w którym...
Idzie wiosna • bilans miesiąca • jak dobrze
mieć asystentkę • znów na uczelni • strongmen i umysł zamknięty w kwiecie
lotosu • o imionach Chińczyków słów kilka
Hohhot, noc z piątku, 16 marca na sobotę,
17 marca 2012, druga
Idzie wiosna. Idzie,
melancholijnie powłócząc nogami. Brnie po kostki w ohydnej szarej brei. Jeszcze
przed chwilą próbowała przeskakiwać między jedną a drugą wyspą nieco mniej
mokrego chodnika, nieco płytszej mazi, próbowała unikać psich kup – paradoks
Hohhotu, nie ma psów, są psie kupy – ale teraz to już nie ma znaczenia. Nie ma
znaczenia. W dłoni, która kiedyś była tak gładka, a teraz jest sucha,
pomarszczona i szorstka, ściska parasol. Garbi się, kuli, osłaniając się przed
zacinającym z każdej strony śniegiem z deszczem. Jeszcze przed chwilą miotała
godnymi swojej świeżej wiosennej kreatywności przekleństwami. Teraz tylko
zaciska zęby. Do bólu. Nie miało być brei. Gdańskiej brei. Miał być cały rok
lata. Później plany się zmieniły, ale nadal nie miało być brei. Miał być mróz i
słońce.
Czasem
jest słonecznie. Robi się wtedy nawet ciepło, breja szybko zmienia się w mokre
plamy, które w ciągu paru godzin znikają prawie zupełnie. Autobusy, samochody,
elektryczne skutery i rowery przyspieszają, jezdnie się odkorkowują. Na
chodnikach znów widać psie kupy. Znów widać zielonkawą plwocinę, którą każdy szanujący
się Chińczyk wyrzuca z siebie regularnie, charcząc przy tym, jakby przedzierzgał
się w Mistera Hyde’a. Albo jakby wydostawał się niego obcy. Znów jest co
omijać, spacer nabiera sensu.
A czasem, jak
wiatr zawieje od Gobi, myśli się tylko o tym, by jak najszybciej znaleźć się w
domu i wypłukać usta z piasku.
Dziś minął
miesiąc od naszego przyjazdu do Mongolii Wewnętrznej. Sytuacja jest opanowana,
jest co Harbinem opijać. Mamy mieszkanie. Mamy pracę. Sporo pracy, wychodzi
koło dwudziestu – dwudziestu pięciu lekcji tygodniowo. W środę dostaliśmy
pierwszą wypłatę, przed czasem, warto odnotować. Za pół marca i dodatkowo za
zajęcia lutowe. Kokosów nie ma, ale w kontekście kosztów życia, istotnie
odłożymy chyba więcej, niż odłożylibyśmy w nieco lepiej płatnej Indonezji.
Mimo że mamy
całkiem zacną kuchnię, łatwiej i przyjemniej, a może nawet i taniej, jest jeść
na mieście. Niemała w tym zasługa mojej wspaniałej asystentki, Virginii.
Virginia skoro już o niej mowa, jest Mongołką. Mongołowie, skoro już o nich
mowa, są mniejszością nie tylko w Chinach, ale i w samej Mongolii Wewnętrznej.
Rząd dba o to, by Chińczycy Han byli odpowiednio licznie reprezentowani w
regionach autonomicznych. Tak czy inaczej, więcej jest Mongołów w chińskiej
Mongolii Wewnętrznej niż w samej Mongolii. Virginia jest świetną asystentką,
która robi dokładnie to, czego od asystentki oczekuję, czyli dyscyplinuje
dzieci. To mój problem właśnie, dyscyplina. Jako nauczyciel angielskiego jestem
przesympatyczny. Potrafię być, gdy sytuacja tego wymaga, groźnym, złośliwym,
nauczyłem się nawet podnosić głos, doprawdy rozwijam się aktorsko w tym zawodzie,
ale po każdej takiej akcji, kiedy przełączam się z trybu „nadzorca” na tryb
„nauczyciel”, staję się na powrót przesympatyczny. I efekt oczywiście diabli
biorą. Virginia, tak samo jak Ormianka Tamar, moja ulubiona asystentka z Syrii
i numer jeden w klasyfikacji wszechczasów, doskonale przejmuje obowiązki mojego
nadzorczego wcielenia, dzięki czemu ja pozostaję koherentny i nie wzbudzam w
dzieciach dysonansu.
