Thursday, April 26, 2012

Państwo Laowai na Wyspie Wulkanów, Rozdział XXVII



Rozdział XXVII, w którym...

A Day with Dayak • Durga powraca • co słychać w studio • (dź)jaram się, czyli koszta i benefita bólu • ostatni wieczór z Ankerem – farewell to Indonesia

Jakarta, noc ze soboty, 11 lutego na niedzielę , 12 lutego 2012, pół do pierwszej
                 

Tap – tap – tap – tap – tap – tap – tap.

           Dwa kawałki drewna uderzają o siebie rytmicznie, sucho. Po jednej stronie, tej zakończonej igłą, leży czyjeś ciało. Po drugiej stronie, tej wprawiającej kawałki drewna w ruch, siedzi drobny mężczyzna. Jest nagi. Prawie nagi. Ma na sobie przepaskę biodrową i czapkę, zrobioną z koralików i zwieńczoną ogromnymi piórami. Większość jego ciała pokrywają tatuaże. Można by pomyśleć, że na imprezę A Day with Dayak zaproszono jakiegoś borneańskiego szamana, gdyby nie czarne gumowe rękawiczki i okrągłe profesorskie okulary, przez które mężczyzna uważnie obserwuje powstający na leżącym przed nim ciele rysunek. Czarna gwiazda z wpisaną w nią spiralą. Igła porusza się szybko, kawałki drewna trzepoczą niczym skrzydła motyla. Moment przerwy, drugi mężczyzna, równie drobny, równie półnagi i równie szczodrze pokryty tatuażami ściera krew z powstającego na ciele rysunku. Ten zamiast czapki ma na głowie melonik. Z mniejszymi piórami. Asystent. Skin stretcher. Wokół maty, na której leży ciało, leżą małpie czaszki. Między czaszkami kłębi się tłum gapiów. Wśród nich ja. Tak właśnie poznałem Durgę.
           
            Tap – tap – tap – tap – tap – tap – tap.

       Trudno mówić o Durdze nie słysząc w tle charakterystycznego dźwięku kołaczących o siebie drewnianych pałek. Pałki są długie na jakieś czterdzieści centymetrów. Jedna z nich, ktorą Durga trzyma w lewej ręce, zakończona jest igłą. W prawej ręce trzyma drugą, którą uderza w tę pierwszą, wprowadzając tusz w warstwę skóry właściwej. Uprawiając prawie tak starą jak ludzkość sztukę tatuażu. Sztukę, która jeszcze kilkadziesiat lat temu w swoim lokalnie zróżnicowanym i – prawie że – pierwotnym wydaniu kultywowana była w większości dzisiejszej Indonezji, od Wysp Mentawai, przez Borneo, Sulawesi, Nusa Tenggara, wyspy Nias, aż po Papuę.

Durga, czyli właściwie Aman Durga Sipatiti, urodził się i wychował w Jakarcie. Po studiach na wydziale sztuki uniwersytetu w Yogyakarcie, przez pięć lat mieszkał i pracował w Niemczech, głównie w Berlinie, choć zahaczył i o Bawarię. Stamtąd udał się do Los Angeles, gdzie terminował u jednego z największych mistrzów tatuażu tradycyjnego, Su’a Sulu’ape FreeWinda w kultowym Black Wave Studio. Wiele nauczył się też ponoć od innej sławy – Seymoura Kahiliaulani Kaniho-Lindsey’a, który w owym czasie w owym studio również tworzył.

W 2008 Durga wrócił do Jakarty, gdzie od tego czasu praktykuje, nie rezygnując przy tym jednak z regularnego pojawiania się na największych światowych imprezach spod znaku igły i tuszu. Oraz, z racji unikalności swojej specjalizacji i niewątpliwego talentu, z pojawiania się w branżowych periodykach. Warto – i, dla uzupełnienia obrazu, należy – wspomnieć jeszcze, że twórcza aktywność Durgi ma i swoje niekomercyjne oblicze. Indonezyjski mistrz kilka lat temu przedsięwziął wciąż trwający projekt Mentawai Tattoo Revival. Celem jego jest ożywienie tradycji tatuażu, która wśród licznych społeczności krajowców dawniej powszechnie ją kultywujących, jest, z wielu powodów, na wymarciu. W ramach MTR Durga regularnie odwiedza między innymi wyspę Siberut w archipelagu Mentawai – nieopodal zachodnich brzegów Sumatry – gdzie nieodpłatnie, i masowo, tatuuje tubylców, jednocześnie ucząc się i szukając inspiracji w kontakcie z plemiennymi starszymi, którzy pamiętają jeszcze dawne wytatuowane czasy.

