Saturday, March 27, 2010

Państwo Laowai jadą do Halab, vol. 46

Noc z czwartku, 25 marca na piątek, 26 marca 2010, kwadrans po północy

Noc z piątku, 26 marca na sobotę, 27 marca 2010, dochodzi jedenasta

‘After the rain has fallen…’ chodzi mi po głowie. Powietrze przesyca intensywnie świeża woń wilgotnej ziemi i skropionej deszczem roślinności. Ledwie odczuwalne podmuchy ciepłego wiatru niosą ze sobą finezyjny koktajl odgłosów nocy. Tych bliższych – wciąż krążącej nad ogrodem lekkiej mżawki i nieśmiałego przeskakiwania kropel z liścia na liść, oraz bardziej odległych – rozbryzgiwanych przez samochody kałuż, zalegających najpewniej główną ulicę dzielnicy. Wiem, zęby bolą od słodyczy tego sentymentalnego opisu. Ale cóż poradzić, kiedy, fala za falą, następuje przypływ wiosny?

Skąd nieugruntowana pozycja tej pory roku pod koniec marca w – ciepłym, wydawałoby się – klimacie śródziemnomorskim? Dobre pytanie. Ileż to już razy wydawało mi się, że oto nadeszło stałe ocieplenie. Kiedy na początku stycznia wracaliśmy ze świątecznego wyjazdu do Polski, w Damaszku chodziliśmy w krótkich rękawkach. A jakiś czas później rozprawialiśmy z miejscowymi o nocnych opadach śniegu. Pojedynczym nocnym opadzie właściwie. Ale jednak symptomatycznym. A dzieci z entuzjazmem ślizgały się po zamarzniętych kałużach jeszcze jakiś miesiąc temu. Bywa, że dzień jest wyjątkowo ciepły, raz przez trzy dni cieszyliśmy się pogodą wręcz upalną. Miejscowi mówią wtedy, że to właśnie krótka – dwutygodniowa mniej więcej – syryjska wiosna, po której nastąpi mordercze lato, podczas którego nie raz zatęsknimy za zimowymi chłodami. A nazajutrz znów skuleni z zimna przebiegamy ogród w drodze do autobusu. Kelly wróciła w poniedziałek do szkoły po dwutygodniowym pobycie w Anglii, gdzie ponoć cieplej jest teraz niż u nas. Nie uwierzyłbym zapewne, ale pogodynki i pogodynkowie z BBC World potwierdzają jej słowa. Dziwna rzecz. Pewnie to sprawka tego globalnego ocieplenia albo innego końca świata 2012. Zbieżność z Euro w Polsce i na Ukrainie przypadkowa, oby. W każdym razie tym razem to już na pewno wiosna. Chyba na pewno.

Ogród… Cóż za wspaniały wynalazek. Aż dziw bierze, jak łatwo ludzie zrezygnowali z niego na rzecz innych wygód oferowanych przez gęsto zabudowane miasta. Czy można spędzić samotny wiosenny wieczór milej, niż zrzucając z krzesła bezpańskiego kota (tylko on zdaje się nie podzielać w związku z tym ogólnej radości) i zasiadając przed klawiaturą z butelką syryjskiego białego wytrawnego Nectaru, rocznik 2006, i paczką gauloisów? Do rzeczy więc…