Koniec
wielowymiarowej dygresji. Wracamy do jedzenia na mieście i zasług Virginii w
tym temacie. Odwiedziliśmy więc dnia pewnego z ową Virginią campus jej byłej uczelni,
Inner Mongolian Normal University (na razie nie było mi niestety dane odwiedzić
znacznie zapewne ciekawszego Inner Mongolian Abnormal University). Wybraliśmy
się tam, żeby zapisać się na siłownię i, w miarę możliwości, jogę, ale o tym za
chwilę. Zmierzając bowiem w kierunku obiektów sportowych zatrzymaliśmy się na
chwilę przy imponującym gmachu mieszczącym, jak wyjaśniła Virginia, stołówkę.
Stołówka – wiadomo – brzmi zachęcająco. Niestety, nie jest to stołówka dla
wszystkich. Nie da rady po prostu tam wejść, sypnąć yuanami i korzystać z
życia. Trzeba mieć kartę, z kartą udać się do kasy na którymśtam piętrze w
jakichśtam godzinach, dziewczyna nie pamiętała dokładnie, i wpłacić na nią
pieniążki. Z tak przedpłaconym prepaidem dopiero można sobie poużywać. Tego się
dowiedziawszy, chcieliśmy już machnąć ręką i zapomnieć o sprawie, co zrobić,
skoro cenny kawałek plastyku jedynie studentom i kadrze wydaje się. Virginia
oświadczyła jednak, że chyba ma jeszcze swoją starą kartę i postara się ją
przynieść. Parę dni później dotrzymała słowa. Mieliśmy pewne wątpliwości, czy
uda nam się wyjść zwycięsko z potyczki z uczelniano-gastronomiczną biurokracją,
niepotrzebnie jednak, daliśmy radę za pierwszym podejściem. I otworzyły się
przed nami wrota sezamu.
Na stołówkę
składają się dwie ogromniaste połączone ze sobą hale falujące morzem stolików i
krzesełek. Wzdłuż brzegów hal ciągną się lady pełne stalowych pojemników z
jedzeniem. Za ladami ciągną się rzędy pań i panów odzianych w zielonkawe fartuchy
i czepki. Robi się to tak. Przy wejściu należy poczęstować się metalową tacą z
tłoczonymi komorami na różne dania i parą pomarańczowych plastykowych pałeczek
ze stojaka. Stojak, ciekawostka, zaopatrzony jest w fioletowe, a może
ultrafioletowe, lampki. Czy zabijają one bakterie i wirusy – nie wiem, na pewno
fajnie wyglądają. Zaopatrzywszy się w każdym razie w taki niezbędnik rusza się
na obchód. Hale należy obejść dwa razy. Za pierwszym razem robi się
rozpoznanie, szuka inspiracji. Większość dań dostępnych jest codziennie, czasem
jednak pojawiają się nowości, a czasem coś się kończy, wiadomo. No i organizm
ma okazję, żeby uruchomić intuicję i dać nam znać, czego potrzebuje. Za drugim
razem wskazuje się miejscowej pani Gieni albo miejscowemu panu Wiesiowi na co
ma się ochotę, po czym przykłada się kartę do czytnika. Pani Gienia albo pan
Wiesiu wstukują odpowiednią ilość yuanów w maszynę, która momentalnie ściąga je
z karty, po czym nakładają na tacę dwie chochle wybranego specjału. Proste.
