Monday, March 1, 2010

Państwo Laowai jadą do Halab, vol. 42

Noc z piątku, 19 lutego na sobotę, 20 lutego 2010, pół do drugiej

Coś się kończy, coś się zaczyna. Ledwie z supermarketów i witryn sklepowych zniknęły sztuczne choinki, śniegu płatki i bałwanki, a już na ich miejsce, zgodnie z powszechnie przyjętymi zasadami handlu, powywieszano czerwone i różowe serduszka. Święty Mikołaj, jak co roku, płynnie ustąpił miejsca Świętemu Walentemu.

W czym jak w czym, ale w kwestii kopiowania zachodnich fascynacji na naszą szkołę zawsze można liczyć. 14 lutego dzieciom pozwolono, zamiast w mundurki, odziać się w czerwień. Klasy przyozdobiono serduszkami, w niektórych pojawiły się skrzynki na walentynkową korespondencję. Uczniom wręczono również okrągłe plakietki z nalepioną na nie flagą Syrii (i wpisanymi w nią literkami NSA). Kilku rewolucjonistów postanowiło sprawdzić, co też kryje się pod patriotycznymi naklejkami. W tym celu zdarło je bezceremonialnie, odkrywając uśmiechnięte żółte buzie.

Polanczowe lekcje odwołano a uczniów zaproszono na plac przed szkołą. Z początku pachniało kolejną organizacyjną porażką. Tłum dzieci i nauczycieli stał pod schodami do szkoły i gapił się na głośniki straszące jazgotliwą i niemiłosiernie głośną muzyką. Niektórzy próbowali tańczyć, inni, zażenowani, czekali, aż coś zacznie się dziać. Wszyscy z pewnym zainteresowaniem spoglądali na wielkie, acz biedanawe, czerwone serce z białym kształtem Syrii w środku, które leżało sobie na betonie.

Nagle ze szkoły wypadło kilku groźnie wyglądających mężczyzn w granatowych koszulach, szarawarach tegoż koloru, białych skarpetach i brązowych pantoflach. Całość niecodziennych ich strojów wieńczyły szerokie złotawe pasy i białe turbany. Zbiegłszy ze schodów, poczęli tańczyć w rytm jeszcze bardziej folkowej niż zwykle arabskiej muzyki. Zgrabnie skakali, podrygiwali i kołysali się, to indywidualnie, to znów chwyciwszy się serdecznie za ramiona, ale naprawdę widowiskowo zrobiło się, kiedy dołączył do nich młodzian w powłóczystej śnieżnobiałej szacie i wysokiej czapie w kształcie ściętego stożka. Walory sukni pozwoliły docenić się w pełni, gdy ów począł wirować, coraz szybciej i szybciej. Szata przyjęła wtedy formę dzwonu o dwumetrowej mniej więcej u dołu średnicy. Mężczyzna, nie przestając kręcić się jak fryga, wzniósł ręce nad głowę. Niesamowite, zupełnie jak obrazek z jakiegoś starego opakowania kawy... Na koniec zespół pieśni i tańca zaserwował nam jeszcze odegrane w takt muzyki zabawy z bronią. Gdyby kunsztownie wymachujący szabelkami wojownicy zbliżyli się nieco do siebie (albo chociaż raczyli odwrócić się w swoją stronę), mogłoby być zupełnie niekiepsko.

Po przedstawieniu przyszedł czas na rozwiązanie zagadki obrysu Syrii wpisanego w serce. Dzieci, klasami się ustawiwszy, podchodziły do niego i naklejały nań swoje zdjęcia. W założeniu miało chyba być kulturalnie i spokojnie, było jak zwykle – chaotycznie i głośno. W takim kontekście jak najbardziej na miejscu było confetti, które posypało się nie wiadomo skąd, z nieba zapewne. Co konkretnie miało to symbolizować, trudno orzec. Na tym etapie i tak myślałem już raczej, jak wszyscy zapewne, o zajęciu miejsca w autobusie. Co też, po strzeleniu sobie fotki z szablą, uczyniłem.

