Friday, March 12, 2010

Państwo Laowai jadą do Halab, vol. 44

Noc z niedzieli, 7 marca na poniedziałek, 8 marca 2010, pierwsza
Noc z czwartku, 11 marca na piątek, 12 marca 2010, północ

Wybór pociągu do Latakii postanowiliśmy oddać obchodzącemu swoje urodziny Prorokowi i reprezentowanej przez niego opatrzności. Jeszcze przed brzaskiem, mniej więcej pół do szóstej, wyszliśmy z domu. Złapiemy taksówkę – pojedziemy ekspresem o 6.00, nie złapiemy – dojdziemy do dworca piechotą i pojedziemy standardowym pociągiem o 6.48. Taki był plan – plan, który nie zawierał opcji trzeciej. Opcja trzecia przedstawiała się, jak następuje: taksówkę złapaliśmy zaskakująco błyskawicznie, ale na dworcu okazało się, że bilety na ekspres zostały już wyprzedane. Renata w zaistniałej sytuacji węszyła wprawdzie złośliwy spisek pracowników kolei przeciw nam, foreign devilom, ale cóż było począć – przesiedzieliśmy trzy kwadranse w poczekalni gapiąc się na ciekłokrystaliczny ekran, na którym Tsubasa i jego kompani z Nankatsu jak zwykle w tę i we w tę przemierzali niewiarygodnie długie i nienaturalnie krzywe boisko, by okazjonalnie strzelić lub stracić jak zwykle emocjonująca bramkę. Telewizory się zmieniają, japońskie kreskówki niezmiennie bawią, uczą i wychowują…

Lwią część podróży, prawie trzy godziny, starym zwyczajem przespałem. Marnie to z początku wyglądało, bo mój sąsiad zajmował prawie półtora siedzenia, do tego sapał i kaszlał jak jakaś maskotka kampanii antytytoniowej, ale nie w takich warunkach krzepiące drzemki ucinało się. Dość wspomnieć spanie w pozycji kucznej na korytarzu załadowanego po sufit pociągu pośpiesznego w drodze powrotnej z koncertu Iggy’ego Popa… Obudziłem się szczęśliwie, a raczej zostałem na własną prośbę przez Renatę obudzony, kiedy wjechaliśmy w góry. Widoki zdecydowanie warte były nastawienia niezawodnego żoninego alarmu. Góry na syryjskim wybrzeżu Morza Śródziemnego nie są specjalnie wysokie, ale strome szczyty oszałamiająco malowniczo komponują się z rozległymi lesistymi dolinami. Tory kolejowe położono do tego wyjątkowo mile dla oka – to ciągną się grzbietami pasm górskich, to znów przytulają do skalistych ścian wąwozów. Prowadzą przez długie ciemne tunele, by za chwilę wyprowadzić pociąg na przerażająco wysokie wiadukty. Jedynym mankamentem, który brutalnie psuje czystą przyjemność tej części podróży, jest – jak zwykle – człowiek. Niełatwo sfotografować tutejszy zapierający dech w piersiach krajobraz nie ujmując w kadrze rozkopujących ziemię maszyn, szkaradnych baraków i hałd śmieci. Z drugiej strony, na pocieszenie niejako i z nutką optymizmu, liczne sady pomarańczowe oczarowują sielskim na swój sposób pięknem.

Latakia. Razem z reszta tłumu wylaliśmy się z pociągu i schodami ruchomymi wjechaliśmy na poziom hali dworca. Chcąc uniknąć powtórnej wizyty tutaj, postanowiliśmy niezwłocznie nabyć bilety do Halabu na sobotę. Weszliśmy do budynku mieszczącego kasy. W tym momencie zauważyłem, że jakiś tubylec czegoś ode mnie chce. ‘Shante, shante’ powtarza. Najpierw cisnąłem w niego pytającym i raczej niechętnym spojrzeniem. Nie pomogło. Shu shante? (Co to jest shante?) – zapytałem nieco bez sensu, bo szanse na zrozumienie odpowiedzi były z moim pożałowania godnym arabskim raczej nikłe. Już chciałem rzec, że khalas, zdecydowanie nie chcę nabyć shante, kiedy nad głową zapaliła mi się żarówka. Rzut oka na Renatę. Cała. Na Olivera. No tak, gapcio zapomniał plecaka z pociągu… Głupio mi się zrobiło. Zwykle jak ktoś nas zaczepia, to albo chce się przywitać, albo cos sprzedać, neurony szybko wydeptują ścieżki stereotypom. Wygodnym, lecz niekiedy krzywdzącym. Podziękowaliśmy wylewnie, choć pośpiesznie i popędziliśmy z powrotem do pociągu. Stał jeszcze na peronie na szczęście, choć był już zupełnie pusty. Wbiegłem do środka, Renata z Oliverem posuwali się wzdłuż platformy. Minąłem nasz wagon. Plecaka brak. Niedobrze, wizja poszukiwania biura rzeczy znalezionych i dogadywania się z jego pracownikami do kuszących nie należała. Ale od opuszczenia przez nas pociągu nie minęło przecież więcej niż pięć minut – postanowiłem biec dalej. Jest. Konduktor taszczy gdzieś plecak opatrzony obliczem Indiany Jonesa i jego drwiącym uśmieszkiem. Odzyskaliśmy zgubę i wróciliśmy na górę, gdzie jeszcze raz podziękowaliśmy młodzianowi, który swoją troską i uprzejmością oszczędził nam masy kłopotów.