Cena jednej
porcji jednego z dziesiątek dań kształtuje się od 1,25 zł do 3,5 zł. Generalnie
najtańsze są dania z ziemniaków, papryki i pomidorów, w środku stawki plasują
się dania z jaj, tofu i droższych warzyw, na przykład fasolki szparagowej czy
bakłażana, najwięcej zapłacić trzeba za dania zawierające mięso. Jedna porcja w
zestawie z ryżem (15 gr) śmiało wystarcza na mniejszy apetyt. Ale że wszystko
jest takie tanie i smaczne – a specyfika kuchni mocno podkręca metabolizm – nigdy
właściwie nie poprzestajemy na okazyjnym standardzie. Cóż więc jeszcze wrzucić
można na tacę? Grube plastry tofu w pikantnym sosie po 70 gr, ryby – oczywiście
całe, z głowami, również w ostrym sosie – po 2,5 zł, solidne kawałki kurczaka
po 2 zł, kawałki pizzy – słodkawej miejscowej pizzy – po 1,25 zł, nadziewane mięsem
lub warzywami ryżowe bułeczki i spore pierożki po 30 gr, hotdogi – miejscowa
parówka podejrzanie zalatująca cynamonem w miejscowej ryżowej bułce – po 70 gr.
To naturalnie tylko przykłady. Do tego zamówić można jedną z kilku zup po 30 gr
za porcję. I napoje, soft drinki po 75 gr, mleko sojowe i pochodne od 45 do 90
groszy. I coś na deser, na przykład lody w wykręconych miejscowych smakach,
polecam taro i hamimelon, po 75 gr za gałkę. Stołówka, jak widać, raczej nie
pozwala się sobą znudzić...
Do
budynku mieszczącego siłownię również, kontynuując urwany wątek, dotarliśmy w
końcu. Virginia zagadała do brzuchatego komendanta melanżu – i chiński szewc
bez butów chodzi – i wywiedziała się o ofertę. Przyzwoicie. Nie zastanawiając
się długo zdecydowałem się na karnet całoroczny za 175 złotych, który uprawnia
mnie do korzystania z siłowni od poniedziałku do piątku od rana do wieczora
oraz do udziału w dowolnych zajęciach. W godzinach popołudniowo-wieczornych
jest joga, pilates, aerobic, taniec brzucha i jakiś taniec tradycyjny. Nie
udało się wynegocjować żadnej zniżki za to, że będę korzystać z tych wszystkich
dobrodziejstw tylko przez niecałe pół roku, ugraliśmy za to bezpłatny wstęp dla
Olivera. Rozsądny deal.
Siłownia,
którą obejrzałem sobie oczywiście dokładnie przed opłaceniem abonamentu, jest w
porządku. Znacznie większa niż ta w Indonezji, nawet pobiegać wokół niej da
radę. Cześć cardio jest w słabym stanie, a większość działających bieżni jest
zawsze zajęta, ale ja i tak omijam ją raczej szerokim łukiem. Biegać czy
jeździć na rowerze, to mogę po lesie, po parku albo nad morzem, a nie jak jakiś
chomik, po taśmie. Reszta sprzętu daje radę, jest wszystko, co trzeba na
wszystko, co trzeba. Ależ walnąłem bogaty opis w tym ostatnim zdaniu, szkoda
gadać, może ciekawiej będzie o samych abonentach.
Są do bani. Bałaganią
strasznie, odkładanie hantli na stojak zdecydowanie nie należy tu do dobrego
obyczaju, nie mówiąc już o odkładaniu ich na miejsce, tak, żeby leżały od
najlżejszych do najcięższych. Skakanek też zawsze trzeba szukać po całej sali.
Największa
gęstość zaludnienia jest niezmiennie przy lustrach. Miejscowi Pudzianowie wagi
chicken wing stawiają na rozwój harmonijny, nie mniej ważne niż budowanie
muskulatury jest dla nich budowanie pewności siebie i boostowanie samooceny. Często
nawet ważniejsze, wydaje się, większość z Conan-wannabies bowiem lwią część
swojego treningu spędza na wpatrywaniu się we wspomniane lustra. Prężą bicepsy,
gładzą się po brzuchach, poprawiają włosy, pocierają pryszcze, patrzą sobie
głęboko w oczy. Czasem groźnie, czasem czule. Zawsze żenująco.
Są i tacy,
którzy zamiast pakować w ciało lub w ducha, stawiają na rozwijanie się
towarzysko. Jeden koleżka wyciska na klatę, jeden udziela mu wskazówek, dwóch
asekuruje sztangę, kolejnych dwóch kibicuje. Bywa, nawet nierzadko, że któryś z
takich socjoentuzjastów pojawi się na siłowni sam. Bez obawy, trening nie jest
to dla niego stracony, gdzieżby. Zasiada sobie po prostu taki as polsatu na
którymś z urządzeń do ćwiczeń i śle esemesy.