Tap – tap – tap – tap – tap – tap – tap.

Po raz drugi spotkałem Durgę trzy tygodnie temu w jego studio przy Jalan Cikini Raya. Tak jak ludzie z medycznym wyrokiem śmierci próbują odhaczyć jak najwięcej punktów na swojej Bucket List, tak ja, wiedząc, że został mi miesiąc do wyjazdu z Indonezji, zabrałem się za wykorzystywanie możliwości, które mogą nie nadarzyć się przez dobre kilka lat. Albo nigdy. Wypad na Bali i możliwość zjechania piekielnej rajskiej wyspy w jadowitej recenzji sobie odpuściłem. Miałem cztery dni wolnego z okazji Chińskiego Nowego Roku, ale wolałem się lenić, niż cierpieć w imię niezbyt gratyfikującej sztuki reportażu. Zgłębienia tematu hand-tapping tattoo nie mogłem sobie jednak darować. Przed wyprawą do studia nie wiedziałem jeszcze, czy chcę zrobić sobie tę krzywdę czy nie. Wcześniejsza wymiana maili z Durgą zaowocowała jeszcze jedną opcją. Że będę chciał, ale nie będzie mnie na to stać. Okrągły milion rupii – zgodnie z aktualnym kursem: 350 zeta – za godzinę... Wyjaśnienie, że to cena dla wszystkich: brązowych, białych, żółtych, zielonych, czarnych i niebieskich, bez względu na to, czy są tubylcami, obcokrajowcami czy przybyszami z kosmosu, było marnym pocieszeniem. Postanowiłem jednak pojechać do studia i ewentualnie martwić się później. No i wpadłem.

Przeczuwałem to chyba już przekraczając próg i zamykając za sobą ciężkie drewniane drzwi, nad którymi, na złotawych łańcuchach, kołysał się szyld. Pełen vintage. Wchodziłem po stromych skrzypiących cichutko schodach powoli, jakby dając sobie jeszcze czas na wycofanie się. Jednocześnie, oglądając dziesiątki czarno-białych fotografii porozwieszanych na ścianach w kolorze zgniłej zieleni – takiej, jaką nie do końca udało mi się osiągnąć w naszej kuchni – coraz bardziej dawałem się pochłonąć unikalnej atmosferze studio. Jeśli traficie w miejsce tak czyste i zadbane w realiach indonezyjskich – już samo w sobie jest to niesamowite. Jeśli do tego urządzono je z takim smakiem, taką niedbałą elegancją, prawdopodobnie to nie dzieje się naprawdę. Nie dzieje się to na Jawie, że tak powiem. Polecam się uszczypnąć. Jakbyśmy się jednak u Durgi nie szczypali, na piętrze mieści się niewielki przedpokój zamieniony w muzeum pełne wymyślnych instrumentów do tatuowania. Z przedpokoju wchodzi się do jasnego, przestronnego studio. Studio dzieli się na część zabiegową – czy też może, bardziej romantycznie: ceremonialną – i gabinet. Gabinet z prawdziwego zdarzenia, z masywnymi biurkami, fotelami i stolikami, na ktorych, w przysłowiowym artystycznym nieładzie, porozrzucane są rysunki, projekty oraz stosy albumów i książek. Jeszcze więcej książek, w tym mnóstwo poświęconych anatomii, historii i antropologii, spoczywa na półkach zajmującej całą ścianę biblioteczki oraz mniejszych witrynek. Gdzie nie stoją książki, tam swoje miejsce znalazły najróżniejsze i najdziwaczniejsze bibeloty. Tradycyjne sztylety, rogi, biżuteria, elementy ubioru. I maski, które, w towarzystwie kilimów i kolejnych kilku dziesiątek fotografii, zdobią ściany. Znad tego wszystkiego, z właściwym sobie filozoficznym dystansem, spoglądają na gości małpie czaszki.

