Monday, July 2, 2012

Laowai stepowy, Rozdział VII

w którym...

Idzie wiosna • bilans miesiąca • jak dobrze mieć asystentkę • znów na uczelni • strongmen i umysł zamknięty w kwiecie lotosu • o imionach Chińczyków słów kilka


Hohhot, noc z piątku, 16 marca na sobotę, 17 marca 2012, druga


Idzie wiosna. Idzie, melancholijnie powłócząc nogami. Brnie po kostki w ohydnej szarej brei. Jeszcze przed chwilą próbowała przeskakiwać między jedną a drugą wyspą nieco mniej mokrego chodnika, nieco płytszej mazi, próbowała unikać psich kup – paradoks Hohhotu, nie ma psów, są psie kupy – ale teraz to już nie ma znaczenia. Nie ma znaczenia. W dłoni, która kiedyś była tak gładka, a teraz jest sucha, pomarszczona i szorstka, ściska parasol. Garbi się, kuli, osłaniając się przed zacinającym z każdej strony śniegiem z deszczem. Jeszcze przed chwilą miotała godnymi swojej świeżej wiosennej kreatywności przekleństwami. Teraz tylko zaciska zęby. Do bólu. Nie miało być brei. Gdańskiej brei. Miał być cały rok lata. Później plany się zmieniły, ale nadal nie miało być brei. Miał być mróz i słońce.  

           Czasem jest słonecznie. Robi się wtedy nawet ciepło, breja szybko zmienia się w mokre plamy, które w ciągu paru godzin znikają prawie zupełnie. Autobusy, samochody, elektryczne skutery i rowery przyspieszają, jezdnie się odkorkowują. Na chodnikach znów widać psie kupy. Znów widać zielonkawą plwocinę, którą każdy szanujący się Chińczyk wyrzuca z siebie regularnie, charcząc przy tym, jakby przedzierzgał się w Mistera Hyde’a. Albo jakby wydostawał się niego obcy. Znów jest co omijać, spacer nabiera sensu.

A czasem, jak wiatr zawieje od Gobi, myśli się tylko o tym, by jak najszybciej znaleźć się w domu i wypłukać usta z piasku.

Dziś minął miesiąc od naszego przyjazdu do Mongolii Wewnętrznej. Sytuacja jest opanowana, jest co Harbinem opijać. Mamy mieszkanie. Mamy pracę. Sporo pracy, wychodzi koło dwudziestu – dwudziestu pięciu lekcji tygodniowo. W środę dostaliśmy pierwszą wypłatę, przed czasem, warto odnotować. Za pół marca i dodatkowo za zajęcia lutowe. Kokosów nie ma, ale w kontekście kosztów życia, istotnie odłożymy chyba więcej, niż odłożylibyśmy w nieco lepiej płatnej Indonezji. 

Mimo że mamy całkiem zacną kuchnię, łatwiej i przyjemniej, a może nawet i taniej, jest jeść na mieście. Niemała w tym zasługa mojej wspaniałej asystentki, Virginii. Virginia skoro już o niej mowa, jest Mongołką. Mongołowie, skoro już o nich mowa, są mniejszością nie tylko w Chinach, ale i w samej Mongolii Wewnętrznej. Rząd dba o to, by Chińczycy Han byli odpowiednio licznie reprezentowani w regionach autonomicznych. Tak czy inaczej, więcej jest Mongołów w chińskiej Mongolii Wewnętrznej niż w samej Mongolii. Virginia jest świetną asystentką, która robi dokładnie to, czego od asystentki oczekuję, czyli dyscyplinuje dzieci. To mój problem właśnie, dyscyplina. Jako nauczyciel angielskiego jestem przesympatyczny. Potrafię być, gdy sytuacja tego wymaga, groźnym, złośliwym, nauczyłem się nawet podnosić głos, doprawdy rozwijam się aktorsko w tym zawodzie, ale po każdej takiej akcji, kiedy przełączam się z trybu „nadzorca” na tryb „nauczyciel”, staję się na powrót przesympatyczny. I efekt oczywiście diabli biorą. Virginia, tak samo jak Ormianka Tamar, moja ulubiona asystentka z Syrii i numer jeden w klasyfikacji wszechczasów, doskonale przejmuje obowiązki mojego nadzorczego wcielenia, dzięki czemu ja pozostaję koherentny i nie wzbudzam w dzieciach dysonansu. 