Postanowiliśmy w związku z zaistniałym małym zamieszaniem darować sobie już dzisiaj kupowanie biletów powrotnych. Skierowaliśmy kroki w stronę bramy dworca. Taksówkarze już na nas czekali, ale – o dziwo – nie nalegali na zawiezienie nas do centrum. Proponowali transport, owszem, ale w sposób niewiarygodnie cywilizowany: raz i konkretnie, i to za uczciwe 25 lir. Nikt nas nie obłapiał, nikt za nami nie jechał. Niesamowite.

Fakt, po Latakii spodziewałem się czegoś wyjątkowego. Przewodnik opisuje to niespełna czterystutysięczne miasto – o ponad trzech tysiącach lat historii – jako nowoczesne i liberalne. Wyobrażałem więc sobie błyszczące biurowce, eleganckie restauracje i skierowaną na turystów nachalność i drożyznę. A tu proszę – mili, cywilizowani ludzie! Jak na ironię, to co obserwowaliśmy po drodze do hotelu nie prezentowało się wcale a wcale imponująco. Dziurawe drogi i popękane chodniki, rozsypujące się klimatycznie rzędy ruder poprzetykane nowowybudowanymi budynkami, uliczne stragany ze swoimi egzotycznymi i nie zawsze przyjemnymi zapachami. Jak wszędzie. O dziwo, z jakiegoś tajemniczego powodu – może na skutek przypływu dopaminy po odzyskaniu plecaka – mojej żonie Latakia spodobała się od pierwszego wejrzenia.

Byliśmy mniej więcej w połowie drogi do hotelu, kiedy lonelyplanetowy przewodnik odmówił posłuszeństwa. Zatrzymaliśmy się na chwilę, żeby zebrać myśli, kiedy podszedł do nas jakiś młody człowiek i zaproponował pomoc. Zapytaliśmy jak dojść w taki a taki rejon naszej beznadziejnej jak zwykle mapy. Spojrzał, zamyślił się i oświadczył, że może nas zaprowadzić. Moje oblicze musiało chyba ujawnić jakiś grymas niepewności, bo chłopak pośpieszył z zapewnieniem, że niczego w zamian nie chce, ma po prostu dużo wolnego czasu. Niech więc będzie. Mohammad, bo tak mu dano oryginalnie na imię, okazał się nie być specjalnie biegłym w topografii miasta i po chwili znów prowadziła Renata. Nasz nowo poznany znajomy umilał nam za to drogę opowiadaniem o sobie. Jest Palestyńczykiem, ale mieszka w Latakii, choć najchętniej wyjechałby do Europy. I zdaje sobie sprawę, że to wcale nie ‘drzewo ze złotymi jabłkami’, jak się wyraził, o którym emigrując marzą jego krajanie. Wspomniał jeszcze o Żydach, którzy rozkradają jego rodzimą Palestynę. Cóż miałem rzec? Nie chcąc nieopatrznie wikłać się w polityczną rozmowę z nieznajomym, skonstatowałem jedynie niezobowiązująco, że wiele osób w Europie myśli podobnie. Temat umarł śmiercią naturalną, przyspieszoną niespecjalnie dobrym angielskim mojego interlokutora. W którymś momencie Mohammad zauważył jeszcze odkrywczo, że ludzie gapią się na nas jak na jakichś ‘freaks’. Stary, nie byłeś z nami w Palmirze…

Zagadka Tintina pojawiającego się w każdym opisie Al Sawfan znalazła swoje rozwiązanie, gdy tylko stanęliśmy przed budynkiem hotelu. Podobiznę dzielnego reportera przylepiono tuż przy bramie wejściowej. W korytarzu jest kilkanaście kolejnych, zmyślnie wkomponowanych w standardowe plakaty reklamujące najsławniejsze zabytki Syrii (te same, które wiszą w barze Aleppo w Gdańsku). Recepcja przypomina świątynię Tintina, Tintinowi poświęcono również klatkę schodową. Niejasnym pozostaje jedynie, dlaczego hotel nie nosi imienia bohatera komiksu Hergé’a…