Drugi dzień naszej drugiej wizyty w Latakii był pogodny, ale nie nazbyt gorący. Idealny wręcz na wyprawę do Ras Shamra, jak miejscowi spadkobiercy dawnej cywilizacji nazywają Ugarit. Gdyby nie mój katar, który – starym zwyczajem – drugiego dnia przeżywał apogeum swojej uciążliwości. Nie chowałem praktycznie chusteczek (po arabsku maharem, nauczyłem się przy okazji) do kieszeni, kiedy rankiem opuściliśmy hotel i wybraliśmy się na śniadanie. Skusiliśmy się na syryjski standard – zapiekane kanapki z serem. Jedna z sensowniejszych opcji naszej szkolnej stołówki w wydaniu latakijskim prezentowała się całkiem nieźle. Właściwie mogłem darować sobie wytykanie sprzedawcy, że na zapisanej po arabsku tablicy za nim cena jest o 10 lir niższa... Ale jakże zabawnie wił się w wyjaśnieniach! Że to cena małej, a nam zrobił duże, i że bułki takie drogie a ser to już w ogóle… Na koniec rzucił dumnie, że jak nam nie będą smakowały, to nie weźmie od nas żadnych pieniędzy. Smakowały, rozstaliśmy się w pokoju.

Uzupełniwszy jeszcze zapas wody (czytało się Heban, który Kapuściński, biorąc pod uwagę poziom jego zdrowego rozsądku, cudem był w stanie napisać) udaliśmy się na rondo, z którego minibusy wożą ponoć ludzi na ruiny. Zajęło nam trochę czasu dojście do tego, w którym to miejscu należy stanąć i machać, ale udało się. Po kilku błędnie machniętych pojazdach trafiliśmy wreszcie na taki, którego kierowca odmachnął głową, że mamy się ładować na pokład. Po kwadransie mniej więcej dotarliśmy do końca trasy. Ras Shamra. Mało klimatyczna wioska z barem, stoiskiem z pamiątkami (obsługa przybiega z baru na życzenie) i cmentarzem.

Nieprzypadkowo wspominam o tym ostatnim wyliczając miejscowe atrakcje. Właściwie do tej pory, mimo zawodowo zboczonej czujności, widziałem w Syrii może trzy cmentarze. Co świadczyć może o tym, że – spójrzmy na to okiem naukowca – ludzie tu nie umierają. Albo że, gdy nadejdzie ich czas, idą bezpośrednio do raju. Albo piekła. Albo wracają do swojej galaktyki. Może chowają zmarłych pod progiem? Tak, to całkiem możliwe, ale raczej nie w kamienicach. Może więc rytualnie ich zjadają w tych rozstawianych na siedem dni funeralnych namiotach? Byłoby pięknie, ale darujmy sobie, mamy XXI wiek. Wygląda na to, że jedynym sensownym wyjaśnieniem jest wypowiedź Elsy, zapytanej przeze mnie dlaczego do diabła nie ma tu cmentarzy? ‘W mieście? Żeby żywi żyli wśród zmarłych?’ A-ha. Mam was, tubylcy. Dopada was świadomość własnej śmiertelności, co? Nie rozpaczajcie. W ten czy inny sposób dopada ona przedstawicieli wszystkich kultur odkąd Ewa zerwała owoc z drzewa poznania dobra i zła…

A więc bar, stoisko, cmentarz. I, ma się rozumieć, ruiny. Gdyby było tu coś więcej, Ugarit przebijałoby chyba Sham (Damaszek) i Halab na liście najdłużej nieprzerwanie zamieszkanych miast na ziemi o okrągłe millenium. Już pięć tysięcy lat temu był tu port, prawdopodobnie pierwszy tak międzynarodowy port na świecie. Mieszkańcy Ugarit handlowali z Cyprem i Mezopotamią. Swój złoty wiek miasto przeżywało mniej więcej między rokiem 2000 a 1800 przed nasza erą. Stąd płynęły wtedy do Egiptu okręty załadowane drewnem, na Kretę natomiast – załadowane sławnymi wyrobami z brązu. Historia metropolii kończy się około sześciuset lat później. Wtedy to Ugarit wpadło się w ręce Filistynów – jak wiemy z Biblii, ludzi w najwyższym stopniu niegodziwych. Ich to zapewne obarczyć należy winą za to, że z imponujących budowli odtworzonych przez archeologów na rycinach pozostały tylko niepozorne fundamenty porośnięte wysoką trawą, kłującymi ostami i polnymi kwiatami. Miejsce to nie jest chyba tłumnie odwiedzane przez turystów, przynajmniej nie poza sezonem. Przechadzaliśmy się więc po nim w samotności i ciszy. Podobnie wśród zarośli poruszał się niewielki żółw, który stał się dla całej naszej trójki pierwszą atrakcją Ugarit. Jak żyję, nie widziałem żółwia na wolności. Nie jest to może tak egzotyczne jak zaprzyjaźniony w Senegalu olbrzymi żółw dziadka, ale, biorąc pod uwagę, że na Czarny Ląd Renaty raczej nie zaciągnę, egzotyczne satysfakcjonująco.