Z lekkich, pachnących kłębów dymu tytoniowego i muzyki Edith Piaf, nieco mistycznie, choć bez cienia pretensjonalności, wyłania się drobna postać Durgi. Znad delikatnych drucianych okularów spogląda nie tylko oddany sztuce tatuażu artysta, ale też, a może przede wszystkim, badacz.

Cóż więcej rzec, po pół godzinie rozmowy nie pozostawało mi nic innego, jak ustalić, że wytapowanie interesującego mnie wzoru – nad którym mieliśmy jeszcze debatować i dopracowywać go mailowo, zajmie do pięciu godzin. Czyli pochłonie połowę mojej miesięcznej pensji.

Tap – tap – tap – tap – tap – tap – tap.
       
       Nadszeszła pora, by doświadczyć pradawnego dźwięku na własnej skórze. Ostatnia podróż do centrum zestawem taksówki, dwóch autobusów transjakarty i kolejnej taksówki jakoś nie wprowadziła mnie w sentymentalny nastrój. Tak czy owak, pierwsza po południu. Durga i jego asystent już na mnie czekali. Zaczęliśmy od golenia i odręcznego rysunku czerwonym mazakiem na przedramieniu. Akwatyczne spirale, intrygujące oczka, tak jak chciałem. Kilka korekt szczegółów, wreszcie test lustra. Jest dobrze, przy wykręcaniu ręki na wszystkie strony wzór wygląda dobrze. Zatem ostateczna decyzja: zostajemy przy przedramieniu. Piszczel innym razem. Mała dygresja na temat lusta. Lustro znajduje się w najczystszej chyba łazience, z jaką przyszło mi obcować w Indonezji. W ogóle część zabiegowa studia wycisnęłaby z agentów sanepidu łzy szczęścia. Albo raczej jęk zawodu. Tak jak w Polsce, wszystko prawie, łacznie z lampami i pojemnikami z preparatami odkażajacymi, owinięte jest folią. Durga do drewnianych pałek montuje taśmą jednorazowe igły, dokładnie takie same, jak do maszynek. Siódemki i jedenastki w tym przypadku. Tusz też jest ten sam. Tradycyjny, roślinny, byłby mniej trwały, tatuaż szybciej traciłby kolor, zacierałby się kształt. To tak gwoli uspokojenia najbliższych, którzy łapią się teraz za głowę i robią zakłady, czy dostanę aidsa, czy żółtaczki. Ostatni papieros i na matę.

Pozycja mało wygodna, na brzuchu z wygiętą do tyłu ręką, ale cóż, sam chciałem. Asystent odkaża, wazelinuje, wreszcie napina skórę. Chwila prawdy. Durga mówił, że ból przy tradycyjnym tatuowaniu jest inny niż przy klasycznej maszynce. Jeszcze chwila. Jest dobrze. Nie boli. Albo raczej boli, ale jednak w znajomy, przyjemny sposób. Przez jakiś czas leżę wsłuchując się w stukot pałek i kojącą muzykę, później rozważam zaśnięcie, wreszcie proszę Renatę – miło, że chciała mi towarzyszyć – o Wprost.

Często bywa tak, że ból na początku jest nikły, wzrasta jednak wraz z kolejnymi wkłuciami igły w dane miejsce. Skóra po kontakcie z igłą nieco puchnie, naturalna reakcja organizmu, ale cienie trzeba zrobić. Jeżdżenie igłą po podrażnionym miejscu bywa nieprzyjemne. Tym razem nic takiego nie ma miejsca. Na miłej lekturze schodzi mi pierwsza godzina czy półtorej. Do studia wchodzą znajomi Durgi. Tatuaże, dredy. Utwierdzam się w przekonaniu, że tutejszym mężczyźnom zdecydowanie najlepiej jest w długich włosach. Robimy przerwę. Znajomi przynieśli nowy szyld. Na papierosie Durga zjeżdża ich, że logo miało być brązowe, a nie szare. Mają poprawić.