Mohammed, właściciel i największy fan powyższego komiksu, podjął nas tradycyjnie słodką herbatą podaną w małych szklaneczkach i sympatyczną rozmową, przywitawszy się uprzednio paroma słowami po polsku. Często chyba miewa gości z naszego kraju, stąd też zapewne szybko skojarzył nasze imiona z pochodzeniem. Zachęceni miłym przyjęciem, wypytaliśmy go, niczym zawsze trzymającego rękę na pulsie miasta erpegowego karczmarza, o wszelkie istotne sprawy organizacyjne tyczące się planowanych przez nas wypadów w obrębie Latakii i jej okolicach. Przyjrzeliśmy się też niewielkiej hotelowej biblioteczce, stałemu i jakże klimatycznemu elementowi tego typu backpackerskich przybytków. Masa przewodników w różnych językach, trochę aktualnie popularnych powieści, komiksy, foldery tyczące się Syrii i czasopisma. Jest czym umilić sobie leniwe wieczory lub nieprzewidzianą niepogodę.

Pod czujnym okiem zerkającego zewsząd Tintina, udaliśmy się na górę, by zrzucić z siebie bagaże i odetchnąć nieco. Kilka odetchnięć wystarczyło, by aktywować mój przeklęty alergiczny katar. Najpewniej kurz. Ogólnie jednak rzecz biorąc, pokój dostaliśmy przyjemny – jasny, z łazienką i balkonem.

Jako że głód mocno nam już dokuczał, nie byliśmy specjalnie wybredni podczas poszukiwania restauracji serwującej lunch. Padło na Italian Corner. Trudno było nie ulec, ciesząc się słońcem i śródziemnomorskim powietrzem, zaproponowanej przez autorów restauracji atmosferze Italii. Skusiliśmy się więc, obok zupy cebulowej, na spaghetti i pizzę. Makaron z sosem bolońskim wypadł zadowalająco, choć nie wydaje się, żebym we własnej kuchni zaczął, na modłę muzułmańską, zastępować wieprzowinę wołowiną. Pizza, na grubym puszystym cieście, byłaby dobra, jeśliby – jak Bozia przykazała krajom cywilizowanym – między ciastem a serem umieścić sos pomidorowy. Gdy nie wiadomo o co chodzi, chodzi o pieniądze, jak głosi stare porzekadło. Zrozumiałe jest więc powszechne w Syrii zastępowanie mozarelli kashkavalem, lokalną, tańszą wersją tejże. Ale sos pomidorowy kosztuje tu grosze, a bez niego pizza jest powszechnie suchawa i mdła. Kiedy poprosiłem o sos – lepiej na wierzch niż wcale – dostałem plastykową butelkę ketchupu… Też standard, nawet się nie zdziwiłem. I jeszcze – wybaczcie zrzędzenie – pieczarki. Zamiast świeże i soczyste, w Syrii serwuje się je prosto z zabijającej tak smak, jak i miłą podniebieniu konsystencję, zalewy… Italian Corner, paradoksalnie nieco, zdołał się uratować syryjską przystawką – wyśmienitymi grillowanymi bakłażanami w humusie z oliwą z oliwek.

Opuściwszy włoski port, skorygowaliśmy nieco kurs. Teraz, niespiesznie błądząc po uliczkach Latakii, która, z uwagi na nadmorskie położenie i niesamowite niekiedy nasycenie szyldami i neonami poczęła nieco przypominać mi Hongkong, wypatrywaliśmy jakiejś przyjemnej cukierni. Cel szybko został osiągnięty, po chwili napełniliśmy ładownię czymś, co przypominało słodką watę okraszoną pistacjami oraz pokaźnym zapasem migdałów w cukrze. Te ostatnie bardzo przypadły do gustu Renacie dnia poprzedniego, kiedy to cała nasza trójka została nimi obdarowana przez uczniów naszej szkoły świętujących urodziny Proroka.