Koniec wielowymiarowej dygresji. Wracamy do jedzenia na mieście i zasług Virginii w tym temacie. Odwiedziliśmy więc dnia pewnego z ową Virginią campus jej byłej uczelni, Inner Mongolian Normal University (na razie nie było mi niestety dane odwiedzić znacznie zapewne ciekawszego Inner Mongolian Abnormal University). Wybraliśmy się tam, żeby zapisać się na siłownię i, w miarę możliwości, jogę, ale o tym za chwilę. Zmierzając bowiem w kierunku obiektów sportowych zatrzymaliśmy się na chwilę przy imponującym gmachu mieszczącym, jak wyjaśniła Virginia, stołówkę. Stołówka – wiadomo – brzmi zachęcająco. Niestety, nie jest to stołówka dla wszystkich. Nie da rady po prostu tam wejść, sypnąć yuanami i korzystać z życia. Trzeba mieć kartę, z kartą udać się do kasy na którymśtam piętrze w jakichśtam godzinach, dziewczyna nie pamiętała dokładnie, i wpłacić na nią pieniążki. Z tak przedpłaconym prepaidem dopiero można sobie poużywać. Tego się dowiedziawszy, chcieliśmy już machnąć ręką i zapomnieć o sprawie, co zrobić, skoro cenny kawałek plastyku jedynie studentom i kadrze wydaje się. Virginia oświadczyła jednak, że chyba ma jeszcze swoją starą kartę i postara się ją przynieść. Parę dni później dotrzymała słowa. Mieliśmy pewne wątpliwości, czy uda nam się wyjść zwycięsko z potyczki z uczelniano-gastronomiczną biurokracją, niepotrzebnie jednak, daliśmy radę za pierwszym podejściem. I otworzyły się przed nami wrota sezamu. 

Na stołówkę składają się dwie ogromniaste połączone ze sobą hale falujące morzem stolików i krzesełek. Wzdłuż brzegów hal ciągną się lady pełne stalowych pojemników z jedzeniem. Za ladami ciągną się rzędy pań i panów odzianych w zielonkawe fartuchy i czepki. Robi się to tak. Przy wejściu należy poczęstować się metalową tacą z tłoczonymi komorami na różne dania i parą pomarańczowych plastykowych pałeczek ze stojaka. Stojak, ciekawostka, zaopatrzony jest w fioletowe, a może ultrafioletowe, lampki. Czy zabijają one bakterie i wirusy – nie wiem, na pewno fajnie wyglądają. Zaopatrzywszy się w każdym razie w taki niezbędnik rusza się na obchód. Hale należy obejść dwa razy. Za pierwszym razem robi się rozpoznanie, szuka inspiracji. Większość dań dostępnych jest codziennie, czasem jednak pojawiają się nowości, a czasem coś się kończy, wiadomo. No i organizm ma okazję, żeby uruchomić intuicję i dać nam znać, czego potrzebuje. Za drugim razem wskazuje się miejscowej pani Gieni albo miejscowemu panu Wiesiowi na co ma się ochotę, po czym przykłada się kartę do czytnika. Pani Gienia albo pan Wiesiu wstukują odpowiednią ilość yuanów w maszynę, która momentalnie ściąga je z karty, po czym nakładają na tacę dwie chochle wybranego specjału. Proste. 

