Thursday, March 18, 2010

Państwo Laowai jadą do Halab, vol. 45

Noc z piątku, 12 marca na sobotę, 13 marca 2010, jedenasta
Poniedziałek, 15 marca 2010, osiemnasta

Planując poprzedni wypad do Latakii, wybraliśmy się na dworzec dzień przed wyjazdem. Nie wzięliśmy niestety ze sobą paszportów. Ja i Renata mieliśmy dowody osobiste, dokumenty wystarczające, by nabyć bilety, ale tożsamości Olivera w żaden sposób nie udało nam się potwierdzić. ‘Niech to ma sens’, mawiał jeden z bohaterów Baldur’s Gate. To nie miało. Dane z paszportów są mianowicie wstukiwane do dworcowych komputerów w sposób wyjątkowo ekscentryczny. Po pierwsze, czynnik losowy. Czasem jegomość odpowiedzialny za zgodność procedury z normami syryjskimi pyta nas o imiona rodziców, czasem nie. Najśmieszniej jest, kiedy pyta, gapiąc się w nasze dokumenty, czy jesteśmy z Francji… Po drugie – transliteracja. Zwykle jesteśmy proszeni o wymówienie imion, które urzędnik stara się następnie zapisać. Fajnie, że niesiemy kaganek oświaty nawet na dworcu kolejowym, dając darmowe lekcje listeningu, ale szanse na jednakowe zapisanie naszych imion przez dwóch różnych wklepywaczy są raczej marne. Zatem what’s the point? O to sprawa przezornego wykupienia miejsc z wyprzedzeniem się rozbiła. Próbowaliśmy wyjaśnić, że zapłacimy teraz, a paszport doniesiemy jutro przed wyjazdem (na dworcu w Latakii choćby właśnie taka jest naturalna kolej rzeczy), ale kasjer stwierdził, że nie bo nie.

Tym razem do sprawy podeszliśmy profesjonalnie. Zaopatrzeni w paszporty pojechaliśmy na dworzec. Dzień przed wyjazdem, nie inaczej. Wiedząc już, jak się sprawy mają, z miejsca uderzyliśmy do okienka oględzin dokumentów. A tu niespodzianka, nie trzeba pokazywać paszportów. Krok w tył, dwa kroki w bok. Okienko zakupu biletów. Kolejna niespodzianka. Kasiarz odsyła nas do okienka oględzin dokumentów… Ostatecznie udało nam się skonfrontować ze sobą obu dżentelmenów i pozwolić im między sobą wyjaśnić zawiłości prawne tyczące się nabycia biletów. Zapłaciliśmy 400 lir, decydując się na pierwszą klasę ekspresu o 6.00. O 250 lir więcej, niż ostatnio, ale do Latakii powinniśmy zawinąć przed dziewiątą. Innymi słowy, na Qala’at Salah ad-Din – zamek Saladyna – będziemy mieli tak naprawdę więcej czasu, niż gdybyśmy nocowali w Latakii i bezpośrednio stamtąd ruszali w drogę.

Ekspres o szóstej zmotywował nas do ekspresowego wstania w środku nocy, ekspresowego ubrania się, ekspresowego przygotowania i spożycia omletu, ekspresowego, acz dokładnego umycia zębów i wreszcie ekspresowego spaceru. Profesjonalizm w każdym calu. Jakby w uznaniu powyższych zasług, taksówkę złapaliśmy w ciągu kilkunastu sekund od dotarcia do głównej ulicy.

Zgodnie z planem i bez jakichkolwiek przygód dotarliśmy do Latakii za kwadrans dziewiąta. Niezwłocznie nabyliśmy bilety powrotne do Halabu. W ten sposób zamknęliśmy perfekcyjnie wykonany etap pierwszy naszej podróży. Nauka z zeszłego tygodnia nie poszła w las.

Etap drugi. O tyle trudniejszy, że wykonywany po raz pierwszy. Na dobry początek, zapytany o drogę na karajat krajowiec rozejrzał się wokół, przywołał jakiegoś chłopca i przydzielił go naszej grupie jako przewodnika. Chłopak ni w ząb nie mówił po angielsku, w drodze gawędziliśmy więc po arabsku. Na poziomie rozczulająco żałosnym. On: ‘Latakia jest mała’, na co ja: ‘tak, a Aleppo jest duże, ale Latakia jest bardzo ładna’. Tak czy owak mam wrażenie, że osiągnąłem w arabskim poziom zbliżony do tego w chińskim – jakkolwiek nieudolnie posługuję się tym językiem, i tak wychodzi mi to lepiej, niż przytłaczającej większości tubylców używanie angielskiego… Przed dotarciem do celu ustaliliśmy jeszcze, że minibus kosztuje 20 lir od osoby. Cenna informacja.