Najgorsze są jednak, nie mam wątpliwości, wszelkiej maści rzężenia, pohukiwania postękiwania, odgłosy które urastają tu do rangi cholernej sztuki. Mam w związku z tym takie przesłanie dla użytkowników siłowni. Moi drodzy, jeśli odgłosy, które towarzyszą waszym ćwiczeniom świadczą o tym, że trening może się zaraz skończyć urządzeniem nowej toalety na środku sali, odejmijcie sobie do diabła dziesięć czy piętnaście kilo! Uwierzcie, oralna defekacja nie jest ani trochę twardzielskia...
Joga jest
mocno taka sobie. Zajęcia odbywają się w środy, piątki i niedziele o 19.30 w
dużej sali gimnastycznej na piętrze. Oprócz mnie i Olivera uczęszcza na nie
jakieś pięćdziesiąt niewiast. Parę w wieku, który z grzeczności można określić
jako średni, większość jednak to studentki. Parę najwyraźniej zbyt często
stołuje się w fastfoodach, większość jednak to doskonałe przykłady tego, jak
kuchnia orientalna w naturalny sposób kształtuje zgrabne sylwetki. Doprawdy,
dziwię się, że miejscowi młodzieńcy nie kwapią się, żeby dołączyć do grupy... Może
to kwestia samej jogi w wersji chińskiej, którą z zajęć na zajęcia coraz
trudniej zdzierżyć. Pół biedy jeszcze, że prowadząca ma głos jak z jakiejś
dobranocki – przesłodzenie kojący, usypiający wręcz. Cała bieda, że za głosem
idzie monotonia ćwiczeń. W Indonezji po paru minutach power jogi pot lał się z
nas strumieniami. Tutaj po paru minutach niemrawo przechodzimy z pierwszej
pozycji do drugiej. Z większą werwą ludzie przewracają się z boku na bok o
czwartej nad ranem. W Indonezji po godzinnych zajęciach czułem się naładowany
energią jak królik Duracell, stawy miałem porozciągane jak ludzik G.J. Joe.
Tutaj po godzinie cieszę się, że wreszcie koniec. I wcale nie dziwię się
Oliverowi, który zrzędzi niemiłosiernie na ten slow motion. Próbuję sobie
wmówić, że taki charakter ćwiczeń pozwala na doprowadzenie poszczególnych
pozycji do perfekcji. Że pozwala to na pomedytowanie nad oddechem i takie tam.
Prawda jest jednak taka, że efekt na koniec zajęć jest marny, powoli więc tracę
zapał.
No, tyle. Gdybyśmy
jeszcze, ostatnie słowo podsumowania miesiąca, mieli parę lekcji i paręset
yuanów tygodniowo więcej, byłoby wręcz bombowo. Może coś się urodzi z
jutrzejszego spotkania z Kevinem Liu.
Virginia,
Kevin, wcześniej Jilly – ci, którzy nie czytali pierwszego chińskiego Laowaia
mogą się zastanawiać, skąd tyle zachodnich imion w Państwie Środka. Otóż, za
przeproszeniem, z dupy. To nie tyle imiona, co ksywki, ksywki w żadnym razie
nie oficjalne. Każdy Chińczyk po prostu, który wchodzi w kontakt z laowaiami, wybiera
sobie laowaiskie imię. Dla obopólnej wygody. Powtórzyć standardowe chińskie ming zi składające się z trzech – czterech
sylab nie jest trudno, ale zapamiętanie go wykracza już poza możliwości
przeciętnego zjadacza bigmaków. Ruan Yue Ming, Tang Guo Hao, Cai Jiao Yi, Kao
Ci Fa, Cao Mei San – z niczym się to to nie kojarzy, tony wariują, jeden wielki
kerfuffle. Dzięki natomiast przybranym mianom zamiast pana Cao Mei San mamy, na
przykład, pana Petera Cao. Od razu lepiej. Tak jak lepiej było dla wszystkich nazywać
Li Jun Fana Brucem Lee, Chan Kong Sanowi też przedstawianie się jako Jacky Chan na
dobre wyszło.