Powoli zmierzaliśmy już w stronę hotelu, kiedy, surrealistycznie jak niegdyś w Kantonie, dotarło do mnie wołanie: ‘Z Polski?’. Rozejrzałem się wokoło. Nikogo, prócz jakiegoś staruszka. ‘Jedźmy, nikt nie woła’, chciałem rzec, cytując Mickiewicza i zrzucając omam na karb emigracyjnej tęsknoty za ojczyzną. Ale dżentelmen odezwał się ponownie, a z ust jego płynęła piękna polszczyzna. Gabriel, bo tak właścicielowi pobliskiego sklepiku z butami było na imię, przywitał się z nami wylewnie i jął opowiadać, jak to ponad dwadzieścia lat temu mieszkał w Polsce. Kobiety i śpiew, oto, co zapamiętał najlepiej. A ludzie narzekają, że w PRLu źle się działo…

Uciąwszy sobie miłą pogawędkę, doszliśmy do wniosku, że pora na ucięcie sobie drzemki. Zanim jednak przespaliśmy popołudnie, oddaliśmy się lekturze Calvina i Hobbsa, oraz, co oczywiste, Tintina, którego dwa zeszyty Mohammad wydobył dla nas ze swojej prywatnej biblioteczki nabożnie zamykanej na kluczyk. Zdecydowanie dobry komiks, aż wstyd, że odkrywam go w tak zaawansowanym wieku. Lepiej jednak późno, niż wcale, do której to konkluzji nie raz już dochodziłem na łamach niniejszego dziennika.

Mimo że z nadejściem wieczora zaczęło padać, postanowiliśmy pospacerować po porcie. Dziecięciem będąc, mimo żem z nadmorskiego Gdańska przecie, port wyobrażałem sobie jako tętniący życiem bulwar pełen podejrzanych knajp, podejrzanych typków, kobiet podejrzanych obyczajów i przechadzających się wśród tego wszystkiego dziarskich wilków morskich z kotwicami na żylastych przedramionach. A w tle wyłaniające się z mroku rozświetlanego przez żółtawe światło latarni kształty wielkich żaglowców. Niech będą nawet parowce. I szum fal rozbijających się o nabrzeże z pokrytych wodorostami kamieni. Trzynastu chłopa na umrzyka skrzyni, yo ho ho i butelka rumu... Ilekroć więc zawijam do portu w swej odysejskiej tułaczce, doznaję rozczarowania. Ciche pola brudnych kontenerów. Pusto i martwo, tylko stalowe żurawie beznamiętnie poruszają swymi nigdy niemęczącymi się szyjami. Nawet te statki jakoś bez życia kołyszą się na falach…

Z uwagi na wzrastający stopień przemoknięcia i zbliżającą się porę kolacji, okrężną drogą skierowaliśmy się w stronę centrum. Po drodze wstąpiliśmy jeszcze do kilku sklepów z ciuchami, spośród których jeden okazał się być second-handem. Pierwszym, na jaki natrafiliśmy w tym kraju. Interesujące – w Polsce, było nie było zamożniejszej niż Syria, sklepy tego rodzaju zdają się przeżywać prawdziwy złoty wiek, o czym przekonałem się podczas ostatniej wizyty Warszawie. I nie myślę tu o wysublimowanych, zorientowanych tematycznie butikach z odzieżą skórzaną czy modą retro, jak w Sztokholmie, lecz o zwykłych zapyziałych lumpeksach. Dziwi również fakt, że ceny z latakijskiego przybytku do porywająco niskich wcale nie należały. Dziesięć dolców za używane spodnie? Nie mam pojęcia, jak miejscowi są w tym kontekście w stanie przeżyć za dwieście pięćdziesiąt dolarów miesięcznie, czyli za asystencką pensję NSA. Która i tak pewnie zawyża średnią krajową.

Ale są, najwidoczniej. Wieczorową porą kawiarenki i restauracje pełne są młodych ludzi, zaskakująco gustownie ubranych i zaskakująco wyzwolonych. Mam tu na myśli przede wszystkim kobiety, które niezwykle rzadko chustami okrywają swe piękne włosy, nie są też przesadnie skromne w odniesieniu do reszty swoich ciał. Wyjaśnić to można tym zapewne, że Latakia jest miastem liberalnych alawitów, z której to grupy wyznaniowej wywodzi się nota bene rodzina prezydencka. A to wszystko w dzień urodzin Proroka, o których prawdopodobnie w ogóle byśmy się nad morzem nie dowiedzieli, gdyby nie powiedziano nam o nich jeszcze w Aleppo. Wydawało mi się – i gdzieniegdzie najpewniej tak jest – że to jedno z najważniejszych świąt muzułmańskich. W związku tym przed wyjazdem zasypałem Elsy licznymi pytaniami na temat możliwych zaburzeń w funkcjonowaniu kolei, restauracji i sklepów. Dowiedziałem się, że tylko sprzedaż alkoholu zostanie wstrzymana. Oto akurat nawet nie spytałem i doprawdy nie wiem, czemu mnie o tym poinformowała. W każdym razie myliła się. W Latakii alkohol można było w urodziny Proroka nabyć bez trudu, tak w restauracjach, jak i w sklepach.