‘Na dobry początek’, napisałem. Miłe złego początki, przeszło mi przez myśl, kiedy nasz przewodnik razem z nami zapakował się do zdezelowanego busa. Pytam ze zdziwieniem, czy też jedzie na zamek. Jedzie. Pięknie, pięciominutowy spacer na dworzec mógł odbyć z uprzejmości, ale jak wrócimy do Latakii za kilka godzin, pewno wystawi nam rachunek. No nic, przecież go nie wyrzucę z pojazdu, to wolny kraj. Hehe. Na szczęście po prostu się nie zrozumieliśmy. Chłopak wysiadł w jakiejś wiosce po drodze, pozostawiając nas w towarzystwie miejscowych podróżnych – o tej porze roku turystów jest tu jak na lekarstwo. Lżej mi się zrobiło na sercu, że sprawa się wyjaśniła i z prawdziwą przyjemnością jąłem cieszyć oczy malowniczą linią wzgórz porosłych sadami pomarańczowymi, wyraźnie odcinającą się od błękitnego wiosennego nieba. Słońce, stojące już całkiem wysoko, przygrzewało wesoło. Ciemna zieleń liści zlewała się zabójczo zabawnie z jaskrawą barwą pomarańczy, kiedy z szaleńczą prędkością mknęliśmy szosą, mijając kolejne maleńkie osady. ‘Czterdzieści minut’, napisano w przewodniku. Po dwudziestu byliśmy na miejscu…

Al Heffe okazało się być sporą wioską dość zwarto zabudowaną niskimi domkami. Stamtąd mieliśmy, idąc za radą naszego coraz bardziej znużonego kartkowaniem przewodnika, złapać taksówkę do zamku. Zastanawialiśmy się, czy nie lepiej byłoby się przejść. Sześć kilometrów w jedną stronę – do zrobienia, skoro zaczęliśmy wcześnie. Nawet Renata nie miała nic przeciwko spacerowi. Martwił nas tylko komentarz wąsatego jegomościa, który na dworcu w Latakii wskazał nam właściwy autobus i udzielił kilku wskazówek na drogę, z sugerowaną ceną taksówki na czele. Kiedy oznajmiliśmy mu nieśmiało, że może pójdziemy piechotą, bo to tylko sześć kilosów, obrzucił nas zimnym badawczym spojrzeniem wytrawnego znawcy okolicy, wypuścił kłąb dymu i rzucił w zadumie: ‘prawie dziewięć…’. Cóż, ostatecznie możemy sprawdzić te taksówki…

Na placyku, na którym wysiedliśmy, było ich kilka. 400 lir łącznie w obie strony. W lokalnym wydaniu angielskiego: ‘back to back’. Z godzinnym postojem pod zamkiem. Zaproponowałem 150. Ale za 150 nie ma ‘back to back’, kolo zawozi na miejsce i bezdusznie wraca sam. Paliwa zużywa tyle samo, ale może sobie wypić kawę i zapalić z kumplami na taksiarskim skwerku pośrodku wioski. Się nie dogadaliśmy więc. Zamachaliśmy na pożegnanie, wrzuciliśmy plecaki na grzbiety i pospieszyliśmy na wschód, gdzie wedle wszelkiego prawdopodobieństwa mieliśmy znaleźć drogowskaz na Qala’at Salah ad-Din. Prawdę mówiąc, byłem przekonany, że któryś z kierowców nie wytrzyma i skusi się na te dziesięć zeta (stawka, jak sądzę, w tutejszych realiach uczciwa za niecałe półtorej godziny, w tym godzina postoju). Albo przynajmniej będzie za nami jechał i nagabywał nas tradycyjnie. Ale nie. Ci ludzie, w przeciwieństwie do stalkerów z Damaszku, najwidoczniej rozumieją, co znaczy ‘nie’.

