Poniedziałek, 15 marca 2010, osiemnasta
Planując poprzedni wypad do Latakii, wybraliśmy się na dworzec dzień przed wyjazdem. Nie wzięliśmy niestety ze sobą paszportów. J
a i Renata mieliśmy dowody osobiste, dokumenty wystarczające, by nabyć bilety, ale tożsamości Olivera w żaden sposób nie udało nam się potwierdzić. ‘Niech to ma sens’, mawiał jeden z bohaterów Baldur’s Gate. To nie miało. Dane z paszportów są mianowicie wstukiwane do dworcowych komputerów w sposób wyjątkowo ekscentryczny. Po pierwsze, czynnik losowy. Czasem jegomość odpowiedzialny za zgodność procedury z normami syryjskimi pyta nas o imiona rodziców, czasem nie. Najśmieszniej jest, kiedy pyta, gapiąc się w nasze dokumenty, czy jesteśmy z Francji… Po drugie – transliteracja. Zwykle jesteśmy proszeni o wymówienie imion, które urzędnik stara się następnie zapisać. Fajnie, że niesiemy kaganek oświaty nawet na dworcu kolejowym, dając darmowe lekcje listeningu, ale szanse na jednakowe zapisanie naszych imion przez dwóch różnych wklepywaczy są raczej marne. Zatem what’s the point? O to sprawa przezornego wykupienia miejsc z wyprzedzeniem się rozbiła. Próbowaliśmy wyjaśnić, że zapłacimy teraz, a paszport doniesiemy jutro przed wyjazdem (na dworcu w Latakii choćby właśnie taka jest naturalna kolej rzeczy), ale kasjer stwierdził, że nie bo nie.
Tym razem do sprawy podeszliśmy profesjonalnie. Zaopatrzeni w paszporty pojechaliśmy na dworzec. Dzień przed wyjazdem, nie inaczej. Wiedząc już, jak się sprawy mają, z miejsca uderzyliśmy do okienka oględzin dokumentów. A tu niespodzianka, nie trzeba pokazywać paszportów. Krok w tył, dwa kroki w bok. Okienko zakupu biletów. Kolejna niespodzianka. Kasiarz odsyła nas do okienka oględzin dokumentów… Ostatecznie udało nam się skonfrontować ze sobą obu dżentelmenów i pozwolić im między sobą wyjaśnić zawiłości prawne tyczące się nabycia biletów. Zapłaciliśmy 400 lir, decydując się na pierwszą klasę ekspresu o 6.00. O 250 lir więcej, niż ostatnio, ale do Latakii powinniśmy zawinąć przed dziewiątą. Innymi słowy, na Qala’at Salah ad-Din – zamek Saladyna – będziemy mieli tak naprawdę więcej czasu, niż gdybyśmy nocowali w Latakii i bezpośrednio stamtąd ruszali w drogę.
Ekspres o szóstej zmotywował nas do ekspresowego wstania w środku nocy, ekspresowego ubrania się, ekspresowego przygotowania i spożycia omletu, ekspresowego, acz dokładnego umycia zębów i wreszcie ekspresowego spaceru. Profesjonalizm w każdym calu. Jakby w uznaniu powyższych zasług, taksówkę złapaliśmy w ciągu kilkunastu sekund od dotarcia do głównej ulicy.
Zgodnie z planem i bez jakichkolwiek przygód dotarliśmy do Latakii za kwadrans dziewiąta. Niezwłocznie nabyliśmy bilety powrotne do Halabu. W ten sposób zamknęliśmy perfekcyjnie wykonany etap pierwszy naszej podróży. Nauka z zeszłego tygodnia nie poszła w las.
Etap drugi. O tyle trudniejszy, że wykonywany po raz pierwszy. Na dobry początek, zapytany o drogę na karajat krajowiec rozejrzał się wokół, przywołał jakiegoś chłopca i przydzielił go naszej grupie jako przewodnika. Chłopak ni w ząb nie mówił po angielsku, w drodze gawędziliśmy więc po arabsku. Na poziomie rozczulająco żałosnym. On: ‘Latakia jest mała’, na co ja: ‘tak, a Aleppo jest duże, ale Latakia jest bardzo ładna’. Tak czy owak mam wrażenie, że osiągnąłem w arabskim poziom zbliżony do tego w chińskim – jakkolwiek nieudolnie posługuję się tym językiem, i tak wychodzi mi to lepiej, niż przytłaczającej większości tubylców używanie angielskiego… Przed dotarciem do celu ustaliliśmy jeszcze, że minibus kosztuje 20 lir od osoby. Cenna informacja.