Błądząc po rozległym terenie dawnego miasta, nietrudno było dać się ponieść wyobraźni i cofnąć o jakieś trzy i pół tysiąca lat wstecz. Chcąc dostać się w obręb murów, nie przechodzilibyśmy przez budyneczek zajmowany przez kustosza, lecz przez posterunek strzeżony przez uzbrojonych strażników, a następnie przez potężną i również strzeżoną bramę. Naszym oczom ukazałby się pyszny pałac królewski. Gdyby dane nam było dostać się do niego, tam, gdzie teraz bezceremonialnie i bujnie rośnie trawa, zobaczylibyśmy okazałą salę tronową. Może udałoby nam się zajrzeć do królewskich grobowców, po których nie ma już żadnego widocznego śladu.

Niewątpliwie z przyjemnością powłóczylibyśmy się po dzielnicy mieszkalnej. Może trafilibyśmy do domów należących do Rapanou i Rashapabou i dowiedzielibyśmy się, dlaczego to właśnie w ich pozostałościach odnaleziono tablice zapisane pismem z Ugarit, pierwszym alfabetem, który pozwalał na zapisanie języka przy użyciu 30 zaledwie znaków! Wspominałem już o tym przy okazji wizyty w Muzeum Narodowym w Damaszku – dotychczasowe szczytowe osiągnięcia piśmiennictwa – hieroglify i pismo klinowe – wymagały od użytkownika znajomości setek, jeśli nie tysięcy, symboli. W żadnym wypadku nie powinien więc dziwić fakt, że to alfabet z Ugarit stał się punktem wyjścia dla wszystkich kolejnych systemów zapisu języków naszego kręgu kulturowego, z alfabetem łacińskim włącznie. Pismo pismem, ale i o odwiedzeniu miejscowej tawerny, choćby w doborowym towarzystwie Rapanou i Rashapabou, z pewnością byśmy nie zapomnieli.

A grobowce w podziemiach domostw? Do jednego wciąż można zejść po stromych kamiennych stopniach, opędzając się od chmar komarów. Ponure jego wnętrze jest ciche i chłodne, chłodne tym samym chłodem, co tysiąclecia wcześniej, gdy nisze w ścianach kryły jeszcze sarkofagi z ciałami zmarłych…

Posuwając się dalej na wschód, dotarlibyśmy do górującej nad miastem świątyni Baala, jednej z pięciu świątyń Ugarit. Minąwszy ją, stanęlibyśmy przed świątynią Dagona… Tak przewodnik, jak i krótka notka na tablicy, niewiele mówią o tym pradawnym bóstwie. Ponoć uważano Dagona za ojca Baala i pana płodności. Kto jednak czytał Lovecrafta, temu atmosfera miejsca wyda się dziwna, zła, przed oczami niechybnie staną mu wykrzywione przerażeniem twarze ludzi składanych w ofierze zachłannemu morskiemu bóstwu podczas tajemniczych bluźnierczych ceremonii… Było jak było, ale stanąć na pozostałościach świątyni, w której trzy i pół tysiąca lat temu oddawano cześć Dagonowi… Bezcenne.

