jak najwięcej punktów
na swojej Bucket List, tak ja, wiedząc, że został mi miesiąc do wyjazdu z
Indonezji, zabrałem się za wykorzystywanie możliwości, które mogą nie nadarzyć
się przez dobre kilka lat. Albo nigdy. Wypad na Bali i możliwość zjechania
piekielnej rajskiej wyspy w jadowitej recenzji sobie odpuściłem. Miałem cztery
dni wolnego z okazji Chińskiego Nowego Roku, ale wolałem się lenić, niż
cierpieć w imię niezbyt gratyfikującej sztuki reportażu. Zgłębienia tematu hand-tapping
tattoo nie mogłem sobie jednak darować. Przed wyprawą do studia nie wiedziałem
jeszcze, czy chcę zrobić sobie tę krzywdę czy nie. Wcześniejsza wymiana maili z
Durgą zaowocowała jeszcze jedną opcją. Że będę chciał, ale nie będzie mnie na
to stać. Okrągły milion rupii – zgodnie z aktualnym kursem: 350 zeta – za
godzinę... Wyjaśnienie, że to cena dla wszystkich: brązowych, białych, żółtych,
zielonych, czarnych i niebieskich, bez względu na to, czy są tubylcami,
obcokrajowcami czy przybyszami z kosmosu, było marnym pocieszeniem.
Postanowiłem jednak pojechać do studia i ewentualnie martwić się później. No i
wpadłem.
Przeczuwałem
to chyba już przekraczając próg i zamykając za sobą ciężkie drewniane drzwi,
nad którymi, na złotawych łańcuchach, kołysał się szyld. Pełen vintage. Wchodziłem
po stromych skrzypiących cichutko schodach powoli, jakby dając sobie jeszcze
czas na wycofanie się. Jednocześnie, oglądając dziesiątki czarno-białych
fotografii porozwieszanych na ścianach w kolorze zgniłej zieleni – takiej, jaką
nie do końca udało mi się osiągnąć w naszej kuchni – coraz bardziej dawałem się
pochłonąć unikalnej atmosferze studio. Jeśli traficie w miejsce tak czyste i
zadbane w realiach indonezyjskich – już samo w sobie jest to niesamowite. Jeśli
do tego urządzono je z takim smakiem, taką niedbałą elegancją, prawdopodobnie
to nie dzieje się naprawdę. Nie dzieje się to na Jawie, że tak powiem. Polecam
się uszczypnąć. Jakbyśmy się jednak u Durgi nie szczypali, na piętrze mieści
się niewielki przedpokój zamieniony w muzeum pełne wymyślnych instrumentów do
tatuowania. Z przedpokoju wchodzi się do jasnego, przestronnego studio. Studio
dzieli się na część zabiegową – czy też może, bardziej romantycznie:
ceremonialną – i gabinet. Gabinet z prawdziwego zdarzenia, z masywnymi
biurkami, fotelami i stolikami, na ktorych, w przysłowiowym artystycznym
nieładzie, porozrzucane są rysunki, projekty oraz stosy albumów i książek.
Jeszcze więcej książek, w tym mnóstwo poświęconych anatomii, historii i
antropologii, spoczywa na półkach zajmującej całą ścianę biblioteczki oraz
mniejszych witrynek. Gdzie nie stoją książki, tam swoje miejsce znalazły
najróżniejsze i najdziwaczniejsze bibeloty. Tradycyjne sztylety, rogi, biżuteria,
elementy ubioru. I maski, które, w towarzystwie kilimów i kolejnych kilku dziesiątek
fotografii, zdobią ściany. Znad tego wszystkiego, z właściwym sobie
filozoficznym dystansem, spoglądają na gości małpie czaszki.
Z lekkich,
pachnących kłębów dymu tytoniowego i muzyki Edith Piaf, nieco mistycznie, choć
bez cienia pretensjonalności, wyłania się drobna postać Durgi. Znad delikatnych
drucianych okularów spogląda nie tylko oddany sztuce tatuażu artysta, ale też,
a może przede wszystkim, badacz.