Mimo wartych odnotowania wysiłków szkoły, z najciekawszym przejawem walentynkowego szaleństwa spotkaliśmy się w falafelowni Falafilo. Dzięki temu, że obok falafelowej zawijanki dla mnie (w której falafele sa pogniecione), zamówiliśmy jak zwykle pięć świeżutkich chrupiących falafeli w całości dla Olivera, zauważyliśmy, że narodową potrawę Syrii świątecznie wysmażono w kształcie serduszek… We’re all living in bloody America…

Coś się kończy, coś się zaczyna. Za sobą mamy kolejny trymestr – a raczej dwaipółmestr, bo w dziesięciu miesiącach mamy ich zmieścić cztery – nauki. Jak ostatnio, tak i tym razem podsumowaniem owego było spotkanie z rodzicami.

Uporawszy się z nauczycielskimi obowiązkami, zabraliśmy się do spełniania znacznie przyjemniejszych obowiązków rodzicielskich. Opuściliśmy z Renatą nasze klasowe stoliczki i zasiedliśmy razem przy tym obsługiwanym przez Georgianne. Czekał tam na nas wyjątkowo szczodry zestaw pochwał. Wyniki Olivera ze wszystkich przedmiotów angielskich wynoszą 99 lub 100 procent. Pod tym względem – czyli pomijając przedmioty arabskie, z których nasz syn jest na razie nieklasyfikowany – jest najlepszy w klasie 2B. I zachowuje się przyzwoicie. W związku z powyższym nazwisko jego znalazło się na liście honorowej uczniów National School of Aleppo. Osobiście sumiennie przerobiwszy etap kolekcjonowania odznak wzorowego ucznia, świadectw z paskiem, tytułów honorowego ucznia szkoły i stypendiów prezydenta miasta, mam świadomość, jak bardzo jest to w gruncie rzeczy pozbawione znaczenia. Ale póki co, Oliver jest dumny i szczęśliwy. Więc ja jestem dumny i szczęśliwy, że on jest dumny i szczęśliwy.

Skoro już się chwalę, to nie będę sobie żałował. Oto, Drodzy Czytelnicy, blog, który zaszczycacie swoimi odwiedzinami, doczekał się papierowej publikacji. Jeśli chcecie zawsze mieć go pod ręką, zawsze móc po niego sięgnąć, nawet w razie awarii internetu, czem prędzej wykupcie prenumeratę Przeglądu Oświatowego (albo po prostu wydrukujcie go sobie, będzie taniej…). W każdym razie ktoś płaci krocie za to, by fragmenty tego, co czytacie, zostały powielone w czterech i pół tysiąca kopiach. Nie mnie. Drukarni. Ale i tak to miłe. Nawet biorąc pod uwagę fakt, że dwutygodnik o solidarnościowo-katolickich tradycjach i skłonnościach trochę przesłane materiały cenzuruje. Ale co tam, mogę chyba poświęcić kilka akapitów na temat religii (i fragment zdjęcia, na którym moja ręka dzierży papierosa) w imię tego, by mieć w biblioteczce zbiór tekstów sygnowanych swoim nazwiskiem…