Posiłek postanowiliśmy zjeść w jednej z owych modnych restauracyjek, w których wieczorami lansuje się latakijska młodzież. Skusił nas Chinese chicken w menu, którego jedyną cechą wspólną z chińskim kurczakiem okazał się być kurczak. Ale zły nie był. Ciekawie zaprezentowały się też krążki cebuli smażone w cieście na głębokim oleju, serwowane z sosem sojowym.

Czytaliśmy jeszcze w pokoju i powoli myśleliśmy o pójściu spać, gdy usłyszeliśmy pukanie do drzwi. Mohammad przyprowadził nam Maćka, którego reklamował już w mailu potwierdzającym rezerwację pokoju. Z początku wszyscy, mam wrażenie, zastanawialiśmy się, co to u diabła za atrakcja, w mniemaniu właściciela Al Sawfan, pogadać z innymi Polakami, których w kraju mamy na co dzień czterdzieści milionów. Pozostawieni jednak sami sobie szybko zmieniliśmy nastawienie, chyba jednogłośnie. Najpierw na stojąco, w końcu rozsiadłszy się bezceremonialnie w korytarzu, przegadaliśmy chyba ze dwie godziny, tak o nauce (Maciek pracuje nad doktoratem na temat dialektu damaszkańskiego), jak i po prostu o życiu w Syrii. I życiu jako takim. Mohammed szybko chyba pożałował zeswatania nas – kilkakrotnie wracał do nas i prosił o przeniesienie się do któregoś z pokojów, bo ludzie chcą spać. Ale my za każdym razem właśnie kończyliśmy. Naprawdę. I tak byśmy pewnie kończyli przez jeszcze dwie godziny, gdyby nie to, że Maćka czekała nazajutrz podróż do Damaszku, stamtąd do Polski, a dalej na pół roku do Indonezji.

Wstaliśmy o dziewiątej, pełni wigoru i z mocnym postanowieniem zobaczenia zamku Saladyna. Sprawnie umyliśmy się, ubraliśmy i opuściliśmy hotel. Po to tylko, by szybko dojść do wniosku, że wyrwaliśmy się jak Filipy z konopi. O tej porze miasto było jeszcze w znacznej mierze pogrążone we śnie, a przynajmniej w porannym lenistwie. Do tego, jak na złość, był piątek, który po chrześcijańsku winniśmy nazwać niedzielą. Nawet falafelownia, którą polecił nam wczoraj Maciek, zamknięta była na głucho. Długo włóczyliśmy się po cichych, opustoszałych uliczkach, nim w końcu usiedliśmy w otwartym chwilę wcześniej, o – z bliskowschodnim luzem potraktowanej – dziesiątej, fastfoodzie Dixy. Wyglądało to jak jakiś bar sieciowy, coś jak aleppański Texas Chicken czy KFC. Czyli może mają zagraniczną licencję, może jakoś się nie złożyło, żeby ją wykupić, ale jedzenie powinno być sensowne. Przeczucie tym razem nas zawiodło. Kurczak był do zaakceptowania, ale bułki okazały się być nieprzyjemnie zimne a hamburgera trzeba było oskrobywać ze spalenizny.

Nic to. Jakichś kalorii sobie przysporzyliśmy, nadeszła najwyższa pora, by spieszyć na karajat. Tylko który? Postanowiliśmy przeprowadzić sondę wśród krajowców. To jak pytanie do publiczności w Milionerach. Niby na widowni same cymbały, ale zbiorowym wysiłkiem zdarza im się dojść do poprawnej odpowiedzi. Zresztą zostawmy przyziemne porównanie do teleturnieju, wszak czy nie na tym opierać ma się ustrój demokratyczny? Udało nam się ustalić, że karajat z naszej mapy jest już nieaktualny. Nie udało nam się natomiast ustalić, z którego aktualnie minibusy jeżdżą do Al Heffe, wioski leżącej nieopodal zamku. Błysnąłem za to, przed jakimś albinosem, którego spytaliśmy o drogę, znajomością arabskiego. Wyłowiłem z jego rozmowy z kolegą, że stary dworzec jest nieczynny. Zapytałem więc, gdzie jest nowy. Skomplikowane to nie było, ale spojrzał na mnie z autentycznym podziwem. Mała rzecz, a cieszy…