Wracamy na górę. Durga podaje mi kubek nalanego z kanistra wina palmowego (jeden z niewielu nieowiniętych folią przedmiotów), którym obaj z asystentem się raczą, przepijając je importowanym piwem San Miguel. Śmiesznie. Ale cóż, jeśli chodzi o nich, dopóki spiralne linie są równiutkie, nie mam nic przeciwko. Jeśli chodzi o mnie, zawsze mi się wydawało, że przy sensownych ilościach trunku to rozrzedzenie krwi to bujda. Wino jest wyśmienite, gęstawe i słodkie, przypomina mi moje domowe wino z Polski.  Na matę.  

Po trzeciej godzinie i pod koniec Wprost Durga oświadcza, że mamy za sobą około dziewięćdziesięciu procent zabawy. No proszę, a ja nawet nie zdążyłem odpalić sobie w słuchawkach Fragile’a, którego specjalnie na tę okazję przygotowałem... Mój telefon w jakiś magiczny sposób przy odtwarzaniu wyświetla teksty utwórów, takiegoż to odkrycia podczas owych przygotowań dokonałem! No nic. Jeszcze odrobina rytmicznego stukotu, iście tybetańskie dorabianie źrenic i gotowe. Świeży czarny wzór wygląda jeszcze lepiej niż czerwony szkic. Jestem w pełni zadowolony. Sprawnie poszło, nastawiłem się na te pięć godzin i pięć baniek, a tu miła niespodzianka – trzy i pół godziny i tyleż milionów rupii. A taka frajda. Ech, żebym się tak dobrze bawił u mojej dentystki...
  
Ogladałem kiedyś jakiś film dokumentalny o tradycyjnych tatuażach. Ale takich tradycyjnych tradycyjnych, wioska z chatkami krytymi liśćmi palmowymi, dwa dziadki z pałkami tatuowały przy ognisku jakiegoś długowłosego młodzieńca. Wyglądał mi na Indianina, ale wtedy się jeszcze za bardzo nie znałem. Jak skończyli dziaranie uda, młodzieniec wskoczył na nieosiodłanego konia i pomknął na nim wzdłuż plaży, powiewając włosami. Zafrapowało mnie to, pamiętam, bo przecież bakterie, wirusy i tak dalej, świadomość ich istnienia wykazywana przez zachodnie dzieci jest zdumiewająca. Więc tradycja tradycją, ale spodziewałem się dziś jakiegoś standardowego opatrunku. Niekoniecznie, okazuje się. Durga tłumaczy, że tatuaże tradycyjne goją się szybciej niż te maszynkowe i zwykle po prostu zostawia je, jak są. Można przez parę dni smarować je bepanthenem, jak się chce. Dopiero kiedy wyjaśniłem, że będziemy wracać do domu tłoczną transjakartą, zostałem standardowo posmarowany, owinięty folią i zaklejony plastrem. Muszę jednak przyznać, że coś jest na rzeczy. Po pierwsze skóra po tatuowaniu praktycznie nie była opuchnięta. Po drugie, zdjąwszy zaraz po powrocie opatrunek zauważyłem nie bez zdziwienia, że przedramię nie jest ani trochę obolałe a z tatuażu nic się nie sączy, jak to zwykle było. Nic tylko wskoczyć na rumaka, na oklep, i pomknąć w stronę zachodzącego słońca...   

Tap – tap – tap – tap – tap – tap – tap.

Ciągle pobrzmiewa mi w głowie. Po raz ostatni spędzam dziś wieczór na moim patio. Patrzę tak na ten nowy dziarski nabytek na ciele i... czuję niedosyt. Jakby tak pociągnąć te spirale na resztę przedramienia... Jakby dodać jeszcze parę par hattifnacich oczek... Indonezja nie rzuciła mnie na kolana, ale nie ma bata, muszę tu wrócić. Choćby dla odrobiny rozkosznego bólu u Durgi. I kilku ulubionych jadłodajni. I, jakże by inaczej, do funeralnego raju Tana Toraja... Jakieś zacne towarzystwo się pisze?

Ostatni Anker za wasze zdrowie wychylony. Następny toast – Tsingdao, Harbinem albo innym, mongolskim, cudem świata – w Hohhocie. Aye!