Cena jednej porcji jednego z dziesiątek dań kształtuje się od 1,25 zł do 3,5 zł. Generalnie najtańsze są dania z ziemniaków, papryki i pomidorów, w środku stawki plasują się dania z jaj, tofu i droższych warzyw, na przykład fasolki szparagowej czy bakłażana, najwięcej zapłacić trzeba za dania zawierające mięso. Jedna porcja w zestawie z ryżem (15 gr) śmiało wystarcza na mniejszy apetyt. Ale że wszystko jest takie tanie i smaczne – a specyfika kuchni mocno podkręca metabolizm – nigdy właściwie nie poprzestajemy na okazyjnym standardzie. Cóż więc jeszcze wrzucić można na tacę? Grube plastry tofu w pikantnym sosie po 70 gr, ryby – oczywiście całe, z głowami, również w ostrym sosie – po 2,5 zł, solidne kawałki kurczaka po 2 zł, kawałki pizzy – słodkawej miejscowej pizzy – po 1,25 zł, nadziewane mięsem lub warzywami ryżowe bułeczki i spore pierożki po 30 gr, hotdogi – miejscowa parówka podejrzanie zalatująca cynamonem w miejscowej ryżowej bułce – po 70 gr. To naturalnie tylko przykłady. Do tego zamówić można jedną z kilku zup po 30 gr za porcję. I napoje, soft drinki po 75 gr, mleko sojowe i pochodne od 45 do 90 groszy. I coś na deser, na przykład lody w wykręconych miejscowych smakach, polecam taro i hamimelon, po 75 gr za gałkę. Stołówka, jak widać, raczej nie pozwala się sobą znudzić...

          Do budynku mieszczącego siłownię również, kontynuując urwany wątek, dotarliśmy w końcu. Virginia zagadała do brzuchatego komendanta melanżu – i chiński szewc bez butów chodzi – i wywiedziała się o ofertę. Przyzwoicie. Nie zastanawiając się długo zdecydowałem się na karnet całoroczny za 175 złotych, który uprawnia mnie do korzystania z siłowni od poniedziałku do piątku od rana do wieczora oraz do udziału w dowolnych zajęciach. W godzinach popołudniowo-wieczornych jest joga, pilates, aerobic, taniec brzucha i jakiś taniec tradycyjny. Nie udało się wynegocjować żadnej zniżki za to, że będę korzystać z tych wszystkich dobrodziejstw tylko przez niecałe pół roku, ugraliśmy za to bezpłatny wstęp dla Olivera. Rozsądny deal.

Siłownia, którą obejrzałem sobie oczywiście dokładnie przed opłaceniem abonamentu, jest w porządku. Znacznie większa niż ta w Indonezji, nawet pobiegać wokół niej da radę. Cześć cardio jest w słabym stanie, a większość działających bieżni jest zawsze zajęta, ale ja i tak omijam ją raczej szerokim łukiem. Biegać czy jeździć na rowerze, to mogę po lesie, po parku albo nad morzem, a nie jak jakiś chomik, po taśmie. Reszta sprzętu daje radę, jest wszystko, co trzeba na wszystko, co trzeba. Ależ walnąłem bogaty opis w tym ostatnim zdaniu, szkoda gadać, może ciekawiej będzie o samych abonentach.

Są do bani. Bałaganią strasznie, odkładanie hantli na stojak zdecydowanie nie należy tu do dobrego obyczaju, nie mówiąc już o odkładaniu ich na miejsce, tak, żeby leżały od najlżejszych do najcięższych. Skakanek też zawsze trzeba szukać po całej sali. 

Największa gęstość zaludnienia jest niezmiennie przy lustrach. Miejscowi Pudzianowie wagi chicken wing stawiają na rozwój harmonijny, nie mniej ważne niż budowanie muskulatury jest dla nich budowanie pewności siebie i boostowanie samooceny. Często nawet ważniejsze, wydaje się, większość z Conan-wannabies bowiem lwią część swojego treningu spędza na wpatrywaniu się we wspomniane lustra. Prężą bicepsy, gładzą się po brzuchach, poprawiają włosy, pocierają pryszcze, patrzą sobie głęboko w oczy. Czasem groźnie, czasem czule. Zawsze żenująco.

Są i tacy, którzy zamiast pakować w ciało lub w ducha, stawiają na rozwijanie się towarzysko. Jeden koleżka wyciska na klatę, jeden udziela mu wskazówek, dwóch asekuruje sztangę, kolejnych dwóch kibicuje. Bywa, nawet nierzadko, że któryś z takich socjoentuzjastów pojawi się na siłowni sam. Bez obawy, trening nie jest to dla niego stracony, gdzieżby. Zasiada sobie po prostu taki as polsatu na którymś z urządzeń do ćwiczeń i śle esemesy.