W ogóle nie wspominałem jeszcze chyba o syryjskich albinosach. Jest ich tu chyba niewiele mniej, niż rudowłosych. Spotkałem się z teorią, że to chów wsobny daje o sobie znać. Na pierwszy rzut oka bladzi białowłosi wyglądają nawet imponująco, bliższe jednak oględziny pozwalają stwierdzić, że do Finów im daleko, a do wiedźminów jeszcze dalej. Rysy twarzy mają zwykle toporne, a krótkowzroczne spojrzenie wodnistych oczu trudno uznać za ujmujące. Nietrudno też zauważyć, że – wbrew powszechnej jak w Chinach fascynacji jasną cerą – ludzie raczej nie darzą ich sympatią, o podziwie nie wspominając. Na rynku matrymonialnym kariery nie robią. Chyba zresztą trochę więcej niż pigment mają w genach namieszane…

Nie bardzo wiedząc, co począć, a na lamerską opcję taksówkową nie mając ochoty, ruszyliśmy jednak w stronę starego dworca autobusowego. Dłuższy niż planowaliśmy spacer naokoło stadionu zakończony upewnieniem się, że trafiliśmy na niewłaściwy karajat, doprowadził nas do konkluzji, że to chyba nie jest dobry dzień na wyprawę na zamek Saladyna. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło, o czym wielokrotnie się przekonałem. Mając w perspektywie długi – czterodniowy – weekend za tydzień, uroczyście postanowiliśmy sobie wrócić wtedy do Latakii i, prócz zamku, wybrać się też do Ugarit, gdzie pośród ruin niepokojąco pradawnego miasta wciąż zobaczyć można ponoć fundamenty świątyni Dagona…

Innymi słowy, mamy w perspektywie odkreślenie pierwszych dwóch z mojej listy miejsc, które w Syrii chcę odwiedzić w najwyższym stopniu koniecznie. Jeszcze śmieszne kółka w Hamie, dead cities w pobliżu Aleppo, i będę mógł z czystym sumieniem wracać do domu. Jeszcze innymi słowy, cała nasza trójka zapałała gorąca sympatią do Latakii. Bo jakże można nie zakochać się w mieście turystycznym, w którym wychodzi się z dworca – nabywszy bilety powrotne do Aleppo – pyta się stojącego pod nim ulicznego sprzedawcy napojów gorących o cenę kawy, a ten po pierwsze za kubek chce 10 lir (70 groszy, najtaniej jak dotychczas), po drugie nie chce wziąć pieniędzy za milo – miejscowy czekoladowy napój – dla Olivera!

Nowoczesność w wydaniu krajów rozwijających się rzadko wychodzi na dobre architekturze. Latakii przytrafiła się wprawdzie niefortunna seria trzęsień ziemi w V i VI wieku, później natomiast – jeszcze bardziej niefortunnie – miasto znalazło się w dosłownym ogniu wojen krzyżowych i dostało mu się nie raz i od jednych i od drugich jedynych prawdziwych wyznawców jedynego prawdziwego Boga. Mam jednak wrażenie, że to nowożytność doprowadziła do tego, że jedynymi śladami rzymskiego miasta są dwa rozpadające się skupiska paru kolumn, wciśnięte smutno między budynki mieszkalne. Zobaczyliśmy, strzeliliśmy fotkę i – nie po raz pierwszy – zadumaliśmy się nad głupotą człowieka, który, jak okazjonalnie uda mu się stworzyć coś pięknego, zaraz z zapałem zabiera się do tego, by to – w imię pokrętnych idei – zniszczyć .