Wróciliśmy do Latakii zadowoleni, lecz głodni jak wilki. Nie dziwota zatem, że zwiodło nas na pokuszenie zwykłe stoisko z falafelem. Nie byłbym chyba sobą, gdybym w tym miejscu nie podzielił się fascynującymi spostrzeżeniami na temat owego. Otóż okazuje się, że falafel latakijski różni się od tego, którego z rozkoszą doświadczałem dotychczas. Po pierwsze, jest znacznie mniejszy. Po drugie, nie bierze się z foremek, jak ten aleppański, lecz z łyżki. Kucharz z niewiarygodną szybkością nabiera nią porcję przygotowanej masy i rzuca ją na gorący olej. Zamiast idealnego krążka z dziurką, którego naprawdę niezłej repliki skosztować można w barze Aleppo w Gdańsku, otrzymujemy więc bezkształtną grudkę. Nie mniej jednak smaczną niż gdzie indziej. Zaryzykowałbym nawet tezę, że bardziej chrupiącą. A dusigroszem w pewnym stopniu będąc, dodam również, że w Latakii falafel jest najtańszy chyba w świecie, rewelacyjną kanapką z siekaną kapustą, pomidorami i sosem cieszyć się można za 15 lir – równowartość złotówki. Zastanawiam się poważnie, czy państwo nie dotuje barów serwujących tę rewelacyjną narodową przekąskę…

Odhaczywszy na liście must-see zamek Saladyna i ruiny Ugarit, ostatniego dnia pobytu w Latakii mogliśmy oddać się słodkiemu lenistwu. A cóż może być bardziej leniwego w nadmorskim kurorcie niż wybranie się na plażę? Taki też plan, po posileniu się falafelem, kawą, herbatą i oliverowym milo, powzięliśmy jednogłośnie.

Busikiem, którego przystanek tym razem znaleźliśmy wyjątkowo snadnie, pomknęliśmy na Shate Al Azra, czyli Plażę Błękitną. Nazwa nie wzięła się z niczego. Żeby było pięknie i błękitnie, ktoś musiał uprzednio posprzątać śmieci i przekierować rury ze ściekami gdzieś dalej. Jako że nie byli to raczej uczniowie podstawówek biorący udział w akcji Sprzątanie Świata, koszty były zapewne niemałe. Innymi słowy, ktoś zainwestował. Żeby następnie zarobić, oczywiście. Właściciele hoteli, oczywiście. Do jednego z nich udaliśmy się, żeby pocieszyć się pocztówkowym morzem. Byliśmy gotowi zapłacić, ale strażnik oświadczył, że jak nie mamy pokoju, to nie mamy o czym rozmawiać. Był jednak przy tym na tyle miły, że poinformował nas o dzikiej plaży rozciągającej się sto metrów dalej, tuż za burżujskim hotelowym płotem.

Więcej nie było nam trzeba do szczęścia. Było, naturalnie, brudnawo, ale bez przesady. Znacznie czyściej niż na rozczarowującej plaży w samej Latakii tydzień wcześniej. W świetle słońca woda była nie tylko lazurowa, ale i krystalicznie przejrzysta. Nie zastanawiając się długo, ja i Oliver wyskoczyliśmy z ciuchów i pognaliśmy do wody. Dobra, chwilę się zastanawialiśmy spostrzegłszy grupkę miejscowych dokonujących oględzin olbrzymiej meduzy wyrzuconej na brzeg. Wyglądała zupełnie jak bałtycka chełbia modra, ale musiała ważyć chyba z pięć kilo. Nie wiem, czy monstrum było parzące, czy też nie, jednakże ponieważ kilku innych tubylców zażywało kąpieli, uznaliśmy, że jest wystarczająco bezpiecznie.