Przebywszy kilkaset metrów, dotarliśmy do drogowskazu. Do zamku 4 kilometry… Czy już wspominałem, żeby nie ufać tubylcom? Przewodnikowi lonely planet też nie radzę. Ożywieni dobrą nowiną, pomaszerowaliśmy dalej. Nie uszliśmy chyba więcej niż kilometr, gdy zatrzymał się koło nas dziwaczny wehikuł. Coś jakby motor, ale ze sporą platformą z tyłu i trzema miejscami na koźle. Czerwony od rdzy i łuszczącej się farby. Kierowca uśmiecha się do nas i macha, żebyśmy się ładowali, to nas kawałek podrzuci. W pierwszym odruchu podziękowaliśmy grzecznie. Że niby jak, w czwórkę na ławeczce dla trzech małych miejscowych? Pan Samochodzik, czy może Pan Motorek-z-paką, nie zrozumiał jednak, w czym rzecz i jął nas – uprzejmie – poganiać. I w sumie wiedział, co mówi. Po wrzuceniu na pakę plecaków, kobiet i dzieci, na koźle rozsiadłem się całkiem wygodnie. Prawą ręką trzymałem się jakiejś poręczy. Lewą miałem wolną, zacząłem się więc zastanawiać, czy lepiej wyjąć aparat i – niczym japoński turysta – uwieczniać emocjonujące chwile, ostatnie zapewne , czy też może litościwie zasłonić sobie oczy. Postanowiłem ostatecznie ani nie psuć klimatu strzelaniem fotek, ani nie oszczędzać sobie ostatnich pięknych widoków. Mimo że droga wspinała się na wzgórza, opadała stromo i nie szczędziła nam ostrych zakrętów – a może właśnie dlatego – z pojazdu zsiadaliśmy z uśmiechami. Kierowca niczego od nas nie chciał, tym chętniej więc, bezpiecznie stojąc już na ziemi, pamiątkowo sfotografowałem swoją rodzinę na niecodziennym środku transportu.

Potężną bryłę zamku było już widać na wzgórzu otoczonym monumentalnym wąwozem. Miejsce na fortecę wyśmienite. Nasyciwszy oczy, ruszyliśmy w dół niesamowicie krętą asfaltową drogą. Momentalnie zagłębiliśmy się w iglasty las, z podziwu godną zaciętością porastający skalną stromiznę. Schodziliśmy coraz to niżej i niżej, coraz intensywniej odczuwając ciszę. Pierwszy raz w Syrii, uświadomiliśmy sobie, byliśmy sami. Nikogo w zasięgu wzroku, nawet śmieci gdzieś się wyniosły. Z prostej przyczyny - wszak drogą tą nikt właściwie nie chodzi, jak komuś do głowy przyjdzie, żeby pooglądać fort, wsiada do samochodu lub na motor. Byliśmy więc sami. Tylko my, śpiew ptaków i szum płynącej dnem jaru rzeki. I zamek Saladyna, co chwilę wyłaniający się po drugiej stronie wąwozu…

Dotarliśmy na jego dno, przeszliśmy przez most, minęliśmy budynek jakiejś od dawna nieczynnej kawiarenki i dziarsko pomaszerowaliśmy serpentyną pod niewiarygodnym kątem wspinająca się na przeciwległe zbocze. Stromo, aż miło. Zrobiliśmy małą przerwę na krzepiącego niczym Wańkowicz batonika i życiodajny łyk wody. Spory jeszcze, biorąc pod uwagę nachylenie, kawałek nas czekał. Tak myśleliśmy przynajmniej. Ale po kilkuset metrach spotkała nas kolejna niespodzianka w postaci stareńkiego, ledwie zipiącego peugeota, którego kierowca zaprosił nas do środka. Kilka minut później zatrzymaliśmy się pod stromymi, jak wszystko dzisiaj, schodami prowadzącymi do aktualnie używanej bramy zamku.