Tak żeśmy się wałęsali i wałęsali, jak na gdańszczan przystało, aż śniadanie wydało nam się na tyle odległym wspomnieniem, by wstąpić gdzieś na lunch. W zasięgu wzroku pojawiła się restauracyjka Stop 5, o której wspomina przewodnik, jej też postanowiliśmy dać szansę wykazania się. Koneserka zupy cebulowej Renata nie była zachwycona glutowatą breją bez smaku. W dyspucie na jej temat pojawiły się nawet głosy, że któryś z duetu kelner – kucharz pomylił się i to wcale nie jest zupa cebulowa. Spuśćmy na nią zatem zasłonę zapomnienia. Ja miałem więcej szczęścia. Zapytałem kelnera, cóż to też za ryba kryje się pod nazwą ‘ryba’. Cośtam powiedział. Nieważne, mnie wystarczyło, że nie jest to panga. Jadąc do Syrii roiłem sobie, między innymi, że kuchnia tego kraju leżącego nad Morzem Śródziemnym pełna jest nie tylko wariacji na temat shawarmy i falafela, ale również – a może przede wszystkim – owoców morza. Co tu dużo mówić, myliłem się. Halab to bezrybie prawie totalne. Cieszyłem się jak dziecko, gdy w Al Khaldia znaleźliśmy fastfood Captain Cook. Ładnie, smacznie, owocowomorsko. Mina mi zrzedła, gdy którąś wizytę tamże odpokutowywałem przez dobry tydzień mimo wspomagania się loperamidem. Trzeba było się opamiętać, kiedy zauważyłem, że na wierzchu jest wysmażone, a w środku sushi… Nadzieje, które wiązałem z Latakią, również okazały się w dużej mierze płonne. Ryby w menu niby są, ale zwykle nazywają się ‘ryba’ i są relatywnie drogie. Uprawnionym zatem wydaje się wniosek, że nie są to świeże dary tutejszego wybrzeża, tylko importowane mrożonki. Jak owa robiąca zaskakująca karierę w Europie panga, którą Wietnamczycy hodują w delcie Mekongu, na temat czystości którego dyskusja wydaje się zbędna. Kiedy pojadę do Wietnamu, nie będę wybrzydzać, ale w Europie chciałbym patriotycznie posilić się czymś tutejszym. Jak tym smacznym czymś w Stop 5 na przykład. O ile nie zadrwiono sobie ze mnie okrutnie.

Zanim, po powrocie do hotelu, znów urządziliśmy sobie popołudnie z Tintinem, Mohammad zabrał nas windą na najwyższe chyba piętro budynku, z tarasu którego roztacza się imponujący widok na port i Morze Śródziemne. Imponującość imponującością, ale decyzję o postawieniu portu w miejsce bulwaru i plaży, w samym sercu miasta, podjętą przez Hafeza Al Assada, ojca miłościwie panującego Bashara, uznać należy za co najmniej ekscentryczną...

Od trzydziestu lat z okładem, żeby siedząc na piasku kontemplować morze albo zażyć kąpieli, należy uprzednio odbyć długi spacer północnym lub południowym korniszem. Lub skorzystać z autobusu, która to opcja wydała się nam zdecydowanie atrakcyjna. Linii autobusowych jest w Latakii znacznie mniej niż w Aleppo, stąd nietrudno – mając u boku żonę z wbudowanym GPSem – szybko zorientować się w jej funkcjonowaniu. Po uiszczeniu dziesięciolirowej opłaty i niedługiej przejażdżce znaleźliśmy się na bulwarze, z którego betonowymi schodami można było zejść na niewielką i brudną plażę. Co też, nabywszy porcję gotowanej na parze kukurydzy, przekąski popularnej tak w Latakii, jak i w Aleppo, uczyniliśmy.

Niepomny ostrzeżeń Juriusza, spodziewałem się po Morzu Śródziemnym więcej. Bądź co bądź to morze, na którego brzegach wyrosła nasza kultura. Wielkie i wypromowane setkami ofert wycieczek ilustrowanych lazurową tonią, bielutkim piaskiem i żywo zielonymi palmami. A tu stare opony i tony innego śmiecia, szare niebo i takaż woda. I ta rura chluszcząca wodą pachnącą praniem… Strach nogi zamoczyć. Cudze chwalicie, swojego nie znacie - ileż w tym prawdy!

Mimo wszystko w morzu, nawet takim jak to, jest coś hipnotyzującego i magicznego. Coś, co – gdy spojrzałem w dal – pozwoliło mi zapomnieć o brudzie i zgiełku i zamarzyć o sprawieniu sobie na zasłużonej emeryturze domku na plaży. Plaży na tyle dużej, żeby nie mieć ludzi w zasięgu wzroku. I nad Bałtykiem jednak.

Drogę powrotną do centrum postanowiliśmy przespacerować, by podkręcić sobie apetyty na kolację. Mimo rozczarowania tutejszym wybrzeżem, zdecydowaliśmy się na paluszki rybne i sałatkę z owoców morza w Allegro. Pal już licho, czy serwowane jedzenie pochodzi z miejscowych połowów. Wychodzi na to, że ten Mekong to wcale niezła alternatywa… Resztę wieczoru spędziliśmy w sympatycznej kawiarence internetowej, a następnie w pokoju hotelowym. Czytając Tintina, ma się rozumieć.