Najgorsze są jednak, nie mam wątpliwości, wszelkiej maści rzężenia, pohukiwania postękiwania, odgłosy które urastają tu do rangi cholernej sztuki. Mam w związku z tym takie przesłanie dla użytkowników siłowni. Moi drodzy, jeśli odgłosy, które towarzyszą waszym ćwiczeniom świadczą o tym, że trening może się zaraz skończyć urządzeniem nowej toalety na środku sali, odejmijcie sobie do diabła dziesięć czy piętnaście kilo! Uwierzcie, oralna defekacja nie jest ani trochę twardzielskia...

Joga jest mocno taka sobie. Zajęcia odbywają się w środy, piątki i niedziele o 19.30 w dużej sali gimnastycznej na piętrze. Oprócz mnie i Olivera uczęszcza na nie jakieś pięćdziesiąt niewiast. Parę w wieku, który z grzeczności można określić jako średni, większość jednak to studentki. Parę najwyraźniej zbyt często stołuje się w fastfoodach, większość jednak to doskonałe przykłady tego, jak kuchnia orientalna w naturalny sposób kształtuje zgrabne sylwetki. Doprawdy, dziwię się, że miejscowi młodzieńcy nie kwapią się, żeby dołączyć do grupy... Może to kwestia samej jogi w wersji chińskiej, którą z zajęć na zajęcia coraz trudniej zdzierżyć. Pół biedy jeszcze, że prowadząca ma głos jak z jakiejś dobranocki – przesłodzenie kojący, usypiający wręcz. Cała bieda, że za głosem idzie monotonia ćwiczeń. W Indonezji po paru minutach power jogi pot lał się z nas strumieniami. Tutaj po paru minutach niemrawo przechodzimy z pierwszej pozycji do drugiej. Z większą werwą ludzie przewracają się z boku na bok o czwartej nad ranem. W Indonezji po godzinnych zajęciach czułem się naładowany energią jak królik Duracell, stawy miałem porozciągane jak ludzik G.J. Joe. Tutaj po godzinie cieszę się, że wreszcie koniec. I wcale nie dziwię się Oliverowi, który zrzędzi niemiłosiernie na ten slow motion. Próbuję sobie wmówić, że taki charakter ćwiczeń pozwala na doprowadzenie poszczególnych pozycji do perfekcji. Że pozwala to na pomedytowanie nad oddechem i takie tam. Prawda jest jednak taka, że efekt na koniec zajęć jest marny, powoli więc tracę zapał.  

No, tyle. Gdybyśmy jeszcze, ostatnie słowo podsumowania miesiąca, mieli parę lekcji i paręset yuanów tygodniowo więcej, byłoby wręcz bombowo. Może coś się urodzi z jutrzejszego spotkania z Kevinem Liu. 

Virginia, Kevin, wcześniej Jilly – ci, którzy nie czytali pierwszego chińskiego Laowaia mogą się zastanawiać, skąd tyle zachodnich imion w Państwie Środka. Otóż, za przeproszeniem, z dupy. To nie tyle imiona, co ksywki, ksywki w żadnym razie nie oficjalne. Każdy Chińczyk po prostu, który wchodzi w kontakt z laowaiami, wybiera sobie laowaiskie imię. Dla obopólnej wygody. Powtórzyć standardowe chińskie ming zi składające się z trzech – czterech sylab nie jest trudno, ale zapamiętanie go wykracza już poza możliwości przeciętnego zjadacza bigmaków. Ruan Yue Ming, Tang Guo Hao, Cai Jiao Yi, Kao Ci Fa, Cao Mei San – z niczym się to to nie kojarzy, tony wariują, jeden wielki kerfuffle. Dzięki natomiast przybranym mianom zamiast pana Cao Mei San mamy, na przykład, pana Petera Cao. Od razu lepiej. Tak jak lepiej było dla wszystkich nazywać Li Jun Fana Brucem Lee, Chan Kong Sanowi  też przedstawianie się jako Jacky Chan na dobre wyszło.