Cóż więcej
rzec, po pół godzinie rozmowy nie pozostawało mi nic innego, jak ustalić, że wytapowanie
interesującego mnie wzoru – nad którym mieliśmy jeszcze debatować i
dopracowywać go mailowo, zajmie do pięciu godzin. Czyli pochłonie połowę mojej
miesięcznej pensji.
Tap – tap –
tap – tap – tap – tap – tap.
Nadszeszła
pora, by doświadczyć pradawnego dźwięku na własnej skórze. Ostatnia podróż do
centrum zestawem taksówki, dwóch autobusów transjakarty i kolejnej taksówki
jakoś nie wprowadziła mnie w sentymentalny nastrój. Tak czy owak, pierwsza po
południu. Durga i jego asystent już na mnie czekali. Zaczęliśmy od golenia i odręcznego
rysunku czerwonym mazakiem na przedramieniu. Akwatyczne spirale, intrygujące
oczka, tak jak chciałem. Kilka korekt szczegółów, wreszcie test lustra. Jest
dobrze, przy wykręcaniu ręki na wszystkie strony wzór wygląda dobrze. Zatem
ostateczna decyzja: zostajemy przy przedramieniu. Piszczel innym razem. Mała
dygresja na temat lusta. Lustro znajduje się w najczystszej chyba łazience, z jaką
przyszło mi obcować w Indonezji. W ogóle część zabiegowa studia wycisnęłaby z
agentów sanepidu łzy szczęścia. Albo raczej jęk zawodu. Tak jak w Polsce, wszystko
prawie, łacznie z lampami i pojemnikami z preparatami odkażajacymi, owinięte
jest folią. Durga do drewnianych pałek montuje taśmą jednorazowe igły,
dokładnie takie same, jak do maszynek. Siódemki i jedenastki w tym przypadku.
Tusz też jest ten sam. Tradycyjny, roślinny, byłby mniej trwały, tatuaż
szybciej traciłby kolor, zacierałby się kształt. To tak gwoli uspokojenia
najbliższych, którzy łapią się teraz za głowę i robią zakłady, czy dostanę
aidsa, czy żółtaczki. Ostatni papieros i na matę.
Pozycja mało
wygodna, na brzuchu z wygiętą do tyłu ręką, ale cóż, sam chciałem. Asystent
odkaża, wazelinuje, wreszcie napina skórę. Chwila prawdy. Durga mówił, że ból przy
tradycyjnym tatuowaniu jest inny niż przy klasycznej maszynce. Jeszcze chwila.
Jest dobrze. Nie boli. Albo raczej boli, ale jednak w znajomy, przyjemny
sposób. Przez jakiś czas leżę wsłuchując się w stukot pałek i kojącą muzykę,
później rozważam zaśnięcie, wreszcie proszę Renatę – miło, że chciała mi
towarzyszyć – o Wprost.
Wracamy na
górę. Durga podaje mi kubek nalanego z kanistra wina palmowego (jeden z niewielu
nieowiniętych folią przedmiotów), którym obaj z asystentem się raczą,
przepijając je importowanym piwem San Miguel. Śmiesznie. Ale cóż, jeśli chodzi
o nich, dopóki spiralne linie są równiutkie, nie mam nic przeciwko. Jeśli
chodzi o mnie, zawsze mi się wydawało, że przy sensownych ilościach trunku to
rozrzedzenie krwi to bujda. Wino jest wyśmienite, gęstawe i słodkie, przypomina
mi moje domowe wino z Polski. Na
matę.