Wspięliśmy się po niekończących się stopniach i weszliśmy do sieni, w której ulokował się kustosz. Karty euro<26 onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgfluZ2tBMK_r4r3SOQGRL_64APruwH4OC0ZUHAUPerqQC48NgBTdo0d5NxaNNoqz0zU5bRKiyp5p0llQ8UapKWjdNcmESpAMxHnRe3e4o-0AlBq-omHK_p0zaMwoCE1WS13L4w6xaqri4/s1600/S6302934.JPG">ralne walory obronne strategicznie – nieopodal traktu łączącego Aleppo i Latakię – położonego wzgórza dostrzegli już w dziesiątym wieku Bizantyjczycy. Oni to wznieśli na nim otoczoną rozległym dziedzińcem cytadelę i kaplicę. Obecny kształt nadali jednak twierdzy w końcu dwunastego wieku Krzyżowcy. Ich dziełem jest zapewne budynek stajni, kilka wież oraz brama, z której dawniej, nad prawie trzydziestometrowym rowem, zwodzono most. Z tego okresu pochodzi także donżon o imponujących ścianach pięciometrowej grubości. Jego mroczne wnętrze rozjaśnia jedynie odrobina światła wpadającego przez wąskie okienka strzelnicze. To również Krzyżowcy dokonali niesamowitego wysiłku, jakim musiało być odpowiednie skorygowanie kształtu wzgórza w taki sposób, by jego stoki płynnie przechodziły w potężne mury, formując majestatyczną pięćdziesięciometrowa ścianę nie do przebycia. Przynajmniej w założeniach, z których jakże często kpi sobie historia. Zamek okazał się być nie do zdobycia w takim stopniu, w jakim Bismarck miał być nie do zatopienia. Wpadł w ręce muzułmanów przy pierwszej nadarzającej się okazji, w roku 1188. Nieliczna załoga twierdzy zaatakowanej przez Saladyna skupiła się na skutecznym odpieraniu szturmów od Wschodu. Przewidując taki rozwój sytuacji, syryjski wódz pozostawił część wojsk po przeciwnej stronie wąwozu. Stamtąd jego żołnierze zasypywali pociskami katapult północną ścianę murów. Przez powstały w wyniku tego wyłom muzułmanie wdarli się na niższy dziedziniec. Forteca padła po dwóch ledwie dniach oblężenia… W przeciwieństwie do innych zamków, które podczas wojen krzyżowych niezwykle często zmieniały właścicieli, ten nigdy nie został odbity przez Krzyżowców. Nowi właściciele postawili w nim meczet i najciekawszy obok donżonu budynek mieszczący łaźnie, które europejskim rycerzom nie były najwyraźniej potrzebne… Mimo to zamek przez wieki nosił imię jednego z budowniczych, Roberta z Saône. Nazwę Qala’at Salah ad-Din nadano mu dopiero w 1957 roku. W drodze powrotnej cały kanion przeszliśmy pieszo. Jakichś dwóch młodzieńców na skuterach zaoferowało nam podwózkę, ale, przy całym szacunku dla ich syryjskiej pomysłowości, pięciu osób i dwóch plecaków nie upchnęliby na swoich mechanicznych rumakach. Wyszliśmy na szosę prowadząca do Al Heffe i ruszyliśmy wzdłuż niej. Po drodze mijaliśmy skupiska zabudowań i ich zaciekawionych mieszkańców, którzy przyjezdnych, jak się okazuje, widzą zwykle mknących taksówkami ‘back to back’. Ostatni kilometr czy dwa, aż do taksówkowo-minibusowego placyku, przejechaliśmy busem, który po prostu zatrzymał się koło nas i, po uzgodnieniu, że udajemy się w tę sama stronę, zabrał nas ze sobą.

Siedząc już w busie mknącym do Latakii, z entuzjazmem rozprawialiśmy o udanej wycieczce. Nikt nas nie zaczepiał (poza okazjonalnym trąbieniem klaksonem i krzyczeniem ‘hello’, ale nie czepiajmy się szczegółów), nikt nie chciał nam niczego sprzedać, nikt nie prosił o pieniądze. Na dystansie paru kilometrów złapaliśmy trzy stopy, nawet raz nie machając ręką. Niewiarygodne. Niewiarygodne, jak przewodniki o Syrii, które głoszą, że ludzie tu są wyjątkowo przyjaźni, pomocni i bezinteresowni. Chyba rozwikłaliśmy zagadkę, którą stanowiły dla nas te opinie. W te rejony nie dotarła jeszcze po prostu zepsuta turystyka akceptująca kosmiczne ceny, szafująca bakshishami za nic i bezmyślnie rozdająca jałmużnę. Zapewne jeszcze kilka lat temu, gdy ci szczęśliwcy, autorzy przewodników podróżowali po Syrii, było tak wszędzie. Jeśli wierzyć Maćkowi – nawet w Damaszku. To musiały być piękne czasy – czasy, które nigdy już nie wrócą. I, że tak się tandetnie wyrażę, niech będzie to dla nas przestrogą…

2 comments:

  1. Oj, kawiarenke mi zamykaja, a jeszcze sie zdjecia nie zaladowaly. Trudno, reszte dodam wkrotce. Zegnam sie. M.

    ReplyDelete
  2. Nie martw się, tam też na pewno wkrótce schrzanią sprawę (mówi po powrocie z Maroka, gdzie nawet pytania o drogę mogą kosztować).

    ReplyDelete