Tym razem na koniec notki nie anegdotka, lecz lokalna ciekawostka. Kiedy niedawno wstąpiliśmy z Renatą do apteki, by zaopatrzyć ją w zapas napojów energetyzujących marki redbull, uwagę moją zwróciło pudełko pełne hermetycznie zafoliowanych kilkunastocentymetrowych wałeczków o średnicy mniej więcej centymetra. W pierwszej chwili myślałem – głodnemu chleb na myśli – że to jakieś kiełbaski. Po dokładniejszych oględzinach stwierdziłem z bólem, że to patyki. Cóż za rozczarowanie. Postanowiłem jednak dowiedzieć się, co to takiego ten ‘sewak’, bo tak się tajemniczy produkt nazywa. Szczęśliwie się składa, że nasz znajomy aptekarz i dostawca energy drinków mówi trochę po angielsku. Zapytany, co to za patyk, odparł, że to sewak. Shukran ktir, sam sobie przeczytałem. Więc co to ten sewak? Otóż jest to jedyny w swoim rodzaju naturalny patyk do czyszczenia zębów. Wyjmuje się go z folii, częściowo obiera ze skórki, nacina koniec tak, by przypominał szczoteczkę i jeździ się nim po zębach. Ma ponoć właściwości bakteriobójcze, wzmacnia dziąsła, zapobiega próchnicy i pozostawia w jamie ustnej miły smak i zapach. Cóż, nabyłem oczywiście. Grzebiąc patykiem w ustach wygląda się co prawda jak małpa, a smak i zapach nie są wcale a wcale miłe, ale rzecz jest niewątpliwie warta spróbowania.

3 comments:

  1. Deskrypcja fotografii:

    1. Walentynkowy dance show.

    2. Tamar, moja asystentka. Ormianki rzadza.

    3. Urwisy z klasy 4c. Wlasnie sobie uswiadomilem, ze sam kiedys uczeszczalem - w liceum - do 4c; coz za ironia losu...

    4. Walentynkowy dance show, cd.

    5. Oliver na powyzszej zabawie.

    6. Matrix IV. Dark Crusade.

    7. Falafel w ksztalcie serduszka...

    8. ...i radosne spozywanie tradycyjnej kanapki z owym przy wspolnym stole z dodatkami i sosami.

    9. Honorowy uczen NSA...

    10. Dowod rzeczowy na powyzszy tytul.

    11. Diana, asystentka Georgianne i opiekunka klasy Olivera. Ormianki rzadza.

    Deskrypcja filmow:

    1. Crossdressingowa reklamowka kawy po arabsku.

    2. Pojedynek na damaszkanska stal w wersji 'hardcore' (z zamknietymi oczyma). 'Gdzies sie schowal, tchorzliwy psie?!'

    ReplyDelete
  2. Z jednej strony fajnie, że to wzięli, z drugiej nie bardzo mają prawo (masz takie u mnie pierdolnięte na nagłówku, co związane jest z tym, że kiedyś właśnie wzięto sobie mój tekst i zedytowano zależnie od potrzeb), poza tym z tego co wiem, to przysługuje Ci trochę praw jako autorowi. Głupio byłoby znaleźć to kiedyś we Frondzie, pocięte w deseń "prymitywne ludy Syrii".
    Ormianki rządzą, ja się zakochałem w 2005 i do dzisiaj mi nie przeszło. Z walentynkami przyznam, że jestem zaskoczony, że TAM się w to bawią. Chyba Tajlandia pozostaje względnie wolnym krajem od miłosnej zarazy.
    Gdybyś wpadł w takim zestawie na casting to dzisiaj nie Keanu byłby kojarzony z tym dziełem.

    ReplyDelete
  3. Winien jestem, jak widze, czytelnikom i PO (Przegladowi Oswiatowemu czyli) wyjasnienie. Bez pytania nie wzieli. A ciecia giecia sa ze mna uzgadniane, wiec raczej zartobliwie wspominam, ze kawalek (dwa zdania) o religii w szkolach wypadl. Tez za moja zgoda. Natomiast ciecie papierosa w nadeslanym zdjeciu zauwazylem chyba trzy numery za pozno... Sie nie odstanie.

    Zwracam wiec nadszarpniety niechcacy honor. Sam moglem sobie nawet napisac kilka slow o autorze, zeby nie wyjsc na idiote. I pozwalaja mi sie podpisywac (miedzy innymi)'tanatopsycholog', co brzmi fajnie ;D

    ReplyDelete