Jak to jednak
w Chinach, nawet niegłupi pomysł zaraz musi sprzaśnieć, zchińszczyć się musi.
Tak tu już jest i tyle. Zamiast więc wybierać typowe, sprawdzone, nie budzące
kontrowersji imiona, wielu zachłyśniętych niespodziewanie nabytą wolnością
obywateli Li, Yi, Liu, Chang, Zhang, i czego tylko dusza zapragnie, staje się
indywidualistami na całego. Normalnie dzieci Hollywoodu. Ogranicza ich tylko
wyobraźnia i zasób słownictwa. Ale że zasób słownictwa często kończy się na
poziomie beginner, wolność wyraża się w takich imionach jak Vanilla, Apple, Doo-doo,
Snail, Dragon, Dragonboat, Monkey, Crocodile, Banana czy Kitty (nosicielki tego
imienia niezmiennie witam: „hello Kitty”). Albo Kid. I dostaję później esemesa
o treści: „Hello, this is Kid from EIC...” i zastanawiam się, skąd jakiś
dzieciak – bo przecież nie koziołek – ma mój numer i czemu pisze się wielką
literą i bez odpowiedniego article... A może dziewczę się naoglądało Casablanki
najnormalniej w świecie...
Omawiane
zjawisko z godną odnotowania autoironią pokazane zostało w jakimś hongkongskim
bodajże filmie, który widziałem za poprzedniej chińskiej kadencji, a którego
tytuł przez pięć lat zdążył ze mnie ulecieć. Nieważne. Ważne, że dwójka młodych
i ładnych głównych bohaterów zapoznaje się ze sobą:
- My name is Chris.
- Is it short from Christopher?
- No, it’s from Christmas...
True story...
Klasyk na dziś:
JAK PŁAKAĆ Instrukcja
Nie bacząc na przyczyny, skupmy się na prawidłowym sposobie płakania,
pod czym należy rozumieć podchlipywanie ani nie wywołujące większego
poruszenia, ani nie będące afrontem dla uśmiechu przez swą równoległość i tępe
podobieństwo. Zwykłe, przeciętne chlipanie polega na ogólnym skurczu twarzy i
dźwięku, któremu towarzyszą łzy i smarki, te ostatnie dopiero pod koniec,
bowiem płacz kończy się, kiedy energicznie wysi±kać nos.
Aby płakać, skieruj wyobraźnię na siebie samego, a jeżeli ci się to nie
uda, ponieważ nabrałeś zwyczaju wierzenia w świat zewnętrzny, pomyśl o kaczce,
którą oblazły mrówki, albo o tych zatokach w Cieśninie Magellana, do których
nie wpływa nigdy nikt.
Przechodząc do płaczu jako takiego, należy efektownie zakryć twarz
obiema rękami, dłonie do wewnątrz. Dzieciom poleca się płakanie w rękaw
kurteczki, najlepiej w rogu pokoju. Średni czas trwania płaczu – trzy minuty.
Julio Cortázar, Opowieść o kronopiach i famach
Skoro powyższy wpis pointuje aroganckie "No comments", pora zainterweniować.
ReplyDeletePrzypomniało mi się jak to w dzieciństwie głębokim i odległym pisałam swoją "pierwszą wielką powieść", której bohaterami - niczym w każdej kultowej baśni - byli król i królowa, długofalowo bezdzietni i sfrustrowani tym faktem. Wszyscy bohaterowie tej "ambitnej" opowieści mieli anglojęzyczne imiona zapisywane fonetycznie. Swoją drogą, pamiętacie początek lat 90. i nagły wysyp imion typu "Angelina" czy niemniej przaśna w naszych realiach, spolszczona przy tym topornie "Nicola" (czasem także: Nikola!)? Teraz jest nowa fala takich zjawisk (po chwilowym zachłyśnięciu się "wszechpolskimi" Kubusiami, Jasiami, Frankami, Zosiami i Marysiami), tylko imiona jakby inne.