Ostatni, niepełny dzień pobytu w Latakii upłynął nam dość leniwie i raczej bez większych atrakcji. Wizyta w muzeum zakończyła się fiaskiem już przy wejściu, gdzie poinformowano nas, że cała nasza trójka musi wykupić bilety po 150 lir. Pierwsza na koniec wyjazdu próba małomiasteczkowego szwindlu – każdy wie, że dzieci wchodzą za darmo, ewentualnie na bilet uczniowski za symboliczne 15 lir. Kiedy, zniesmaczeni, podziękowaliśmy chłodno za ofertę i wyszliśmy, panowie poczęli krzyczeć, że zmienili zdanie i zadowolą się dwoma ofiarami. Pozostawiliśmy ich jednak niewzruszenie z pustą kiesą i – mam nadzieję – choćby maleńkimi wyrzutami sumienia.

Powłóczyliśmy się trochę po sklepach i miejscowym maleńkim souqu, który w niczym nie przypomina prawdziwego bliskowschodniego targowiska, które tak mnie urzekło w Aleppo. Sprawiliśmy sobie świeże owocowe soki i kawę, jak poprzedniego wieczora posiedzieliśmy trochę w kawiarence internetowej. Tuż przed wyjazdem na chwilę wróciliśmy do hotelu, by raz jeszcze poczytać o przygodach Tintina. Wciąż trochę jeszcze tomów zostało w biblioteczce Mohammada.

Ciekawie zrobiło się dopiero w pociągu. Wyjątkowo nie mogłem zasnąć, bo wokół toczyła się niespotykana koedukacyjna impreza z biednymi zalotami, łażeniem w tę i we w tę po korytarzu i trzaskaniem drzwiami. A może po prostu nie byłem zmęczony. Chcąc nie chcąc czuwając w każdym razie, po mniej więcej dwóch godzinach podróży zauważyłem, że od jakiegoś czasu jedziemy w złą stronę. A może to tylko ja jadę w złą stronę, czyli pomieszały mi się kierunki? Nie, Renata również to spostrzegła. I inni pasażerowie najwyraźniej, bo zrobiło się jeszcze głośniej i ruchliwiej. Po jakimś kwadransie pociąg zatrzymał się. Postanowiłem wyjść na papierosa do palarni, czyli przejścia między wagonami, i posłuchać, o czym szumią wierzby. Zły pomysł. Z konwersacji krajowców wyłapałem tylko coś, co wydało mi się słowem Sham. Powiało grozą. Sham to po miejscowemu Damaszek. Czyżby z jakiegoś dziwnego powodu tam nas teraz wieziono? O ile w ogóle ruszymy, postój w szczerym polu – chyba, ciemno było – przedłużał się. Na szczęście po kolejnym kwadransie ruszyliśmy, znów we właściwą stronę. Po czteroipółgodzinnej podróży, czyli z godzinnym opóźnieniem, wysiedliśmy na znajomym dworcu w Halab.

2 comments:

  1. 1. Gory w okolicach Latakii.

    2. Porosniete lasem gory.

    3. Lemingi wyladowujace sie z pociagu na jakiejs stacyjce.

    4. Przyjemna recepcja hotelu Al Sawfan.

    5. Wlasciciel tegoz, Mohammad.

    6. Pierwszy, wloski z zalozenia posilek w Latakii.

    7. Maly Hongkong.

    8. Popoludniowa lektura komiksow.

    9. Tym fragmentem musialem sie po prostu podzielic...

    10. Strzezonego Pan Bog strzeze...

    11. Port w Latakii. Fajnie, ale z plaza byloby chyba lepiej.

    12. Wreszcie nad Morzem Srodziemnym. Teraz moge z czytym sumieniem stwierdzic, ze wole Baltyk.

    ReplyDelete
  2. Ech, za każdym razem gdy widzę R. w tych cudownych fioletowych oprawkach zżera mnie zazdrość, że ja w nich nie wyglądam tak świetnie... ^_^;

    Co do Morza Śródziemnego, to chyba, jak to każde morze, jest ono szerokie i głębokie, więc pewnie dość niejednorodne w swoich właściwościach fizykochemicznych. Jako że jego linia brzegowa zdaje się być dość długa, to trudno wyciągnąć jakieś ogólniejsze wnioski dotyczącego jego jakości na podstawie tak niereprezentatywnej próby jak jedna plaża, hmm? :P Zresztą jest zima, ciężko wymagać żeby prezentowała się najokazalej jak można.

    Na swoich ogólnoświatowych eksploracjach zakupowych pamiętajcie zwrócić uwagi czy nie mają gdzieś jakiegoś zapasu busterów do Kultu, może byłoby taniej niż u nas? (Wyobraźcie sobie, jak fajownie wyglądałyby Al Quatil, Zbiorowe Groby i Piaskowi Jeźdźcy po arabsku!) Jeśli traficie w końcu to Bejrutu, to koniecznie zróbcie zdjęcia pod Hotelem Hilton! :D

    ReplyDelete