Po trzeciej godzinie i pod koniec Wprost Durga
oświadcza, że mamy za sobą około dziewięćdziesięciu procent zabawy. No proszę,
a ja nawet nie zdążyłem odpalić sobie w słuchawkach Fragile’a, którego
specjalnie na tę okazję przygotowałem... Mój telefon w jakiś magiczny sposób
przy odtwarzaniu wyświetla teksty utwórów, takiegoż to odkrycia podczas owych
przygotowań dokonałem! No nic. Jeszcze odrobina rytmicznego stukotu, iście
tybetańskie dorabianie źrenic i gotowe. Świeży czarny wzór wygląda jeszcze
lepiej niż czerwony szkic. Jestem w pełni zadowolony. Sprawnie poszło,
nastawiłem się na te pięć godzin i pięć baniek, a tu miła niespodzianka – trzy
i pół godziny i tyleż milionów rupii. A taka frajda. Ech, żebym się tak dobrze
bawił u mojej dentystki...
Ogladałem kiedyś jakiś film dokumentalny o tradycyjnych
tatuażach. Ale takich tradycyjnych tradycyjnych, wioska z chatkami krytymi
liśćmi palmowymi, dwa dziadki z pałkami tatuowały przy ognisku jakiegoś
długowłosego młodzieńca. Wyglądał mi na Indianina, ale wtedy się jeszcze za
bardzo nie znałem. Jak skończyli dziaranie uda, młodzieniec wskoczył na
nieosiodłanego konia i pomknął na nim wzdłuż plaży, powiewając włosami.
Zafrapowało mnie to, pamiętam, bo przecież bakterie, wirusy i tak dalej,
świadomość ich istnienia wykazywana przez zachodnie dzieci jest zdumiewająca.
Więc tradycja tradycją, ale spodziewałem się dziś jakiegoś standardowego
opatrunku. Niekoniecznie, okazuje się. Durga tłumaczy, że tatuaże tradycyjne
goją się szybciej niż te maszynkowe i zwykle po prostu zostawia je, jak są.
Można przez parę dni smarować je bepanthenem, jak się chce. Dopiero kiedy
wyjaśniłem, że będziemy wracać do domu tłoczną transjakartą, zostałem standardowo
posmarowany, owinięty folią i zaklejony plastrem. Muszę jednak przyznać, że coś
jest na rzeczy. Po pierwsze skóra po tatuowaniu praktycznie nie była
opuchnięta. Po drugie, zdjąwszy zaraz po powrocie opatrunek zauważyłem nie bez
zdziwienia, że przedramię nie jest ani trochę obolałe a z tatuażu nic się nie
sączy, jak to zwykle było. Nic tylko wskoczyć na rumaka, na oklep, i pomknąć w
stronę zachodzącego słońca...
Tap – tap – tap – tap – tap – tap – tap.
Ciągle
pobrzmiewa mi w głowie. Po raz ostatni spędzam dziś wieczór na moim patio.
Patrzę tak na ten nowy dziarski nabytek na ciele i... czuję niedosyt. Jakby tak
pociągnąć te spirale na resztę przedramienia... Jakby dodać jeszcze parę par hattifnacich
oczek... Indonezja nie rzuciła mnie na kolana, ale nie ma bata, muszę tu
wrócić. Choćby dla odrobiny rozkosznego bólu u Durgi. I kilku ulubionych
jadłodajni. I, jakże by inaczej, do funeralnego raju Tana Toraja... Jakieś
zacne towarzystwo się pisze?
Ostatni Anker za wasze zdrowie wychylony. Następny toast – Tsingdao, Harbinem albo innym, mongolskim, cudem świata – w Hohhocie. Aye!
Ostatni Anker za wasze zdrowie wychylony. Następny toast – Tsingdao, Harbinem albo innym, mongolskim, cudem świata – w Hohhocie. Aye!
Tak, to jest dobry moment na gorące podziękowanie autorowi za niezapomniane chwile spędzone przy ekranie (które ów przypłaci pewnie kiedyś rakiem płuc), na żywiołowe podzielenie się odczuciami i refleksjami oraz na zarzucenie go pomysłami, które uczyniłyby mongolską kontynuację "Państwa Laowai" bardziej znośną. To ostatnie całkiem poważnie. Jeśli przychodzi Wam coś do głowy, dawajcie śmiało.