Przyłączyliśmy się, pobłażliwie zerkając na unoszące się na wodzie męskie – bo oczywiście byli to tylko mężczyźni – sylwetki okryte podkoszulkami. O ile południowi pływacy nie ubzdurali sobie, że w koszulkach będzie im cieplej, mieliśmy okazję obcować z ich zabawną arabską skromnością. Zwróciłem na nią uwagę już prowadząc szkolną drużynę piłki nożnej. Moi zawodnicy, dziarscy, pewni siebie młodzieńcy, peszyli się jak panienki z dobrych domów, kiedy na pytanie ‘gdzie możemy się przebrać przed meczem?’ odpowiadałem ‘tu’. Czy było to w autobusie, czy na linii bocznej boiska. Nie żebym był ekshibicjonistą, ale koszulkę można chyba zmienić nie czerwieniąc się. Dopiero później doczytałem gdzieś, że hijab obowiązuje nie tylko kobiety. Faktem jest, że te powinny być szczególnie skromne, ale i mężczyźni unikać winni eksponowania ciała, konkretnie od kolan aż do pępka. Do tego – wybaczcie mi kulturową ignorancję, ale to wyjątkowo zabawne – zgodnie z zaleceniami Proroka nie wolno im nosić szat jedwabnych. Taką właśnie szatę ktoś kiedyś sprezentował Mahometowi, ten wdział ją i zabrał się do modlitwy. Kiedy skończył, ze złością i zgorszeniem odrzucił ją od siebie. Pozwolę sobie elegancko ominąć śliski grunt i nie podejmować się wyjaśnienia zaistniałej sytuacji.

Biorąc pod uwagę zmienność pogody w ciągu ostatnich kilku tygodni, woda była zaskakująco ciepła. Jak Bałtyk w lecie mniej więcej. Dość długo więc pływaliśmy, ganialiśmy się i przeskakiwaliśmy przez fale, wyjątkowo niemrawe niestety. Z rejsu stateczkiem zaproponowanego przez grupę trzymającą władzę nad sziszami i rowerami wodnymi zrezygnowaliśmy, po kąpieli jednak pospacerowaliśmy jeszcze trochę po piasku zbierając muszelki.

Nacieszywszy się porządnie, wróciliśmy do Latakii na falafel, odkryty wczoraj w maleńkiej kawiarence rewelacyjny i tani sernik, świeże soki tamże, oraz gęstą zupę cebulową w sąsiadującej z naszym hotelem restauracji Ogaro. I to by było na tyle, gdyby nie para Koreańczyków, która zawitała do hotelu, kiedy żegnaliśmy się z Mohammadem. W którejś blogowej relacji Juriusza czytałem o ich legendarnej dbałości o finanse powszechnie, a niekoniecznie słusznie, określanej mianem skąpstwa. Obserwując ich w recepcji, miałem okazję przekonać się o zasadności stawianych im zarzutów. Usłyszawszy cenę za pokój (nota bene osiemset lir, sto więcej niż Mohammad zaproponował nam…), automatycznie zapytali, czy nie mogą dostać jakiejś zniżki. Jak później powiedziała mi Renata, ostro targowali się również o kurs wymiany dolarów na liry… Co tu dużo mówić, może Koreańczycy nie są najbardziej lubianą grupą klientów hoteli i restauracji, ale odwalają kawał dobrej – choć mokrej – roboty, uświadamiając krajowcom, że nie wszyscy turyści są Amerykanami…

3 comments:

  1. Dobra, chcialam pierwsza dodac komenta, bo zawsze Jedrek to robi! A teraz moge spokojnie przeczytac :->

    ReplyDelete
  2. 1. Renata z zolwikiem :)

    2. Muzulmanski cmentarzyk.

    3. Tak to mniej wiecej wygladalo 3,5 tysiaca lat temu...

    4. W ruinach.

    5. Najlepiej zachowany grobowiec w miescie.

    6. jw

    7. Na pozostalosciach swiatyni Dagona.

    8. EU? Niedoczekanie wasze...

    9. Nie takie zle Morze Srodziemne.

    10. jw

    11. Malownicza i spokojna latakijska ulica.

    12. Co? Ze czcionka to czyjas wlasnosc oblozona prawami autorskimi?

    ReplyDelete