‘Na dobry początek’, napisałem. Miłe złego początki, przeszło mi przez myśl, kiedy nasz przewodnik razem z nami zapakował się do zdezelowanego busa. Pytam ze zdziwieniem, czy też jedzie na zamek. Jedzie. Pięknie, pięciominutowy spacer na dworzec mógł odbyć z uprzejmości, ale jak wrócimy do Latakii za kilka godzin, pewno wystawi nam rachunek. No nic, przecież go nie wyrzucę z pojazdu, to wolny kraj. Hehe. Na szczęście po prostu się nie zrozumieliśmy. Chłopak wysiadł w jakiejś wiosce po drodze, pozostawiając nas w towarzystwie miejscowych podróżnych – o tej porze roku turystów jest tu jak na lekarstwo. Lżej mi się zrobiło na sercu, że sprawa się wyjaśniła i z prawdziwą przyjemnością jąłem cieszyć oczy malowniczą linią wzgórz porosłych sadami pomarańczowymi, wyraźnie odcinającą się od błękitnego wiosennego nieba. Słońce, stojące już całkiem wysoko, przygrzewało wesoło. Ciemna zieleń liści zlewała się zabójczo zabawnie z jaskrawą barwą pomarańczy, kiedy z szaleńczą prędkością mknęliśmy szosą, mijając kolejne maleńkie osady. ‘Czterdzieści minut’, napisano w przewodniku. Po dwudziestu byliśmy na miejscu…
Al Heffe okazało się być sporą wioską dość zwarto zabudowaną niskimi domkami. Stamtąd mieliśmy, idąc za radą naszego coraz bardziej znużonego kartkowaniem przewodnika, złapać taksówkę do zamku. Zastanawialiśmy się, czy nie lepiej byłoby się przejść. Sześć kilometrów w jedną stronę – do zrobienia, skoro zaczęliśmy wcześnie. Nawet Renata nie miała nic przeciwko spacerowi. Martwił nas tylko komentarz wąsatego jegomościa, który na dworcu w Latakii wskazał nam właściwy autobus i udzielił kilku wskazówek na drogę, z sugerowaną ceną taksówki na czele. Kiedy oznajmiliśmy mu nieśmiało, że może pójdziemy piechotą, bo to tylko sześć kilosów, obrzucił nas zimnym badawczym spojrzeniem wytrawnego znawcy okolicy, wypuścił kłąb dymu i rzucił w zadumie: ‘prawie dziewięć…’. Cóż, ostatecznie możemy sprawdzić te taksówki…
Na placyku, na którym wysiedliśmy, było ich kilka. 400 lir łącznie w obie strony. W lokalnym wydaniu angielskiego: ‘back to back’. Z godzinnym postojem pod zamkiem. Zaproponowałem 150. Ale za 150 nie ma ‘back to back’, kolo zawozi na miejsce i bezdusznie wraca sam. Paliwa zużywa tyle samo, ale może sobie wypić kawę i zapalić z kumplami na taksiarskim skwerku pośrodku wioski. Się nie dogadaliśmy więc. Zamachaliśmy na pożegnanie, wrzuciliśmy plecaki na grzbiety i pospieszyliśmy na wschód, gdzie wedle wszelkiego prawdopodobieństwa mieliśmy znaleźć drogowskaz na Qala’at Salah ad-Din. Prawdę mówiąc, byłem przekonany, że któryś z kierowców nie wytrzyma i skusi się na te dziesięć zeta (stawka, jak sądzę, w tutejszych realiach uczciwa za niecałe półtorej godziny, w tym godzina postoju). Albo przynajmniej będzie za nami jechał i nagabywał nas tradycyjnie. Ale nie. Ci ludzie, w przeciwieństwie do stalkerów z Damaszku, najwidoczniej rozumieją, co znaczy ‘nie’.
Przebywszy kilkaset metrów, dotarliśmy do drogowskazu. Do zamku 4 kilometry… Czy już wspominałem, żeby nie ufać tubylcom? Prze
Potężną bryłę zamku było j
Dotarliśmy na jego dno, przeszliśmy przez most, minęliśmy budynek jakiejś od dawna nieczynnej kawiarenki i dziarsko pomaszero
Wspięliśmy się po niekończących się stopniach i weszliśmy do sieni, w której ulokował si
Siedząc już w busie mknącym do Latakii, z entuzjazmem rozprawialiśmy o udanej wycieczce. Nikt nas nie zaczepiał (poza okazjon
Oj, kawiarenke mi zamykaja, a jeszcze sie zdjecia nie zaladowaly. Trudno, reszte dodam wkrotce. Zegnam sie. M.
ReplyDeleteNie martw się, tam też na pewno wkrótce schrzanią sprawę (mówi po powrocie z Maroka, gdzie nawet pytania o drogę mogą kosztować).
ReplyDelete