7 comments:

  1. Tak, to jest dobry moment na gorące podziękowanie autorowi za niezapomniane chwile spędzone przy ekranie (które ów przypłaci pewnie kiedyś rakiem płuc), na żywiołowe podzielenie się odczuciami i refleksjami oraz na zarzucenie go pomysłami, które uczyniłyby mongolską kontynuację "Państwa Laowai" bardziej znośną. To ostatnie całkiem poważnie. Jeśli przychodzi Wam coś do głowy, dawajcie śmiało.

    ReplyDelete
  2. Drogi Autorze! Tak, masz rację,należą się podziękowania za ten trud, włożony w wielogodzinne opisywanie jakże egzotycznego dla nas świata!! Dzięki Tobie, podczas lektury, mam uczucie, że jestem w tych miejscach także, że smakuję potrawy, które z taką pieczołowitością opisujesz:) A na koniec jeszcze przyszło mi pozazdrościć odlotowego tatuażu!:) Pozdrawiam i czekam na następne raporty z podróży do zamorskich krajów:)

    ReplyDelete
  3. Drogi M.!

    Wprawdzie nie zdążyłeś jeszcze zapytać, ale mogę i nawet muszę Ci już odpowiedzieć, starając się jak najlepiej udać głos Hannibala z Drużyny A, że "Very good. I must say I'm amazed." :D

    Pisz, zanim wrócisz, kiedy masz jeszcze szanse na poczyt(al)ność!

    ReplyDelete
  4. Poczytalność, Umgenni? Serio? Chyba nie pominąłeś fotorelacji? Innymi słowy: co znajduje się na ręce Oliwera? Chyba umknął mi jakiś ważny wpis z przeszłości lub też Nasz Drogi Autor celowo pozostawia pewne miejsca niedookreślenia, które szalona wyobraźnia coponiektórych odbiorców (choćby i moja) może wypełniać, jak chce ;)

    Zupełnie poważnie, wpis ciekawy, wzbudza zazdrość o to, że niektórym pozostaje jedynie obmierzłe Przymorze, podczas gdy dziarska przygoda mogłaby być dużo bardziej pamiętna.

    Tak wiele miejsca poświęciłeś nieprzeciętnej sterylności, że sprawia to wrażenie mantry. Na szczęście okazała się skuteczna!

    A które Fragile miałeś na myśli? Chyba nie NiN?

    ReplyDelete
  5. Z poczytalnością chyba jeszcze daję radę, lepiej w każdym razie niż z poczytnością ;) Z drugiej strony - odwrócony Paragraf 22 - tylko ktoś niepoczytalny może być pewien swojej poczytalności, więc kto wie... W kwestii tatuażu Olivera... Pozostawię to, jak to określiłaś, "miejscem niedookreślenia" :)

    Przymorze jako takie może być i obmierzłe (chociaż mogłyby Cię zadziwić ceny przymorskich nieruchomości), w kwestii tatuażu jednak lepiej niż do Tat-Studio trafić chyba nie mogłaś.

    Czy mantra była skuteczna, to się jeszcze okaże...

    Czuję się bardzo daleki od znania się na muzyce i może przez moją ignorancję właśnie wymieniony Fragile stał się kolejnym miejscem niedookreślenia. Dla mnie jednak, doprecyzuję w takim razie, Fragile to Fragile autorstwa NIN (choć, przy całym szacunku dla kultowej pozycji, nie jest to mój ulubiony album, w którym Trent maczał swoje dziewięciocalowe paznokcie/gwoździe).

    ReplyDelete
  6. Heh, no dobrze, niech i będzie tajemniczo, a ja nie będę nadrabiać nadmiernych ideologii co i rusz. Na Przymorze jeszcze nie dotarłam. Wciąż się noszę z zamiarem. W końcu pierwszy raz to nie przelewki :-)

    A Fragile mnie zastanowiło o tyle, że myślałam, że tylko Renata ceni sobie NIN, a nie Ty. Ja akurat Fragile bardzo, bardzo, do Reznora się jednak już dawno zraziłam. Częściowo zrehabilitował się w moich oczach za sprawą doskonałej ścieżki do filmu Girl with the dragon tattoo (nomen omen:)

    ReplyDelete
  7. "Dorabiać nadmiernych ideologii" miało być :-)

    ReplyDelete