ReplyDeleteDrogi Autorze! Tak, masz rację,należą się podziękowania za ten trud, włożony w wielogodzinne opisywanie jakże egzotycznego dla nas świata!! Dzięki Tobie, podczas lektury, mam uczucie, że jestem w tych miejscach także, że smakuję potrawy, które z taką pieczołowitością opisujesz:) A na koniec jeszcze przyszło mi pozazdrościć odlotowego tatuażu!:) Pozdrawiam i czekam na następne raporty z podróży do zamorskich krajów:)
ReplyDeleteDrogi M.!
ReplyDeleteWprawdzie nie zdążyłeś jeszcze zapytać, ale mogę i nawet muszę Ci już odpowiedzieć, starając się jak najlepiej udać głos Hannibala z Drużyny A, że "Very good. I must say I'm amazed." :D
Pisz, zanim wrócisz, kiedy masz jeszcze szanse na poczyt(al)ność!
Poczytalność, Umgenni? Serio? Chyba nie pominąłeś fotorelacji? Innymi słowy: co znajduje się na ręce Oliwera? Chyba umknął mi jakiś ważny wpis z przeszłości lub też Nasz Drogi Autor celowo pozostawia pewne miejsca niedookreślenia, które szalona wyobraźnia coponiektórych odbiorców (choćby i moja) może wypełniać, jak chce ;)
ReplyDeleteZupełnie poważnie, wpis ciekawy, wzbudza zazdrość o to, że niektórym pozostaje jedynie obmierzłe Przymorze, podczas gdy dziarska przygoda mogłaby być dużo bardziej pamiętna.
Tak wiele miejsca poświęciłeś nieprzeciętnej sterylności, że sprawia to wrażenie mantry. Na szczęście okazała się skuteczna!
A które Fragile miałeś na myśli? Chyba nie NiN?
Z poczytalnością chyba jeszcze daję radę, lepiej w każdym razie niż z poczytnością ;) Z drugiej strony - odwrócony Paragraf 22 - tylko ktoś niepoczytalny może być pewien swojej poczytalności, więc kto wie... W kwestii tatuażu Olivera... Pozostawię to, jak to określiłaś, "miejscem niedookreślenia" :)
ReplyDeletePrzymorze jako takie może być i obmierzłe (chociaż mogłyby Cię zadziwić ceny przymorskich nieruchomości), w kwestii tatuażu jednak lepiej niż do Tat-Studio trafić chyba nie mogłaś.
Czy mantra była skuteczna, to się jeszcze okaże...
Czuję się bardzo daleki od znania się na muzyce i może przez moją ignorancję właśnie wymieniony Fragile stał się kolejnym miejscem niedookreślenia. Dla mnie jednak, doprecyzuję w takim razie, Fragile to Fragile autorstwa NIN (choć, przy całym szacunku dla kultowej pozycji, nie jest to mój ulubiony album, w którym Trent maczał swoje dziewięciocalowe paznokcie/gwoździe).
Heh, no dobrze, niech i będzie tajemniczo, a ja nie będę nadrabiać nadmiernych ideologii co i rusz. Na Przymorze jeszcze nie dotarłam. Wciąż się noszę z zamiarem. W końcu pierwszy raz to nie przelewki :-)
ReplyDeleteA Fragile mnie zastanowiło o tyle, że myślałam, że tylko Renata ceni sobie NIN, a nie Ty. Ja akurat Fragile bardzo, bardzo, do Reznora się jednak już dawno zraziłam. Częściowo zrehabilitował się w moich oczach za sprawą doskonałej ścieżki do filmu Girl with the dragon tattoo (nomen omen:)
"Dorabiać nadmiernych ideologii" miało być :-)
ReplyDelete