Jak to jednak w Chinach, nawet niegłupi pomysł zaraz musi sprzaśnieć, zchińszczyć się musi. Tak tu już jest i tyle. Zamiast więc wybierać typowe, sprawdzone, nie budzące kontrowersji imiona, wielu zachłyśniętych niespodziewanie nabytą wolnością obywateli Li, Yi, Liu, Chang, Zhang, i czego tylko dusza zapragnie, staje się indywidualistami na całego. Normalnie dzieci Hollywoodu. Ogranicza ich tylko wyobraźnia i zasób słownictwa. Ale że zasób słownictwa często kończy się na poziomie beginner, wolność wyraża się w takich imionach jak Vanilla, Apple, Doo-doo, Snail, Dragon, Dragonboat, Monkey, Crocodile, Banana czy Kitty (nosicielki tego imienia niezmiennie witam: „hello Kitty”). Albo Kid. I dostaję później esemesa o treści: „Hello, this is Kid from EIC...” i zastanawiam się, skąd jakiś dzieciak – bo przecież nie koziołek – ma mój numer i czemu pisze się wielką literą i bez odpowiedniego article... A może dziewczę się naoglądało Casablanki najnormalniej w świecie...
                 
          Omawiane zjawisko z godną odnotowania autoironią pokazane zostało w jakimś hongkongskim bodajże filmie, który widziałem za poprzedniej chińskiej kadencji, a którego tytuł przez pięć lat zdążył ze mnie ulecieć. Nieważne. Ważne, że dwójka młodych i ładnych głównych bohaterów zapoznaje się ze sobą:
- My name is Chris.
- Is it short from Christopher?
- No, it’s from Christmas...
True story...


Klasyk na dziś:

JAK PŁAKAĆ Instrukcja
Nie bacząc na przyczyny, skupmy się na prawidłowym sposobie płakania, pod czym należy rozumieć podchlipywanie ani nie wywołujące większego poruszenia, ani nie będące afrontem dla uśmiechu przez swą równoległość i tępe podobieństwo. Zwykłe, przeciętne chlipanie polega na ogólnym skurczu twarzy i dźwięku, któremu towarzyszą łzy i smarki, te ostatnie dopiero pod koniec, bowiem płacz kończy się, kiedy energicznie wysi±kać nos.
Aby płakać, skieruj wyobraźnię na siebie samego, a jeżeli ci się to nie uda, ponieważ nabrałeś zwyczaju wierzenia w świat zewnętrzny, pomyśl o kaczce, którą oblazły mrówki, albo o tych zatokach w Cieśninie Magellana, do których nie wpływa nigdy nikt.
Przechodząc do płaczu jako takiego, należy efektownie zakryć twarz obiema rękami, dłonie do wewnątrz. Dzieciom poleca się płakanie w rękaw kurteczki, najlepiej w rogu pokoju. Średni czas trwania płaczu – trzy minuty.

Julio Cortázar, Opowieść o kronopiach i famach



1 comment:

  1. Skoro powyższy wpis pointuje aroganckie "No comments", pora zainterweniować.

    Przypomniało mi się jak to w dzieciństwie głębokim i odległym pisałam swoją "pierwszą wielką powieść", której bohaterami - niczym w każdej kultowej baśni - byli król i królowa, długofalowo bezdzietni i sfrustrowani tym faktem. Wszyscy bohaterowie tej "ambitnej" opowieści mieli anglojęzyczne imiona zapisywane fonetycznie. Swoją drogą, pamiętacie początek lat 90. i nagły wysyp imion typu "Angelina" czy niemniej przaśna w naszych realiach, spolszczona przy tym topornie "Nicola" (czasem także: Nikola!)? Teraz jest nowa fala takich zjawisk (po chwilowym zachłyśnięciu się "wszechpolskimi" Kubusiami, Jasiami, Frankami, Zosiami i Marysiami), tylko imiona jakby inne.

    ReplyDelete